W mojej rodzinie wszelakie dyskusje najczęściej toczą się przy posiłkach, zwłaszcza przy obiedzie. Ostatnio w dzień urodzin ojca zebrało się przy stole więcej osób niż zazwyczaj. Pod koniec obiadu rozmowa zeszła na temat życia samotnego, małżeństwa, itp. Przy cieście i kawie stałam się głównym tematem rozmowy, a dokładniej to czy powinnam wychodzić za mąż, czy też nie i co byłoby dla mnie lepsze. Rodzina na moją uwagę, że tak jakby siedzę obok i tego słucham, zupełnie nie zwróciła uwagi, normalnie jakby mnie tam nie było.
Zanim wyszłam do kuchni rzuciłam im tylko tyle, że dyskusja może i miałaby sens, gdybym miała podjąć decyzję o ewentualnym zamążpójściu.
Kilka lat temu zdarzyło się, że zgodziłam się na małżeństwo. Do dziś się zastanawiam, jak było to możliwe. Chyba musiałam mieć zaćmienie mózgu czy coś, a mój Anioł Stróż chyba wziął sobie wtedy wolne, ale na szczęście wrócił na czas z tego urlopu. Zobaczyłam to, co powinnam była dostrzec wcześniej i przynajmniej miałam doskonały powód do wycofania się z decyzji, bo powód: "już nie kocham" jakoś do mózgu zainteresowanemu facetowi nie docierał.
Na całe szczęście nie popełniłam tej głupoty zwanej małżeństwem.
Nie wszyscy mężczyźni są tacy sami, a ja nie przykładam im identycznej miarki. Jakoś nie miałam i nie mam parcia na szukanie męża. Marzenia o białej sukience, wyglądzie księżniczki i pięknym weselu nigdy nie były moimi marzeniami. Nie lubię białego i wesel, nigdy też nie chciałam być księżniczką, więc może dlatego.
Nie uważam, jakoby małżeństwo nakładało na człowieka kaganiec, zamykało w klatce, w jakiś sposób ograniczało, itp. Nic z tych rzeczy. Ja po prostu nie chcę mieć męża, co nie znaczy, że wyznaję samotne pustelnicze życie.
Nie chcę mieć męża. Nie chcę też być czyjąś żoną. Nie chcę ślubu, tak cywilnego, jak i kościelnego. Zwyczajnie nie nadaję się na żonę. Jestem niereformowalna pod tym względem. Jeśli jakiemuś facetowi udałoby się mnie przekonać do ślubu, mogłabym o nim wówczas powiedzieć z przekonaniem, że jest cudotwórcą.
Przy tym wszystkim, co uważam o własnym ewentualnym zamążpójściu, wcale nie mam awersji do małżeństwa. Moi rodzice tworzyli wspaniały partnerski związek, wiele lat przeżyli w małżeńskim stanie. Byli zgodnym szczęśliwym małżeństwem. Wśród rodziny i przyjaciół widzę także wiele przykładów świetnych małżeństw, patrzę na szczęście tych ludzi. To jest naprawdę piękne widzieć jak oni się kochają, jak bardzo chcą być ze sobą.
Z drugiej strony zawarcie ślubu daje człowiekowi cały szereg udogodnień, nie ma wielu problemów prawnych, itd. O spadkach, domniemaniach ojcostwa, szpitalach, rozliczeniach podatkowych, itp. nie muszę wspominać, bo chyba każdy jest świadomy tego, jakie korzyści wypływają z zawarcia związku małżeńskiego. Może dlatego, a może i nie tylko dlatego, uważam małżeństwo za dobrą rzecz.
Przypomniało mi się, jak kiedyś w szkole średniej podczas jakiegoś okienka czy czegoś, rozmawiałam z kolegami o tym, kto z naszego rocznika weźmie pierwszy ślub, będzie mieć dzieci, itp. Zgadnijcie na kogo stawiali? Na mnie. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego na mnie. Z jednym z nich nawet się założyłam i wygrałam zakład. Zresztą on sam jest już szczęśliwym mężem.
Jeśli o mnie chodzi, już wtedy twardo twierdziłam, że nie chcę mieć męża i nie chcę być niczyją żoną. Któryś z chłopaków zadał mi pytanie o dzieci. A ja im odpowiedziałam, że do posiadania dzieci nie trzeba wychodzić za mąż. Dokładnie jak wypowiadałam te słowa przechodził korytarzem ksiądz prefekt, który przystanął i zaczął przysłuchiwać się naszej rozmowie. Swój wywód o dziecku uzupełniłam oczywiście tym, że dziecko można zaadoptować i wcale nie potrzeba do tego ślubu, po czym spytałam księdza czy nie mam czasem racji. Ksiądz rację mi przyznał.
Kiedy tak sobie dyskutowaliśmy o tym, kto, kiedy i jak, po cichu i w ciemno stawiałam na jedną z naszych koleżanek. Miałam rację. Jeśli ktoś ją choć trochę znał, było to do przewidzenia. Zastanawiam się tylko, dlaczego żaden z facetów na to nie wpadł. Może myśleli, że ja ten mój cały wywód snułam z przekory...? Tylko że ja najzupełniej poważnie przedstawiłam im to, co myślę o własnej przyszłości, małżeństwie i dzieciach.
Abym popełniła głupotę zwaną małżeństwem musiałby się znaleźć ów cudotwórca, złotousty jaki, który by mnie przekonał. Jednakże najpierw musiałby chyba pozbyć się albo przekupić mojego Anioła Stróża i dać moim szarym komórkom wolne.
Zanim wyszłam do kuchni rzuciłam im tylko tyle, że dyskusja może i miałaby sens, gdybym miała podjąć decyzję o ewentualnym zamążpójściu.
Kilka lat temu zdarzyło się, że zgodziłam się na małżeństwo. Do dziś się zastanawiam, jak było to możliwe. Chyba musiałam mieć zaćmienie mózgu czy coś, a mój Anioł Stróż chyba wziął sobie wtedy wolne, ale na szczęście wrócił na czas z tego urlopu. Zobaczyłam to, co powinnam była dostrzec wcześniej i przynajmniej miałam doskonały powód do wycofania się z decyzji, bo powód: "już nie kocham" jakoś do mózgu zainteresowanemu facetowi nie docierał.
Na całe szczęście nie popełniłam tej głupoty zwanej małżeństwem.
Nie wszyscy mężczyźni są tacy sami, a ja nie przykładam im identycznej miarki. Jakoś nie miałam i nie mam parcia na szukanie męża. Marzenia o białej sukience, wyglądzie księżniczki i pięknym weselu nigdy nie były moimi marzeniami. Nie lubię białego i wesel, nigdy też nie chciałam być księżniczką, więc może dlatego.
Nie uważam, jakoby małżeństwo nakładało na człowieka kaganiec, zamykało w klatce, w jakiś sposób ograniczało, itp. Nic z tych rzeczy. Ja po prostu nie chcę mieć męża, co nie znaczy, że wyznaję samotne pustelnicze życie.
Nie chcę mieć męża. Nie chcę też być czyjąś żoną. Nie chcę ślubu, tak cywilnego, jak i kościelnego. Zwyczajnie nie nadaję się na żonę. Jestem niereformowalna pod tym względem. Jeśli jakiemuś facetowi udałoby się mnie przekonać do ślubu, mogłabym o nim wówczas powiedzieć z przekonaniem, że jest cudotwórcą.
Przy tym wszystkim, co uważam o własnym ewentualnym zamążpójściu, wcale nie mam awersji do małżeństwa. Moi rodzice tworzyli wspaniały partnerski związek, wiele lat przeżyli w małżeńskim stanie. Byli zgodnym szczęśliwym małżeństwem. Wśród rodziny i przyjaciół widzę także wiele przykładów świetnych małżeństw, patrzę na szczęście tych ludzi. To jest naprawdę piękne widzieć jak oni się kochają, jak bardzo chcą być ze sobą.
Z drugiej strony zawarcie ślubu daje człowiekowi cały szereg udogodnień, nie ma wielu problemów prawnych, itd. O spadkach, domniemaniach ojcostwa, szpitalach, rozliczeniach podatkowych, itp. nie muszę wspominać, bo chyba każdy jest świadomy tego, jakie korzyści wypływają z zawarcia związku małżeńskiego. Może dlatego, a może i nie tylko dlatego, uważam małżeństwo za dobrą rzecz.
Przypomniało mi się, jak kiedyś w szkole średniej podczas jakiegoś okienka czy czegoś, rozmawiałam z kolegami o tym, kto z naszego rocznika weźmie pierwszy ślub, będzie mieć dzieci, itp. Zgadnijcie na kogo stawiali? Na mnie. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego na mnie. Z jednym z nich nawet się założyłam i wygrałam zakład. Zresztą on sam jest już szczęśliwym mężem.
Jeśli o mnie chodzi, już wtedy twardo twierdziłam, że nie chcę mieć męża i nie chcę być niczyją żoną. Któryś z chłopaków zadał mi pytanie o dzieci. A ja im odpowiedziałam, że do posiadania dzieci nie trzeba wychodzić za mąż. Dokładnie jak wypowiadałam te słowa przechodził korytarzem ksiądz prefekt, który przystanął i zaczął przysłuchiwać się naszej rozmowie. Swój wywód o dziecku uzupełniłam oczywiście tym, że dziecko można zaadoptować i wcale nie potrzeba do tego ślubu, po czym spytałam księdza czy nie mam czasem racji. Ksiądz rację mi przyznał.
Kiedy tak sobie dyskutowaliśmy o tym, kto, kiedy i jak, po cichu i w ciemno stawiałam na jedną z naszych koleżanek. Miałam rację. Jeśli ktoś ją choć trochę znał, było to do przewidzenia. Zastanawiam się tylko, dlaczego żaden z facetów na to nie wpadł. Może myśleli, że ja ten mój cały wywód snułam z przekory...? Tylko że ja najzupełniej poważnie przedstawiłam im to, co myślę o własnej przyszłości, małżeństwie i dzieciach.
Abym popełniła głupotę zwaną małżeństwem musiałby się znaleźć ów cudotwórca, złotousty jaki, który by mnie przekonał. Jednakże najpierw musiałby chyba pozbyć się albo przekupić mojego Anioła Stróża i dać moim szarym komórkom wolne.
Mądra przed szkodą :))) Fajna jesteś, a rodzinka poszła po obiedzie... i całe szczęście :) To twoje życie i kropka :) Buźka :)
OdpowiedzUsuńDawno,dawno temu w odległej galaktyce...;) też miałam taki jak Ty stosunek do małżeństwa.Do czasu gdy nie spotkałam kogoś jak to się określa odpowiedniego.Kogoś zupełnie dla mnie.Małżeństwo nie ogranicza mnie.Przysięga małżeńska z nim miała i ma głęboki sens.Mogłam/mogliśmy się pod nią w pełni podpisać.Co do wesel nie trawię w formie blichtru i obrządku komercyjnego.Wesela nie mieliśmy.Nie wyglądałam jak bez na torcie.Było ciepło i wesoło.Zrobiliśmy to po swojemu choć rodzina Męża ich miny bezcenne;))nikogo nie obraziliśmy zachowując swoją autonomię.Dzieci z TYM Mężczyzną stały się oczywistością.Pozdrawiam.M
OdpowiedzUsuńDziwna jest Twoja ambiwalencja w tej kwestii.
OdpowiedzUsuńDla mnie taka konstrukcja logiczna jest nie do pojęcia, albo jestem za czymś, albo przeciwko.
Pozdrawiam,
dd, moja rodzinka jest bardzo ciekawa co i jak. Po prostu. Tyle tylko, że jedyną osobą, która dobrze rozumiała dziwną moją naturę była Mama - wiedziała, że jak zechcę to przyjdę i sama powiem wszystko. Nawet jak coś zmalowałam, przychodziłam i wyśpiewywałam jak na spowiedzi. Jednak jak nie chciałam o czymś mówić albo uważałam, że nie mam nic ważnego do powiedzenia w danej kwestii, to się ze mnie i na torturach by nie wyciągnęło.
OdpowiedzUsuńMądra przed szkodą - i dokładnie tak było. Jedna wielka pomyłka :)
M. wiesz, no ja nie zakładam, że nic się nie zmieni, że nie dałabym się przekonać czy coś. Najważniejsze jest to, aby para brała ślub dla siebie i tak właśnie jak oboje chcą, a nie dla wesela, rodziny czy coś ;)
OdpowiedzUsuńZ pewnością w doborze partnera coś jest, bo przecież jak się spotka odpowiednią osobę, to i myślenie się zmienia. Właśnie tak jest jak mówisz, że i dzieci stają się oczywistością, i przysięga nabiera innego wymiaru.
Gwintek, a powiedz mi dlaczego dziwna?
OdpowiedzUsuńRozumiem, że psycholog miałby na mnie niezłe używanie w tej kwestii i nie tylko w tej. Pewnie i dla psychiatry byłabym ciekawym przypadkiem. I pewnie jeden z drugim dorobiliby jakąś filozofię do moich poglądów.
Moja pokrętna logika nie wiem z czego wynika, ale przejawia się w wielu sprawach. Żeby było śmieszniej, z logiką, matematyką itd. jakoś nie miałam problemów.
Sprawa jest bardzo prosta. Życia w pustelni i bezdzietnego wieść nie zamierzam. Jednakże swemu zamążpójściu mówię - nie. Częściowo wynika to z pomyłki w przeszłości, a w dużej części z tego, że ja się po prostu na żonę nie nadaję, na matkę to i owszem.
OdpowiedzUsuńGotowanie, prace domowe itd. nie sprawiają mi żadnych trudności, więc to nie o to chodzi.
Jestem bardziej typem kochanki niż żony, po prostu, co nie znaczy, że rozbijam związki i jestem tą trzecią.
Chyba swoją postawę zawdzięczam poniekąd dzięki temu co wyniosłam z domu i z postawy własnej Mamy.
Ktoś mi jakiś czas temu powiedział, że zasługuję na ułożenie sobie życia - ślub, dzieci, budowa domu itp. Jednocześnie ta sama osoba stwierdziła, że ja i bycie żoną - to rzeczy dość od siebie odległe.
A z drugiej strony wielu mężczyzn widzi mnie jako żonę, ale w chwili wypowiadania słów myślą chyba żołądkiem.
Pokrętna logika, pokrętne myślenie o samej sobie, jak dziwna jestem ja sama.
Dlaczego?
OdpowiedzUsuńJak pisałem - albo jestem za, albo przeciwko. Tymczasem Twoja postawa w tej kwestii przypomina mi słynny slogan L.W. "jestem za, a nawet przeciw" ;)
No to co się wczoraj wydarzyło w tym szpitalu? Napisz o tym spotkaniu parę słów w poście albo tutaj, jestem ciekaw ;)
ha ha ha Gwintek.
OdpowiedzUsuńJa jestem za instytucją małżeństwa, ale sama się na to nie piszę :)
Są żony i kochanki. Ja jestem tym drugim.
A jeśli chodzi o szpital, to może i notkę napiszę :)
Ale teraz muszę znikać, aby przygotować obiad dla moich choruszków.
Gruszko uprzejmie przypominam,że "kochanka" zawiera się w "żona";))))))M
OdpowiedzUsuńFaktycznie M., masz rację :)
OdpowiedzUsuńTo teraz Wam cosik napiszę ;)
OdpowiedzUsuńZajadam się właśnie budyniem waniliowym (nie z paczki)... mhmmm :)))
Pyszny ten budyń...
OdpowiedzUsuńBudyń nie budyń ;))a co z losami księżniczki???Ha!!! M
OdpowiedzUsuńA o Księżniczce to będzie jutro :)
OdpowiedzUsuń