7 września 2014

Życie w realnym świecie.

Choroba znowu mi o sobie przypomniała i zaczęła dawać się we znaki. W czwartek ledwo w pracy wytrzymałam, ale już było kiepsko ze mną. Po powrocie do domu... ciężki wieczór. Nic nie pomagało, łzy lały mi się jedna po drugiej. Przetrwałam. Przyznam, że kiedy jest dobrze, zapominam, że powinnam jednak się pilnować, uważać i nie folgować sobie za bardzo. Jednak jak już udowodniono, na głupotę lekarstwa nie ma, a ja ową głupotą czasem się wykazuję. 

Spokojny weekend w domu. Bez pośpiechu. Dużo snu. Relaks w najlepszym towarzystwie. Pomogło. Bardzo. 

Doszłam do pewnego rytmu dnia, upchnęłam w to pisanie. I jakoś mi umknął świat wirtualny. 

Utknęłam w rozmowach o kolorach, zapachach, smakach, dzieciństwie, domu, przyszłości. Jestem gdzieś pomiędzy łąkami, morzem, wodospadami w górach. Między tym, co jego, a co moje. Celebracja bycia we dwoje. Coś, co zostaje między nami. 

Nie lubię, gdy ktoś usiłuje w to wejść i zaczyna się cała litania. Nikomu nie dzieje się krzywda, więc należy ludzi zostawić w spokoju, ponieważ wszelkie ingerencje osób trzecich kończą się tak, jak się kończą... i zbyt często rozwalają dobre związki. A tam, gdzie wręcz ich potrzeba, bo krzywda się dzieje, ludzie zamykają oczy i wolą się nie mieszać. 

Niech życie się toczy. Krok za krokiem. Chwila za chwilą. Uwielbiam życie za to. Za ten rytm i za wszystkie dary od losu.