6 sierpnia 2010

Miłość z targu staroci.

Przeżyłam wczoraj dziwną sytuację. Spieszyłam się na tramwaj, bo miałam sporo do załatwienia. Nie lubię chodzić tą drogą, którą wczoraj szłam, bo spacer pod górkę i przez most, kiedy widzę na wprost siebie w oddali przystanek tramwajowy, zawsze mnie jakoś stresuje, kiedy muszę się na ten przystanek udać. Zawsze obserwuję, czy czasem znowu nie zwieje mi mój tramwaj i czy nie będę musiała czekać 20 minut na kolejny, a droga na przystanek dłuży się niemiłosiernie.

Pędzę tak wczoraj, pod górkę, przez most, przez ulicę i... widzę, że na wprost mnie idzie czarnoskóry osobnik płci męskiej. Uśmiecha się do mnie, po czym zagaduje czy ja to ja. Musielibyście widzieć moją minę. Człowieka wcześniej na oczy nie widziałam, nie mam pojęcia kim jest, a on się mnie pyta czy ja to ja. Spodziewałabym się, że prędzej zapyta o to, czy mówię po angielsku i zapyta o drogę, a on pyta się mnie czy ja to naprawdę ja? Zamurowało mnie. Gdyby nie to, że w myślach już miałam wizję odjeżdżającego tramwaju i mojego ogromnego spóźnienia, to z chęcią bym się dokładniej dowiedziała, o co mu chodzi. Zanim powiedziałam mu, że mi się bardzo spieszy i że jestem prawie spóźniona, zdążyłam się dowiedzieć tylko tyle, że z nikim mnie nie pomylił i że mamy wspólnego znajomego. Pamiętacie notkę o kawie i spacerze z panem czarnoskórym? No właśnie. Kto jeszcze mnie zna, a kogo ja nie znam? Ciekawe, co też o mnie naopowiadał...? Chyba coś miłego, bo facet był więcej niż pozytywnie do mnie nastawiony. Czy ja jeszcze o czymś nie wiem ;)?

A teraz do rzeczy, czyli notka o miłości z targu staroci poniżej.


Przedwczoraj jakoś szybko zleciał mi wieczór, a ja wciąż byłam pogrążona w pracy. Kiedy skończyłam wszystko, niebo na wschodzie szarzało, mieniło się kolorami powoli budzącego się słońca, a bledniejąca noc odchodziła, aby powrócić na koniec dnia. Było chłodno, jak to zwykle o świcie, zanim słońce wzejdzie. Wciągnęłam na siebie bluzę z długim rękawem, ale w krótkich spodenkach pozostałam, bo od zawsze bardziej mi zimno w ręce i po plecach niż po nogach.

Stałam sobie z kubkiem herbaty w dłoniach i wyglądałam wschodu. Ludzie zazwyczaj wstają o 4 z minutami nad ranem niż kładą się spać, no chyba że po jakiejś imprezie, ale ile imprez odbywa się w środku tygodnia? Stałam tak sobie, wpatrywałam się w niebo i myślałam o starych wiadomościach, które znalazłam w skrzynce mailowej, przy okazji poszukiwania w niej kilku ważnych plików, które gdzieś tam wciąż były, zostawione tak na wszelki wypadek.
Zrobiło mi się smutno. Tęsknotę, którą czułam, odczuwałam wręcz fizycznie.

Myślałam o wszystkim. O przeszłości. O tym, w którym miejscu jestem dziś. O miłości. Ile razy w ciągu życia można kochać? Ile razy można się naprawdę zakochać? Czy prawdziwa miłość jest tylko jedna? A może prawdziwa jest każda, która jest szczera i płynie z głębi serca, duszy? A co z miłością, która nie może być spełniona, nie z braku wzajemności, ale dlatego że pomimo uczucia jest po prostu niemożliwa, bo......? Czy można kochać jednocześnie więcej niż jedną osobę? Skąd wiedzieć, że to, co się czuje, nie skończy się za miesiąc, za rok czy za pięć lat?

Tysiące pytań. Dopadły mnie wraz z tym, co należy do historii mojego życia. Związki, uczucia... Miłość. Jeśli jest szczera, z głębi, zapada w nas, nawet jeśli jest niemożliwa, nawet jeśli nie jest do grobowej deski, bo przecież obie osoby muszą kochać, chcieć być razem. Czy miłość, jeśli w nas zapada głęboko, zapada w nas uczucie do drugiej osoby, wspomnienie o tym, to czy taka miłość się kończy, nawet jeśli nie jest się razem? Czy można wówczas kochać? Jeśli miłość się nie skończyła, bo jest w nas, to czy możliwa jest jednocześnie nowa miłość, inna miłość? Jak żyć z piętnem poprzednich miłości? Jak żyć z tym, że ukochana osoba wciąż kocha, oprócz nas, swoją przeszłą miłość?

Chyba już zawsze będę żyła z rysą w sercu. Z piętnem miłości niemożliwej w duszy. Z uczuciem, które widać w moich oczach, kiedy pojawia się tęsknota. Gdybym ja jeszcze była niechciana... Ale to nie była miłość odrzucona, lecz miłość niemożliwa. Zapadła we mnie głęboko i na zawsze tam zostanie. Tkwi mi w duszy w postaci otwartej rany, która nigdy do końca się nie zabliźni. Jestem przez to trochę wadliwa. Jak taki kulawy mebel na targu staroci. Mebel może być piękny, nawet jeśli zaniedbany, zakurzony, kulawy. Można mu przywrócić blask. A co zrobić z kobietą, która zaniedbana nie jest, ani stara, ani zakurzona, tylko jak ten mebel - kulawa, wadliwa?

Czy każdy z nas nie żyje z jakimś piętnem? Czy naprawdę jesteśmy tacy doskonali? Czy nie przypominamy trochę takich zaniedbanych, kulawych, uszkodzonych przedmiotów z targu staroci?

Nie wszyscy tacy jesteśmy, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Czasem wadliwość ukryta jest głęboko, jak w przedmiotach, u których dopiero po zakupie wychodzą wady produkcyjne.

Nie jestem z pięknego sklepu, w którym półki po brzegi wypchane są towarem, którego wady są głęboko ukryte pod piękną maską. Ja jestem z targu staroci, z targu przedmiotów niechcianych, bo z rysą na wierzchu. Czy miłość może być z targu staroci, z targu przedmiotów niepotrzebnych? Czy miłość może się zrodzić na targu staroci? Czy może miłość potrzebuje pięknego przestronnego sklepu z pełnymi półkami?