23 czerwca 2013

Kim jesteś?

Ostatni tydzień był okropny. Praca mnie zajechała. Było jej tyle, że nawet mnie z wolnego dnia odwołano i musiałam iść do pracy. Wczoraj jakoś dotrwałam do końca zmiany, ale tydzień temu... ziewałam i walczyłam ze snem. Monotonia pracy z jogurtami znużyła mnie bardziej niż piątkowy reset. I tak jak zaczęłam się z nimi użerać w sobotę, tak użerałam się przez cały tydzień. W sumie to zdążyłam się już do nich przyzwyczaić. W każdym razie nie wiem, jak wytrzymam jeszcze 10 miesięcy na tej umowie, ale się postaram, żeby mnie jednak nie wyrzucili. Jedyne co mnie motywuje, to dobre zarobki. Wiem, że to nie jest praca dla mnie i że się do niej nie nadaję, ale nie poddaję się łatwo i walczę tak, jak inne panie.

Moje postępy językowe są żałosne. Co prawda rozumiem o czym do mnie w sklepie rozmawiają, jakieś proste zdania też nie stanowią problemu, ale żeby coś powiedzieć... Utknęłam na etapie zwrotów grzecznościowych. Muszę się wziąć do roboty. Zaopatrzyłam się w trochę materiałów i wpadłam na pomysł, co by uczyć się tego badziewia w wersji angielski-niderlandzki-francuski. W tej formie najszybciej załapię ten język, a przy okazji nie będzie mi się mylić. 

Zakochałam się w Rotterdamie od pierwszego wejrzenia i chcę tu trochę zostać. Może trochę dłużej niż trochę. 

Moja siostra jest na mnie wkurzona. Wczoraj usłyszałam taaaakieee kazanie przed wyjściem, że aż mnie ścięło. Dowiedziałam się, że dla niej jestem dziwką. Co więcej, liczy się dla niej wyłącznie opinia innych ludzi, a nie to, czego ja chcę. Bo ona myślała, że skoro tu przyjechałam, to będę tylko pracować, codziennie jej dziękować, że mi pomogła i prowadzić zakonny tryb życia. Zrugała mnie tak, że nawet gdybym nie umówiła się z nim i tak bym wyszła z domu, bo z trudem powstrzymywałam się, żeby nie wybuchnąć i jej nie przygadać. Stanęło na tym, że jestem dorosła i zrobię to, co będę chciała, czy jej się to podoba, czy nie. 

Ojciec na próżno przed śmiercią nie ostrzegał mnie, abym nie ufała moim siostrom, abym nie wdawała się z nimi w dyskusje, tylko robiła swoje. Wiedział, że prędzej czy później będę miała z nimi problemy. Najlepiej byłoby, gdybym robiła to, czego one chcą, na wszystko się godziła i miała zawsze takie samo zdanie, jak one. To nie jest możliwe. 

Na początku ludzie tutaj postrzegali mnie przez pryzmat mojej siostry. W końcu zaczyna się to zmieniać. Jestem zupełnie inna niż ona. Widzę, że nie bardzo jej się podoba to, że ludzie widzą we mnie mnie samą, a nie tylko jej siostrę. Zaczyna wkradać się zazdrość i muszę być bardzo ostrożna. Mam poprawne relacje z nią i z naszą drugą siostrą i wolę, aby tak zostało.

Bo gdyby wiedziały... byłabym zlinczowana. Tym bardziej, że w tygodniu też odwaliłam numer i poszłam z nim w nocy na spacer. Miałam wolny dzień, bo po pięciu dniach pracy muszę mieć dzień wolny, więc miałam przed następnym maratonem ;) On nie miał ochoty pracować, wziął wolne i poszliśmy sobie na spacer. On była wyjątkowo ciepła i piękna. Przełaziliśmy i przegadaliśmy tak kilka godzin. 

Obojgu nam ta znajomość zdążyła narobić problemów, których oboje i tak mamy sporo. Obawiam się, że będzie ich jeszcze trochę. Wiedziałam na co się decyduję. 

Nie dbam o to, co pomyślą i zrobią inni. Od wczoraj nie dbam już o to, co powie moja rodzina. To, jak się czuję teraz, to, jak się czuję gdy jesteśmy razem, to, co widzę w jego oczach, to o czym mówi jego ciało, warte jest każdej ceny. 

10 lat temu nie weszłabym w to. Nawet pięć lat temu bym się nie zdecydowała. Przecież inaczej to sobie wyobrażałam, że przecież co by powiedziała moja rodzina i znajomi. Byłabym okropnie głupia tak myśląc. Moje życie jest teraz. Teraz piszę swoją życiową książkę i nikt, nawet ja, nie wie, jak ona się skończy. Piszę ją sama każdego dnia i ode mnie zależy, jaka ona będzie. 

Prawda jest taka, że oboje dostaliśmy totalnego pierdolca na własnym punkcie i nie mam zielonego, ani żadnego w ogóle, pojęcia do czego nas to doprowadzi. Albo będziemy bardzo szczęśliwi, albo będziemy bardzo cierpieć. Albo wszystko naraz. Tu mogę tylko myśleć i czuć duszą, bo rozum przestał już dawno to ogarniać, aczkolwiek stoi na posterunku. 

Dwoje doświadczonych przez życie ludzi, cieszy się jak dzieci, gdy się widzą, gdy są w swoim towarzystwie. Jakoś wyjątkowo dużo mają różnych pierwszych razów. Są zupełnie różni, ale podobnie patrzą na świat i podobnie go odczuwają. Oboje będą cierpieć ze swojego powodu. To nie jest normalne, co się między nimi wyprawia, co się z nimi dzieje. 

On: - Kim ty jesteś?
      - Co ze mną robisz?

Choco: - Co ty ze mną robisz?
          - Gdzie byłeś przez ten czas?

16 czerwca 2013

Mam nadzieję, że... ;)

Pogoda dla wisielców doprowadziła mnie do takiego stanu umysłu, że następny dzień w pracy ciągnął się w nieskończoność. Jeśli dodać do tego ludzi, którzy działali na nerwy, dziwną rozmowę z nim... 

Po dotrzymaniu do końca pracy wraz z nadgodzinami nie chciało mi się nawet mrugać, jeść mi się nie chciało. Miałam za to ochotę zrobić sobie totalny reset. I zrobiłam. Mimo że na drugi dzień musiałam iść do pracy. 

Reset dokonał się za pomocą różowego francuskiego wina, wypitego przeze mnie z gwinta. Co się działo potem... wyklepałam elaborat. Była rozmowa, z której pamiętałam rano tylko jedno zdanie: "Nie chcę cię stracić." W sumie to więcej nie musiałam sobie przypominać. To mi wystarczyło. W pracy przypomniałam sobie jeszcze kilka innych rzeczy, między innymi to, że chyba z cztery razy wymuszał na mnie obietnicę, że udam się pod prysznic, a potem do łóżka. Jak na 18 minut gadania, to nie pamiętałam zbyt wiele. No może jeszcze to, że wpadłam w totalny słowotok nerwowy. Resztę przypomniał mi wieczorem. 

Dzień w pracy po resecie... no przy jogurtach prawie zasnęłam, bo jakoś wyjątkowo monotonne zamówienia mi się trafiły. Do tego jeszcze czułam się kiepsko. Żołądek cierpiał, kac też się na chwilę pojawił. 

Reset był konieczny. Gdyby nie reset... Zrobiłam tak, jak mi intuicja mówiła. Zrobiłam to, co było mi potrzebne. 

A sobota... bardzo długi wieczór. Długa poważna rozmowa. Szczerość. Mało słów, ale za to ważnych słów. Konkretnych.
 
Choco: Chcę tak z tobą codziennie. Do końca życia.
On:     Mam nadzieję, że będziemy długo żyli.

13 czerwca 2013

Pogoda dla wisielców.

Wiatr. Silny. Bardzo. Na Wyspach nie widziałam takiego. Pogoda dla wisielców. Nie chodzi tylko o ów wiatr. Powietrze pachnie specyficznie. W taki dzień jak dziś - zachmurzone niebo, wiatr oszalał, płaczące chmury i ten specyficzny zapach unoszący się w powietrzu.

W taki dzień jak dziś nasilają się doły, depresja się budzi, zdarza się więcej wypadków, ludzie warczą na siebie, samobójcy przechodzą do czynów. Pogoda dla wisielców. 

Gdzieś kiedyś dopadłam pewne statystyki samobójstw. Wnioski wysnuły się same. 

Nie lubię pogody dla wisielców. Zawsze mam wtedy doła, zły dzień, moja deprecha wierci mi dziury w psychice.

W pracy też był gówniany dzień. Nie znoszę ludzi, którzy lubią mieszać. Wtrącać się w życie innych, siać zamęt, plotki. Nie mają własnego życia, że muszą zajmować się życiem innych?

Ah pierdolić ich wszystkich. No może niech się sami pierdolą. Beze mnie. Ode mnie niech się odpierdolą.

Pogoda dla wisielców to zawsze gówniany dzień. 

Stałam chyba z pół godziny pod prysznicem, pozwalając, żeby woda spływała po moich włosach, po twarzy, po całym ciele. Mieszała się ze łzami. Wciąż tu nigdzie nie mogę być sama. Jedynie pod prysznicem jestem sama, wolna. Nikt mnie nie widzi. W pogodę dla wisielców zawsze leją się hektolitry łez. Wszystkie wątpliwości na każdy temat cisną się do głowy. Noc jest bezsenna, a ja wędruję po mieszkaniu jak cień. 

W pogodę dla wisielców aż się prosi, aby się powiesić. Skończyć raz na zawsze z problemami, bólem, cierpieniem, wątpliwościami, pytaniami bez odpowiedzi. 

Aż się prosi... tylko tej prośby nie zamierzam spełniać. 

Na horyzoncie rysują się problemy, które zaczynają się zbliżać w ekstremalnym tempie. 

Dalej będę się poruszać instynktownie. Intuicja. 

Tylko czy ja do cholery jestem warta tego, aby rozpierdzielić dla mnie dotychczasowe życie, kopnąć w dupę część ludzi???
 

11 czerwca 2013

Jakość szczęścia.

Nie było mnie tu. Przepadłam. Taplam się w szczęściu.

Świecę na kilometr własnym blaskiem. Nie mogę przestać się uśmiechać. Oczy mi błyszczą. Jestem szczęśliwa. 

Nawet gdyby moje szczęście miało trwać przysłowiowe pięć minut... to wolę je sto razy bardziej od tego, które znałam do tej pory. Gdybym miała wybierać - to co mam teraz i co czuję teraz tylko przez chwilę czy to, co znałam do tej pory przez resztę życia...??? Wybrałabym to, co czuję teraz choć na chwilę. 
Jakość szczęścia. Nieporównywalna. 

Kiedyś napisałam tu, że chciałabym bardzo doświadczyć w życiu połączenia normalności, zwyczajnego życia z czymś niezwykłym. Bycia i z nie-byciem. Żeby mnie to nie niewoliło, nie robiło ze mnie drewnianej, żeby mnie obecność drugiej osoby nie męczyła, nie spinała, żeby to było takie naturalne, zwyczajne, ale jednocześnie, aby napawało szczęściem, było niezwykłe. 

Właśnie tego doświadczam. Fascynujące, nieprawdopodobne, cudowne. 

Kiedyś opisałam tu też jeden z moich snów. Bardzo erotyczny. Człowieka, którego w nim widziałam, znałam tylko ze snów. Facet bez twarzy. Dopiero za którymś razem mogłam spojrzeć w jego oczy. W weekend spoglądałam w nie z bardzo bliska. Nie we śnie. Na jawie. 

Mój mózg nie ogarnia tego, co się dzieje. Kompletnie tego nie rozumiem ani ja, ani moje zwoje mózgowe. Szczerze mówiąc, nie muszę tego rozumieć. Nawet jeśli to ma trwać tylko chwilę, to dla tej chwili warto było żyć prawie 30 lat. 

Wyglądam tak samo. Jestem tą samą osobą. No może troszkę lżejszą przez pracę ;), lecz jednak tą samą. Tylko nieporównywalnie szczęśliwszą. 

W sobotę wieczorem siedzieliśmy na przeciwno siebie w mojej ulubionej pozycji, spełnieni, szczęśliwi. Jego uśmiech, radość w oczach... Pierwszy raz w życiu spełnienie faceta napawało mnie szczęściem.

Mam gdzieś czy ktoś mnie w tej chwili mnie zlinczuje, za to co napisałam powyżej. 

Jestem wewnętrznie rozpalona. Jestem. Przez niego. Z jednej strony mnie rozprasza, a z drugiej zmusza mnie do wzmożonej koncentracji. Nie blokuje mojego natchnienia. Gdy jest obok, ogarnia mnie totalne poczucie bezpieczeństwa. Jak wtedy gdy żyli moi rodzice i byli zdrowi.

Niczego nie muszę, ale nagle mogę wszystko. Zwyczajne normalne życie zmieszane z czymś niezwykłym. 

Boję się tak śnić na jawie. Właściwie nie śnię. Żyję. To jest moje życie. To co było snem, stało się nagle życiem. Nie szukałam tego. Nie sądziłam, że to się w ogóle może zdarzyć, że tego doświadczę, że to mnie to spotka. 

Nie myślę o tym, co będzie jutro. Moje jutro jest dziś. Moja przeszłość jest dziś. Tylko to dzisiaj liczy się dla mnie. Reszta jest bez znaczenia. 

Moja przyjaciółka nazywa taki stan zakochaniem, zauroczeniem, miłością. Jednak ja tego bym tak nie nazwała. Różowych okularów nie mam. Zaćmienia na mózgu również, bo jakoś moje zwoje wciąż pracują i mają się świetnie, choć nie wszystko potrafią ogarnąć. Z drugiej strony, to czego rozumem ogarnąć nie można, ogarnąć można duszą i sercem. Spokój i trzęsienie ziemi w jednym. Będzie co ma być. Całkowicie instynktowne podejście. Po całości intuicyjne. Nie wiem, co da mi jutro. Jednak wiem, że w tym stanie chciałabym trwać do końca życia. 

Nieoczekiwanie znalazłam sobie najodpowiedniejsze miejsce dla siebie. 

Moja filozofia życiowa jest bardzo prosta: żyć swoim życiem i być szczęśliwą.

2 czerwca 2013

Ciąg dalszy szaleństwa.

W pracy walczę. Raz jest lepiej, raz jest gorzej. Muszę w końcu zacząć codziennie robić tę cholernie wyśrubowaną normę. Wcześniej tu tak nie było. Było tak jak wszędzie. Jednak nasi kochani rodacy musieli się ścigać w wynikach i część z nich robi to dalej. Efekt jest taki, że jednego dnia owe sto procent jest dla mnie wykonalne, a innego, mimo że latam jak kot z pęcherzem i nawet gdybym na rzęsach biegać zaczęła, nie jestem w stanie dać rady. W zupełności mi wystarczy robić tylko tyle, ile muszę i nic ponad to. Nie zamierzam zachowywać się tak, jak niektórzy czyli jak psychiczna, jakbym uczestniczyła w jakimś pieprzonym wyścigu szczurów. Tylko po co? Przecież i tak dostają premie tylko za dziesięć procent więcej, więc po jaką cholerę tak się zażynać?

Będę walczyć dalej w pracy, bo jej po prostu potrzebuję. Poza tym nieźle płacą, a pieniądze są niestety niezbędne do życia, a chwilowo potrzebuję ich trochę więcej niż zwykle, co by pozamykać, a nie podomykać, pewne sprawy. Jest jeszcze jeden plus tej pracy - idę i robię swoje, a w domu już nie muszę się niczym martwić i pracować po 20 godzin na dobę. Zresztą plusów znalazłoby się znacznie więcej, mimo że jest ciężko.

W życiu prywatnym szaleństwa ciąg dalszy. Nie mam pojęcia dokąd mnie, w sumie powinnam napisać - nas, to wszystko zaprowadzi. Nie poznaję sama siebie. Momentami w ogóle wydaje mi się, ze sama siebie nie znam. Podążam za własnym instynktem, działam intuicyjnie, rozum na wakacje się nie wybiera. A ja nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Trochę przeraża mnie ta sytuacja. Tym bardziej, że wczoraj zdałam sobie sprawę, że oboje nie mamy nad tym kontroli. Oczywiście w jakimś tam stopniu mamy kontrolę nad sytuacją, ale to wymaga balansowania na granicy własnej silnej woli. Co z tego, że mogę mieć kontrolę nad tym, co w danej chwili robię, jeśli nie mam zielonego pojęcia, dlaczego nie mogę kontrolować całej sytuacji, relacji, znajomości. Wszelkie konsekwencje ewentualne mam przemyślane. Jak zawsze. Mimo to nie potrafię tego wszystkiego nazwać, ogarnąć własnym mózgiem, nic przewidzieć ani zrozumieć.

Codziennie pytam samą siebie, co ja wyprawiam. I sama sobie odpowiadam, że nie powinnam w ogóle się nad tym zastanawiać, tylko brać życie. Czyżbym dostała właśnie od losu, od życia, od Boga, czy tam od kogoś czy czegoś, to czego zawsze pragnęłam i tak jak pragnęłam...??? A przy tym mam milion dylematów i totalny strach przed tym, że nie panuję nad tym wszystkim, nie bardzo mam wpływ, przestaję się hamować, momentami zupełnie sobie odpuszczam i cholernie boję się chwili, w której przestanę mieć siłę i ochotę na kontrolę samej siebie. 

Na koniec powiem tylko jedno... ah... żeby tak przez resztę życia... :)))