15 marca 2010

Głupota zwana małżeństwem.

W mojej rodzinie wszelakie dyskusje najczęściej toczą się przy posiłkach, zwłaszcza przy obiedzie. Ostatnio w dzień urodzin ojca zebrało się przy stole więcej osób niż zazwyczaj. Pod koniec obiadu rozmowa zeszła na temat życia samotnego, małżeństwa, itp. Przy cieście i kawie stałam się głównym tematem rozmowy, a dokładniej to czy powinnam wychodzić za mąż, czy też nie i co byłoby dla mnie lepsze. Rodzina na moją uwagę, że tak jakby siedzę obok i tego słucham, zupełnie nie zwróciła uwagi, normalnie jakby mnie tam nie było.
Zanim wyszłam do kuchni rzuciłam im tylko tyle, że dyskusja może i miałaby sens, gdybym miała podjąć decyzję o ewentualnym zamążpójściu.

Kilka lat temu zdarzyło się, że zgodziłam się na małżeństwo. Do dziś się zastanawiam, jak było to możliwe. Chyba musiałam mieć zaćmienie mózgu czy coś, a mój Anioł Stróż chyba wziął sobie wtedy wolne, ale na szczęście wrócił na czas z tego urlopu. Zobaczyłam to, co powinnam była dostrzec wcześniej i przynajmniej miałam doskonały powód do wycofania się z decyzji, bo powód: "już nie kocham" jakoś do mózgu zainteresowanemu facetowi nie docierał.
Na całe szczęście nie popełniłam tej głupoty zwanej małżeństwem.

Nie wszyscy mężczyźni są tacy sami, a ja nie przykładam im identycznej miarki. Jakoś nie miałam i nie mam parcia na szukanie męża. Marzenia o białej sukience, wyglądzie księżniczki i pięknym weselu nigdy nie były moimi marzeniami. Nie lubię białego i wesel, nigdy też nie chciałam być księżniczką, więc może dlatego.
Nie uważam, jakoby małżeństwo nakładało na człowieka kaganiec, zamykało w klatce, w jakiś sposób ograniczało, itp. Nic z tych rzeczy. Ja po prostu nie chcę mieć męża, co nie znaczy, że wyznaję samotne pustelnicze życie.

Nie chcę mieć męża. Nie chcę też być czyjąś żoną. Nie chcę ślubu, tak cywilnego, jak i kościelnego. Zwyczajnie nie nadaję się na żonę. Jestem niereformowalna pod tym względem. Jeśli jakiemuś facetowi udałoby się mnie przekonać do ślubu, mogłabym o nim wówczas powiedzieć z przekonaniem, że jest cudotwórcą.

Przy tym wszystkim, co uważam o własnym ewentualnym zamążpójściu, wcale nie mam awersji do małżeństwa. Moi rodzice tworzyli wspaniały partnerski związek, wiele lat przeżyli w małżeńskim stanie. Byli zgodnym szczęśliwym małżeństwem. Wśród rodziny i przyjaciół widzę także wiele przykładów świetnych małżeństw, patrzę na szczęście tych ludzi. To jest naprawdę piękne widzieć jak oni się kochają, jak bardzo chcą być ze sobą.
Z drugiej strony zawarcie ślubu daje człowiekowi cały szereg udogodnień, nie ma wielu problemów prawnych, itd. O spadkach, domniemaniach ojcostwa, szpitalach, rozliczeniach podatkowych, itp. nie muszę wspominać, bo chyba każdy jest świadomy tego, jakie korzyści wypływają z zawarcia związku małżeńskiego. Może dlatego, a może i nie tylko dlatego, uważam małżeństwo za dobrą rzecz.

Przypomniało mi się, jak kiedyś w szkole średniej podczas jakiegoś okienka czy czegoś, rozmawiałam z kolegami o tym, kto z naszego rocznika weźmie pierwszy ślub, będzie mieć dzieci, itp. Zgadnijcie na kogo stawiali? Na mnie. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego na mnie. Z jednym z nich nawet się założyłam i wygrałam zakład. Zresztą on sam jest już szczęśliwym mężem.
Jeśli o mnie chodzi, już wtedy twardo twierdziłam, że nie chcę mieć męża i nie chcę być niczyją żoną. Któryś z chłopaków zadał mi pytanie o dzieci. A ja im odpowiedziałam, że do posiadania dzieci nie trzeba wychodzić za mąż. Dokładnie jak wypowiadałam te słowa przechodził korytarzem ksiądz prefekt, który przystanął i zaczął przysłuchiwać się naszej rozmowie. Swój wywód o dziecku uzupełniłam oczywiście tym, że dziecko można zaadoptować i wcale nie potrzeba do tego ślubu, po czym spytałam księdza czy nie mam czasem racji. Ksiądz rację mi przyznał.
Kiedy tak sobie dyskutowaliśmy o tym, kto, kiedy i jak, po cichu i w ciemno stawiałam na jedną z naszych koleżanek. Miałam rację. Jeśli ktoś ją choć trochę znał, było to do przewidzenia. Zastanawiam się tylko, dlaczego żaden z facetów na to nie wpadł. Może myśleli, że ja ten mój cały wywód snułam z przekory...? Tylko że ja najzupełniej poważnie przedstawiłam im to, co myślę o własnej przyszłości, małżeństwie i dzieciach.

Abym popełniła głupotę zwaną małżeństwem musiałby się znaleźć ów cudotwórca, złotousty jaki, który by mnie przekonał. Jednakże najpierw musiałby chyba pozbyć się albo przekupić mojego Anioła Stróża i dać moim szarym komórkom wolne.