29 listopada 2010

Jestem słaba.

Przysiadł mi na piersi smutek. Depcze stopami po moim mostku. Chwytając od czasu do czasu moją szyję, wpatruje mi się prosto w oczy, zdziwiony, że jeszcze nie krzyczę, że nie próbuję się mu wyrwać. 

Za oknem lekko różowo - pomarańczowe powietrze, mróz, a śniegiem sypią chmury jak solą albo jakby aniołom rozsypał się cukier puder przy robieniu ciasteczek. Słychać jak wiatr wciska się we wszystkie dziury, szarpie drzew ramionami. Mam zimne dłonie i stopy. Lodowate. Wyjątkowo lodowate. Zimno mi wszędzie. A w piersiach jakbym miała kawał lodu zamiast serca.

Próbuję skulić się jak najbardziej, zwinąć się w kłębek, schować się. 

Jest mi dziś tak okropnie przykro, że nie umiem opisać tego słowami. 

Tęsknota mnie zabija.

Czuję się dziś wyjątkowo samotna i opuszczona. Po prostu. Zwyczajnie. Po ludzku. Jestem słaba. Jak każdy.

26 listopada 2010

Gdyby lody miały smak zimowego powietrza...

Zimowo, mroźnie, rześko. Wracałam do domu wieczorem, kiedy zaczął sypać śnieg... Zamiast iść do domu, poszłam sobie na mały spacerek.  Białe drobinki sypiące się z nieba osiadały na moich rzęsach, włosach, na twarzy. Wciąż nie mogę się nadziwić, że są tak piękne, jak misterna koronka. Gdy stopniowo pokrywają nagie gałęzie, drzewa w oddali wyglądają jak ażurowe cudeńka. 
 
Spojrzałam w niebo i ściągnęłam czapkę z włosów. Uwielbiam jak śnieg na nich osiada. Zawsze gdy pada śnieg, to ja muszę sprawdzić, czy jest prawdziwy. Wystawiam język i czekam aż mi na niego napada. Szaleństwo. Jednak ja się nie mogę powstrzymać. Nie potrafię. Zanim to zrobię, to sprawdzę, czy nikogo wokół nie ma. Ludzie mogliby sobie pomyśleć, że zgłupiałam. Uwielbiam też robić orzełki na śniegu. 
 
Uwielbiam zimę, taką mroźną i białą. Powietrze pachnie wtedy tak czysto, świeżo, rześko, a ja nie mogę się go nałykać. Szkoda, że nie ma lodów o smaku zimowego śnieżno-mroźnego powietrza, bo wtedy z pewnością polubiłabym lody. Gdy jest zimno, mogę się wreszcie otulić moimi swetrami, poubierać się tak, jak najbardziej lubię, czyli w całe mnóstwo warstw, w moje wełniane sukienki. Nie przeraża mnie nawet odkopywanie się z zaspy śniegu i nieraz się zdarzało. A niech sobie i będzie nawet -20, nie robi to na mnie wrażenia, a humor i tak dopisuje, bo jak wiecie, ja tylko w czasie upałów jestem nie do życia. Gdy temperatura przekracza +25 stopni, najchętniej schowałabym się w wannie lodowatej wody w klimatyzowanej łazience albo uciekłabym tam, gdzie jest zimno. 
Spacery po zimowym zaśnieżonym lesie... Nie mogę się doczekać. Jednak w tym roku, jeśli napada dużo śniegu, to raczej będę musiała uważać, co by stóp nie przemoczyć. Czas mi kupić nowe buty, bo piątej zimy to chyba martensy już nie przeżyją, choć ja się łudzę, że jednak... Damskich kozaków nie cierpię, bo te buty są do wyglądania, a nie do przechodzenia w nich zimy. Po prostu się nie nadają, bo nogi marzną przy tak cienkich podeszwach. Nie wiem, kto wymyśla te buty dla kobiet, ale są zupełnie niepraktyczne. Zimą musi być ciepło, bo jak tu się cieszyć z zimy, kiedy człowiek trzęsie się z zimna?
 
Za moim oknem zaczyna wyglądać jak w bajce. Nastrój mam coraz lepszy, czuję się lekka jak piórko i jeszcze trochę, to pewnie wzbiję się w powietrze. Wzdycham, słucham jazzu i upijam się pierwszym zapachem zimy. Brakuje tylko zapachu ciasteczek... ;)

23 listopada 2010

Bezsenność.

Sen. Spać musimy wszyscy, a przynajmniej powinniśmy dla własnego zdrowia i dobrego samopoczucia. Sen to czas odpoczynku dla ciała. A kiedy nie można spać? 

Nie jestem odosobniona w swojej niemożności spania. Pierwszy raz problemy ze snem miałam w szkole średniej, za co śmiało mogę podziękować dużej dawce stresu. Poza tym źle mi się spało, jeśli już spałam, ze względu na otwarte drzwi i złe ustawienie łóżka. Wtedy nie było tak źle jeszcze, bo bezsenność rzadko się pojawiała. Schody zaczęły się dużo później, jakoś równolegle z depresją. Kiedy mnie dopadła, to początkowo dużo spałam i mogłam nawet prawie całą dobę, a gdy zaczęłam z niej wychodzić, sen sobie poszedł na długi czas. Wtedy nocami zaczęłam na nowo pisać, aby zabić czas oczekiwania na świt, bo ile można leżeć w łóżku... Po jakimś czasie, gdy wróciła mi równowaga, wrócił i sen, ale inny niż był kiedyś... płytki, niespokojny, krótki. Na dodatek stwierdziłam, że potrafię zasnąć tylko w ograniczonej przestrzeni (4 ściany plus zamknięte drzwi), ponieważ inaczej nie mam kompletnie poczucia bezpieczeństwa i czuję się niejako zmuszona, aby czuwać. 
Ostatnio stwierdziłam, że chyba zaczynam zapominać, czym jest normalny zdrowy sen. Od prawie dwóch lat sypiam mało, często wcale. Kiedy sen się pojawia... przypomina kilkunastominutowe drzemki. Śpię jak zając, budzą mnie wszelkie odgłosy. Zostało mi to wyczulenie po chorobie Mamy i w tej chwili nocą nie jestem w stanie znieść ciszy, bo zaraz robię się niespokojna, gdy jest zbyt cicho. Nocą zwykle okolice mojego łóżka spowija fala muzyki, czasem po pokoju snują się dźwięki z radia, a cisza mnie paraliżuje. 

Mam duże niedobory snu i pewnie to się kiedyś zemści. Jednak jakoś nie czuję się niewyspana czy bardziej zmęczona, gdy nie sypiam. Możliwe że chyba się trochę przyzwyczaiłam do tego stanu. Nic z dostępnych mi rzeczy nie poprawia mojego snu, nie sprawia, że w ogóle robię się senna. Nie, zaraz, jedna jest - proszki na sen, ale ja tego świństwa za nic nie wezmę. Po nich sen jest ciężki jak metal, przypomina czarną dziurę, która mnie wciąga, nie mogę się wybudzić i czuję się tak zmęczona, jakbym tonę węgla przerzuciła. 

Wczoraj też nie spałam. I znowu było mi niewygodnie z własnym ciałem. Przyjmowałam wszelkie możliwe pozycje i wciąż nie mogłam znaleźć odpowiedniej. Posnułam się po domu, popatrzyłam przez okno, posiedziałam sobie w kuchni i doszłam do wniosku, że trawi mnie jakiś niepokój. Może dlatego ostatnio nie sypiam praktycznie wcale... Poza tym winny też jest stres.

Coraz więcej osób ma problemy ze snem, bezsenność nie należy do rzadkości. Dość często zaburzenia snu powoduje stres. Wszyscy chyba o tym wiemy i znamy mnóstwo sposobów, które mogą pomóc. Jednak nie na każdego one działają. Czasem trudno znaleźć i przyczynę, i sposoby, które pomogą na bezsenność.
Ja z moją bezsennością snuję się jak duch po domu. Szukam sobie nocą miejsca do kontemplowania. Czasem miewam gonitwy myśli i nie próbuję ich na siłę uspokoić, tylko je porządkuję, a gdy znajdują swoje miejsce, same się wyciszają. Kiedy tak leżę nocą i patrzę w okno, myślę sobie, że kiedyś będę normalnie spać. Jeśli... ale o tym innym razem.

Życzę wszystkim dobrego zdrowego snu i pięknych snów.

22 listopada 2010

Być.

Być. Być z kimś. Pobyć. Czasem nie trzeba słów, gestów, tylko zwyczajnego bycia. Tak często ludzie dziwią się, czasem nie rozumieją prostego zdania: "Dobrze, że jesteś." Przecież bycie tak często znaczy dużo więcej niż wszelkie słowa, bo nie zawsze są one na miejscu, czy też nie zawsze potrafimy znaleźć właściwe albo jakiekolwiek. 
 
Czyjaś obecność to tak wiele. Obecność tuż obok, obecność za ścianą, obecność w tym samym budynku. 
 
Czy można dać z siebie więcej niż "być"?
 
Nawet kiedy wędruję sobie po blogach, czytam, to zdarza mi się, że słów nie znajduję właściwych, że nie wiem, co napisać i myślę sobie wtedy, że lepiej pomilczeć i pobyć niż wystukać słowa po to, aby tylko je wystukać. 

Być to o wiele więcej niż tysiące, miliony słów. 

Znajdźmy choć chwilę, aby po prostu być, z innymi i sami ze sobą.

19 listopada 2010

Nic mnie to nie obchodzi.

Kiedy człowiek myśli, że wszystko się już poukłada, że problemy nie będą się piętrzyć, jak naczynia w zlewie po wystawnej kolacji dla wielu gości, okazuje się jak bardzo złudne były te nadzieje. Jestem wściekła, rozgoryczona i jest mi przykro. Powoli zbliżam się do granic własnej wytrzymałości, tykam jak bomba i w końcu wybuchnę, tylko nie wiem, kiedy to nastąpi, ale wybuch jest już bliski. 

Dzisiaj będzie osobiście, prywatnie, smutno i wściekle, bo jest mi tak źle. Jestem skłonna wiele wybaczyć, wiele zrozumieć, ale za miotłę do zamiatania robić nie będę.

Zbyt dużo się zadziało ważnego dla mnie w tym tygodniu... Zbyt wiele poważnych rozmów... Zdecydowanie za dużo tego wszystkiego, jak na jedną osobę. Ciężar i kaliber... Wszystko wielkie... Czułam, czułam to wszystko pod skórą, tłukło mi się po głowie, nie dawało spać, przychodziło w krótkich chwilach snu. 

Szykuje się awantura. Wisi już nad moją rodziną jak chmura burzowa. A ja nie zamierzam tym razem tej burzy zażegnać, raczej postąpię wprost przeciwnie i rozpętam taką, jakiej dawno nie było w tej rodzinie. Ojciec nie protestuje, stwierdził, że usunie się z linii ognia i niech się dzieje, co chce. 

Poświęciłam dużo gdy zachorował ojciec, poświęciłam jeszcze więcej, gdy zachorowała mama i choroba pożerała ją w zastraszającym tempie, nadal poświęcam pewne sprawy i swoje kawałki życia, ze względu na ciotkę, siostrę ojca, która nie ma nikogo bliższego niż my... Decyzja była moja, koszt ogromny i skutki tych moich decyzji będą się za mną ciągnęły jeszcze długo. Gdybym miała podjąć jeszcze raz te same decyzje, podjęłabym. Wybór był prosty. Inna decyzja i żal nie do opisania. Decyzja podjęta - ogromne koszty. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie kopanie dołków pode mną, gdyby nie w chamski sposób argumentowane wygodnictwo pewnych osób, gdyby nie kolejny raz usiłowanie wykorzystania mojego dobrego serca... i korzyści, których ja mieć nie będę, będą mieć je inni. Ja mam się poświęcić, mam rozpieprzyć wszystko, żeby inni mieli korzyści materialne za nic, bo ja się zajmę, ja zdejmę im z głowy problemy, ja znajdę rozwiązanie, a inni nie będą się musieli poczuwać... a w zamian ja pewnie nie usłyszę nawet "dziękuję", a oni będą się cieszyć z zysków. Cholerne niedoczekanie! Za to, co robiłam, co robię, nie oczekiwałam niczego i nie oczekuję, nawet się nie spodziewam i mogę powiedzieć, że nic z tego mieć nie będę.

Jednak mam dość i nie zamierzam poświęcać już więcej, nawet jeżeli miałabym odnieść jakieś korzyści. Ja mogę wymyślić rozwiązania, nawet już mam kilka w mojej głowie, ale nie będę odwalać czegoś za innych. 
Cztery lata to wystarczająco długo. Teraz niech się inni wykażą. Będą mieć pole do popisu. Znudziło mi się bawienie w dyplomację. Po ludzku nie skutkuje i nie dociera, to będzie wojna. Zanim jednak ją rozpętam, zostawię otwartą furtkę z normalnym wyjściem i możliwością wyboru... Jednak mimo to muszę być bezwzględna, choć ja tak tego nie znoszę. Moje nowe ulubione hasło brzmi: "Nic mnie to nie obchodzi." 

Ludzie uwielbiają ślizgać się na tyłku innych, uwielbiają wykorzystywać ludzi, aby osiągnąć korzyści własne. Przykre jest, gdy dzieje się tak w rodzinie i to jeszcze w najbliższej rodzinie. Normalne szczere rozmowy, argumenty niestety nie zawsze skutkują, czasem trzeba porządnie walnąć słowem, nawet wybuchnąć, postawić się. 
Każdy popełnia błędy, każdy z nas ma wady, ale każdy jest też człowiekiem i jako człowieka, nie można go traktować gorzej niż jakąś rzecz zbędną. A za często to się dzieje...  Narasta we mnie bunt, wypełnia mnie jak woda szklankę i tylko patrzeć, jak się przeleje mi przez usta. 
Ja też mam wybór, o czym pewne osoby zdążyły już zapomnieć i ja niczego nie muszę, mogę, ale wcale nie muszę. Do tej pory mogłam, to teraz przecież mogę już nie móc i właściwie... niech oni się teraz martwią, pourywają sobie głowy, nawet żyły wyprują. A ja sobie postoję z boku i popatrzę. Przecież niczego nie muszę.

A do ludzi wszystko wraca, prędzej czy później, na dodatek zwielokrotnione. Warto o tym pamiętać, ale czasem trzeba innym przypomnieć. 

Jeśli chodzi o mnie, to mam też wyjście awaryjne, gdyby jednak było trzeba podjąć pewne kroki, bo i bomba zawiedzie, i jakoś nie jest mi przykro, że z niekorzyścią dla tej całej reszty, ale to na ich własne ewentualne życzenie.

17 listopada 2010

To skomplikowane. (cz. 9)

Starałam się oddychać jak najciszej. Buty zbliżały się dość szybko. Trzasnęły jakieś drzwi i buty nagle zatrzymały się, aby właściwie od razu udać się biegiem w inną stronę. Czyżby ktoś ich przepłoszył? 

Kusiło mnie, żeby wyjrzeć, ale jeśli ten ktoś zaraz sobie pójdzie, to tamci mogą wrócić i gdy mnie zobaczą... Nie, lepiej o tym nie myśleć. Trzeba wezwać pomoc. 
Próbowałam wyjrzeć zza śmietnika, żeby zobaczyć, kto tamtych wystraszył, ale poza butami niczego nie widziałam. 
- Lepiej siedzieć cicho i przeczekać? Czy może zacząć krzyczeć, żeby zwrócić na siebie uwagę? Może ten człowiek mi pomoże? A jeśli tego nie zrobi? - myślałam gorączkowo, nie mogąc się na nic zdecydować.
Zobaczyłam, że człowiek zbliża się i kieruje się w moją stronę. Jego buty wyglądały zdecydowanie na męskie. Może chce zmienić wyrzucić. Może go sobie bliżej obejrzę. 
Spróbowałam zmienić pozycję, bo było już mi niewygodnie i wszystko miałam ścierpnięte. Nogi mi się jakoś poplątały, potknęłam się, poleciałam na śmietnik, przesuwając go i z hałasem lądując na betonie. Usłyszałam, jak człowiek podbiega do mnie. 

- Cholera jasna! - zaklęłam, podnosząc się z ziemi.

- To pani?! - wydał zdziwiony okrzyk znajomy mi skądś głos. - Pani pozwoli, że pomogę - powiedział mężczyzna, wyciągając do mnie dłoń.

Złapałam go za rękę, wsparłam się na niej, spoglądając na niego... Niewiele brakowało, abym straciła znowu równowagę. Przede mną stał Tomasz.

- Co pan tu robi?

- Mógłbym o to samo spytać panią - odpowiedział mi, uśmiechając się. - Moja ciotka mieszka tu w kamienicy - wyjaśnił. 

- Możemy mówić sobie po imieniu? 

- Dobrze. Co się stało i dlaczego leżysz tu koło śmietnika?

- Mam tu mieszkanie w kamienicy. Odwiedziłam przyjaciół... O matko, Aga! - przypomniałam sobie nagle o Agnieszce, zamkniętej w schowku.

- Kto?

- Agnieszka, moja przyjaciółka - wyjaśniłam, otrzepując spodnie i bluzę z chodnikowego kurzu. - Ona jest zamknięta w schowku. Musimy tam iść. Pomóż mi proszę. Pewnie Michał ci mówił w co jestem zamieszana... Widziałeś, że spłoszyłeś jakichś facetów?

- Tak. Oni ciebie szukali?

- Nie wiem, czy mnie, ale za mną tu przybiegli. Pomożesz mi?

- Tak, chodźmy. 

- Chyba któryś z nich chciał się dostać do mojego schowka. Jak byłyśmy w nim z Agą, to ktoś nasłuchiwał za drzwiami, a później ja uciekłam, Aga tam została, a ten ktoś pobiegł za mną. Im na czymś zależy, ale w tym schowku to najwięcej kurzu i pustych kartonów. Nic z tego nie rozumiem - wyjaśniałam po drodze. - Widzisz tego faceta tam przy samochodzie?

- Znasz go? - spytał Tomasz.

- Nie, ale on tu cały dzień siedzi, jakby kogoś obserwował. Wiesz, ja zaczynam mieć już manię prześladowczą - powiedziałam, otwierając drzwi wejściowe. - Tu na półpiętrze mam schowek, wyżej na piętrze jest moje mieszkanie. Im może chodzić o ten schowek, bo kiedyś Wiesiek trzymał w nim jakieś rzeczy, ale wydaje mi się, że chyba wszystkie zabrał, ale na wszelki wypadek postanowiłam tam zajrzeć - kontynuowałam, szarpiąc się z drzwiami schowka.

- Daj, ja to zrobię - powiedział Tomasz.

- Aga, to ja Lena. W porządku?! Żyjesz?! - pokrzykiwałam przez drzwi.

- Chcesz, abym odjechała na zawał?! - krzyknęła Agnieszka, kiedy drzwi się otworzyły. - W ogóle co to było?! Kto to był?! Czego chciał?! Co to za facet?! - wyrzuciła z siebie Aga.

- Nie stresuj się. Po kolei. To jest Tomasz, kolega Michała, mojego kuzyna.  - Tomasz podał Agnieszce rękę. - Pomoże nam. Resztę powiem ci w domu. Chodźmy się napić jakiejś herbaty. Tobie to by się melisa przydała - powiedziałam do Agnieszki. - Może lepiej idź do domu, ja zaraz przyjdę, dobrze?

- Tylko żeby to nie było tak zaraz, jak z tym schowkiem, bo mnie nerwowo wykończysz. W coś ty się wplątała znowu... 

- Idź już lepiej idź. Odpocznij sobie, bo mi Paweł nie daruje - odpowiedziałam- Paweł to jej mąż - wyjaśniłam Tomaszowi. - Mógłbyś popilnować tutaj mnie? Ja muszę tu pogrzebać, bo ten schowek mi nie daje spokoju. 

- Nie ma sprawy. A może pomóc ci szukać?

- Jeszcze sobie to ładne ubranie powalasz kurzem. Bruno tutaj. Lepiej obserwuj, bo dobrze ci to wychodzi. Nie zniosę kolejnego napadu na mnie. Chcę wreszcie coś w spokoju zrobić - powiedziałam, wchodząc do schowka. 

- Jak sobie życzysz.

- A właściwie to skąd się znacie z Michałem? - spytałam, przerzucając puste kartony, aby dopchać się do półek i szafki. 

- Znamy się z pracy.

- Aha. To ty też w policji pracujesz?

- Już nie.

- Dlaczego? - spytałam, nie przestając szarpać się z kartonami.

- Tak wyszło. Może ci lepiej pomogę, bo niedługo nie będzie cię widać z tej góry kartonów. Po co ci tego tyle?

- Jak chcesz, to chodź. Zajrzyj na te wysokie półki tam po prawej. Ja jestem za niska i nie dojrzę, czy coś tam leży. A kartony? Normalnie. Jedna przeprowadzka, druga, trzecia, czwarta...

- Ile tego było? - spytał Tomasz, przesuwając kartony.

- Czego? Przeprowadzek? Nie wiem. Po dziesiątym razie przestałam liczyć - wyjaśniłam, zaglądając na półki.

- Nie możesz wytrzymać długo w jednym miejscu?

- Różnie. A ty często tu bywasz u cioci?

- Co kilka tygodni. Nigdy cię tu nie widziałem.

- Rzadko tu bywam. Ostatnio właściwie wcale. Gdyby nie ten schowek... Auuu!

- Co się stało? 

- Uderzyłam się łokciem o szafkę. Znalazłeś coś? 

- Pusto. Kartony też puste. A na parapecie leżą tylko pokrywki od słoików. 

- To zajrzyj jeszcze pod półkę. Tam powinien być taki długi karton z różnymi rzeczami. Nie wiem, co w nim jest. A ja pogrzebię w tej szafce... - urwałam, otwierając drzwiczki.

- W porządku?

- Chyba... Znaczy, tak. Chyba źle widzę... Normalnie mam jakieś omamy... 

- Co masz?

- Sam zobacz - odpowiedziałam, usiłując się przesunąć w stronę okna, aby zrobić Tomaszowi miejsce przy szafce.

15 listopada 2010

Czytelniczka.

Lubicie czytać? Ja uwielbiam. Czytam kiedy tylko mam chwilę i właściwie wszędzie, gdzie się da. Na przystanku, w autobusie, w wannie i w ogóle w toalecie, przy gotowaniu, przy śniadaniu, w łóżku, w pociągu, w kolejce, w poczekalni... itd.  Odkąd nauczyłam się czytać, a było to zanim poszłam do szkoły, pochłaniam książki masowo. Pierwszą książką, którą przeczytałam była "Pippi Pończoszanka" Astrid Lindgren. A później się zaczęło... W podstawówce często (czasami codziennie) biegałam do biblioteki szkolnej i przez 8 lat szkoły przeczytałam prawie wszystkie książki, z pominięciem słowników wszelakich, bo jakoś to było mało fascynujące ;) Pamiętam, jak panie z biblioteki na początku nawet mnie odpytywały z książek, bo nie chciało im się wierzyć, ja tak szybko je pochłaniam. 

Nie byłam stworzeniem domowym, grzeczną dziewczynką. Wręcz przeciwnie. Rodzice mieli spore problemy ze mną. Grzeczna to byłam tylko jak spałam albo czytałam. W świetlicy nie przesiadywałam, bo tam było nudno i na dodatek nie mogłam tam czytać, bo kazano nam odrabiać lekcje. Po kilku wizytach w szkolnej świetlicy postawiłam się, dostałam od rodziców klucze i po szkole wracałam do domu. Czasem okrężną drogą... przez domy koleżanek i kolegów, po drodze załatwiając siłą pewne porachunki z dzieciakami. Gdy przychodziłam do domu to nie odrabiałam od razu lekcji, tylko brałam sobie coś do jedzenia i czytałam. Potem wracało któreś z rodziców, więc był obiad. Czasem był też wcześniej, gdy mama szła na nocną zmianę do pracy. Już wtedy czytałam przy jedzeniu... Rodzicom udało się osiągnąć tylko tyle, że nie czytam, gdy jem w towarzystwie. Po obiedzie trzeba było narozrabiać po podwórku, później zmęczyć musiałam lekcje (jak zwykle w godzinach wieczornych), a przed spaniem książka zawsze sama się wręcz pchała w moje ręce. 

W liceum dostałam jakiejś manii na punkcie literatury rosyjskiej i francuskiej, stopniowo nabierając niechęci do nauki historii, co jednak jakoś nie zniechęciło mnie do książek z tej tematyki. Dlaczego? A żebym to ja wiedziała... Przez całą szkołę średnią nie przeczytałam tylko jednej lektury obowiązkowej... "Cierpień młodego Wertera" Goethe'go. Panu poloniście powiedziałam, że czytanie tej książki to było cierpienie. Nie dobrnęłam nawet do końca pierwszej strony, zadowoliłam się jakimś streszczeniem... Nawet streszczenie tegoż było mordęgą. Czemu nam nie kazali czytać "Fausta"? Przeczytałam sama z własnej woli i nadal nie mogę uwierzyć, że ten sam człowiek popełnił oba dzieła.

Na studiach, na pierwszym roku na zajęciach z literatury pan prof. wciąż się czepiał mnie i mojego zdania, bo jakoś ani razu się z nim nie zgodziłam i zawsze miałam swoje, więc na którychś zajęciach usiadłam sobie w takim miejscu, aby mieć spokój i móc czytać sobie książki. I czytałam, tylko czasem wybuchałam niekontrolowanym zduszonym śmiechem... A później na co nudniejszych zajęciach, na którym musiałam siedzieć z tyłkiem i kwitnąć, czytałam... Nadrabiałam zaległości w literaturze iberoamerykańskiej, co nawet zaowocowało jakąś moją pracą zaliczeniową. 

Dzisiaj książka stanowi obowiązkową zawartość mojej torebki, wraz z muzyką, scyzorykiem, chusteczkami i utensyliami kosmetycznymi. Gdyby mi zabroniono czytać... Nie wyobrażam tego sobie. Nie mogę bez tego żyć. Mogłabym mieszkać w bibliotece... ale tylko w takiej, w której mogłabym słuchać muzyki. Mam tylko nadzieję, że mi życia starczy, aby przeczytać wszystko, czego jeszcze nie czytałam,  a co chcę przeczytać. Dużo tego...

Mój ojciec od lat powtarza, że idealną pracą dla mnie byłaby taka, która polegałaby na czytaniu. Przyjaciele  sobie żartują, że niedługo w moim pokoju zabraknie dla mnie miejsca, bo wszędzie są książki. Ojca siostra za każdym swoim pobytem w moim domu proponuje, abym się pozbyła tych książek, które czytałam albo chociaż których nie lubię, bo już mi miejsca brakuje. A ja jej zawsze mówię, że jeszcze nie oszalałam. Ja jestem emocjonalnie związana z tymi wszystkimi tomami w moim domu. Nie mam książek, których chciałabym się pozbyć. Gdybym miała się pozbyć tych, które już czytałam... to zostałyby tylko słowniki i jakieś kilkanaście książek, które znajdują się na moim biurku i leżą koło łóżka, bo albo je właśnie czytam albo czekają na swoją kolej. 

Ojciec uważa, że ja z tym czytaniem to mam po jego mamie. Babcia nawet kiedyś przypaliła na amen obiad dla 18 osób, bo czytała... Dobrze, że to było jeszcze przed wojną, więc mogła iść do sklepu po zakupy i ugotować jeszcze raz. Mi całego obiadu nie udało się jeszcze spalić, pomimo usilnych starań. Na swoim koncie mam tylko zwęgloną marchewkę i spalony garnek... zrobiła się w nim dziura. 

Z tymi książkami to jak z muzyką mam... Uzależnienie jakieś... czy coś... ;)

Tak na marginesie nie czytam samych książek... gazety, blogi i inne takie też mi się zdarza, nawet codziennie ;)

14 listopada 2010

To skomplikowane. (cz. 8)

Co za kretyn puka do drzwi schowka? Przecież komórka na graty to nie mieszkanie, więc po cóż tam pukać? Możliwe, że sprawdza, czy nikogo tu nie ma. A może to ten od kluczy? - zastanawiałam się w myślach, patrząc na przerażoną Agnieszkę. 

Za drzwiami trwała cisza. Co ja bym dała za jakiś skaner w oczach czy coś, aby zobaczyć, czy ten kretyn nadal tam stoi. Agnieszka patrzyła na mnie, ja na nią. Gorączkowo próbowałam cokolwiek wymyślić. Przecież nie możemy siedzieć w tek skrytce wiecznie, a ten ktoś też nie będzie cały czas stał na półpiętrze. 
Po kilku minutach ciągnących się jak lata, człowiek za drzwiami zrobił kilka kroków, chyba wchodził wyżej. Postanowiłam wykorzystać okazję. Najciszej jak mogłam, wyszeptałam do Agnieszki...
- Ja wyjdę, a ty od razu zamykaj drzwi. Spróbuję wezwać pomoc. Daj mi klucze od domu.
Agnieszka mocno przestraszona w milczeniu potakiwała głową.

- Jak powiem już, to wybiegam, a ty zamykasz drzwi i nie wychodź, nie otwieraj i się nie odzywaj, dopóki po ciebie nie przyjdę. Tu będziesz bezpieczna - kontynuowałam. - Gotowa?
Agnieszka w odpowiedzi pokiwała głową i podała mi klucze od domu.

- Już! - krzyknęłam zduszonym szeptem i wybiegłam ze schowka. Niewiele brakowało, a bym się wywinęła orła na schodach, prowadzących w dół, ale jakimś cudem w pokracznym ruchach opanowałam sytuację. Człowiek u góry się zorientował. 

Chyba najpierw dopadł drzwi komórki, bo za plecami słyszałam szarpanie za klamkę. Zbiegłam na dół, wypadłam na ulicę, ale jak na złość nie było żadnych ludzi. Usłyszałam hałas na schodach, więc wbiegłam do pobliskiej bramy i jak jakaś kretynka przeszłam przez kamienicę na podwórko. Miałam wezwać pomoc, a zajmowałam się głupotami. Serce waliło mi jak oszalałe, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi. 

Podwórko miało nieregularny kształt, trochę przypominający trapez. Na środku rosła wielka topola, obok niej stał trzepak, a kawałek dalej stały kontenery na śmieci. Mogłabym przeleźć przez betonowe ogrodzenie, aby dostać się do swojej bramy, ale tam wrócić teraz nie mogę. A jeśli już to na pewno nie sama. Przydałaby się asysta policji albo jakiegoś faceta przynajmniej. Wrócić przez tę samą kamienicę na ulicę to chyba jeszcze gorzej... 

Rozejrzałam się wokoło, ale wejścia do innych budynków były pozamykane. Nie będę przecież biegała od drzwi do drzwi i sprawdzała, które są otwarte, bo narobię hałasu i tamten tu zaraz przyleci. Pewnie zauważył, że musiałam wejść do jakiejś bramy, bo ulica jest długa i nie zdążyłabym przebiec do żadnej poprzecznej ani w jedną, ani w drugą stronę. Te śmietniki wyglądały mało atrakcyjnie, ale można się było tam ukryć i przeczekać. 

Ledwie wcisnęłam się za kontenery tuż przy ścianie, odcinając sobie jednocześnie możliwość ucieczki, usłyszałam uderzenie drzwi o ścianę, a zaraz potem całą wiązankę, niewątpliwie skierowaną pod moim adresem. 
Może mnie nie zauważy - myślałam. Gdybym mogła się zmniejszyć, skurczyć...
Czułam pulsowanie w głowie, usiłowałam nie oddychać i stać się niewidzialną. Żeby tylko on tu nie przyszedł.

- Ty! Sprawdź koło śmietnika! - usłyszałam drugi, równie wkurzony głos. 

Teraz to mnie znajdą i marny mój los. A Agnieszka? Paweł mi nie daruje. Chociaż z drugiej strony lepiej Paweł niż tamci... Trzeba było do jakichś sąsiadów się dobijać, telefonu żądać, a nie chować się po śmietnikach kretynko denna - skarciłam samą siebie. W duchu modliłam się o jakiś cud. 

Usłyszałam kroki, skrzypienie drzwi... Spróbowałam wyjrzeć jakoś, nie robiąc hałasu, ale trwałam w tak dziwnej pozycji, że widziałam tylko buty. Słyszałam jak cztery buty zbliżają się do mnie coraz szybciej. Łomotały po chodniku...

13 listopada 2010

Nocą ciemną.

Nie spałam w nocy. Znowu i niby jak zwykle... Niby. Nie mogłam znaleźć nawet dogodnej pozycji do leżenia. Na plecach nie lubię i leżę tylko wtedy gdy muszę. Na prawym boku niewygodnie, na lewym jeszcze bardziej, we wszelkich tych kombinacjach też nie za dobrze, na brzuchu również, wciąż za gorąco, to za zimno, to duszno... Uhhh jak mi niewygodnie było tej nocy z własnym ciałem. Wciąż odwracałam kołdrę, to strzepywałam poduszkę, to siadałam, to się kładłam, w końcu już zmęczona tym wszystkim, poszłam do łazienki. Zatkałam odpływ we wannie i puściłam wodę z prysznica... Ciepła woda ściekała mi po plecach, po włosach, które zaczęły się plątać i zwijać, jak zwykle, gdy są mokre. A kiedy zaczęła ściekać mi twarzy, poczułam jak z oczu wypływają dwa strumyczki. Jak bardzo chciało mi się płakać... Podkurczyłam tylko nogi, objęłam je ramionami i tak siedziałam, aż wanna wypełniła się wodą i woda zupełnie wystygła... 

Ubrałam się, posiedziałam sobie na blacie w kuchni, patrząc w okno, za którym wiatr szarpał cieniami nagich drzew. Tafla wody zmatowiała i tylko widać było na niej ciemniejsze sylwetki drzew. Drzewa... pełno ich nad tą wodą i wokół, ale tej nocy wyglądały, jakby zamiast bezlistnych gałęzi miały kikuty... Wiatr hałasował, szumiał, hulał, jakby coś był smutny i zły... Uchyliłam okno i słuchałam, jakbym próbowała z szumu wyłowić jakiś głos, jakieś dźwięki.


Poszłam się położyć, ale nadal mi było ze sobą niewygodnie. Usiadłam na łóżku i wpatrywałam się w uśpiony świat za oknem, czując jak mnie boli gdzieś w środku. Czy dusza może boleć? Ukłuło mnie coś w środku, poczułam niepokój, nawet rozejrzałam się po pokoju, ale tylko cienie tańczyły na ścianach swój codzienny wieczorny taniec. Czekałam sobie na świt z jakimś niespokojnych uczuciem w duszy... 


Czasem chciałabym być nieczuła, pozbawiona empatii, niewrażliwa na ludzi i ich emocje... Chciałabym czasem nie wyczuwać... Chciałabym czasem nie mieć przeczuć, nie śnić snów proroczych... Czasem chciałabym się normalnie położyć do łóżka, zasnąć i przespać noc całą. 


Poplątane są losy ludzkie, poplątane są ludzkie ścieżki... Nocą ciemną mogę bardziej je zrozumieć.

11 listopada 2010

Gadulstwo, szczerość i milczenie.

Mówię... za dużo, za często, nie to co trzeba, nie wtedy kiedy trzeba, nie tak jak trzeba, to co myślę, ale wcale nie to co inni chcieliby usłyszeć. Milczę... żeby nie powiedzieć tego, czego nie powinnam, czego inni nie powinni usłyszeć. Milczę wtedy, gdy nie mam nic do powiedzenia i kiedy nie mam ochoty rozmawiać albo nie znajduję słów właściwych. Jednak częściej i więcej mówię niż milczę.

Kiedy ludzie zachęcają mnie do bycia szczerą, mówią, że nie powinnam się obawiać wyrażać własnych myśli i twierdzą, że naprawdę chcą wiedzieć, co sobie pomyślałam, to gdy wypowiadam własne myśli, jestem szczera, okazuje się, że wcale nie chcieli tego słyszeć. Po co mówić, że oczekuje się szczerości, skoro tak naprawdę wcale się jej nie chce? Nie wiem.
Czasem naprawdę lepiej nic nie mówić, milczeć niż wypowiedzieć coś, czego inni nie powinni słyszeć, wiedzieć, nawet jeśli usilnie się domagają.

A ja mówię za dużo. Moje gadulstwo jest uciążliwe, zwłaszcza dla innych, ale jeszcze bardziej uciążliwa jest moja szczerość, bo ja nie owijam w bawełnę, mówię, co myślę, jak czuję. 
Czasem, a niestety widzę, że coraz częściej, lepiej jest schować szczerość do kieszeni. Nie, wcale nie lepiej jest kłamać. Lepiej jest sobie pomilczeć, zamknąć usta. Tym bardziej jak się ma skłonności do gadulstwa, bo zbyt często można powiedzieć za wiele. A jak się cierpi na słowotok nerwowy, to milczenie jeszcze bardziej jest wskazane.
Z tym słowotokiem to jest tak, że jak się denerwuję, stresuję, to gadam i to dużo, nie mam żadnego hamulca, bo zwyczajnie zagaduję stres i mówię niekoniecznie to, co trzeba, nie wtedy gdy trzeba, itd. 
Wracając do tej szczerości... nie tylko mnie ten problem nurtuje, co z tym zrobić. Być szczerym, kłamać czy lepiej milczeć. Na kłamstwie nie zbuduje się niczego, żadnej relacji, niczego się nie rozwinie. Milczenie też nie zawsze pomaga, czasem również szkodzi w budowaniu relacji, jeśli się nie rozmawia. A co ze szczerością? Przecież powinna być dobra, tylko czy tego ludzie naprawdę oczekują? Czy może nie wypada powiedzieć, że nie chce się wiedzieć czy że woli się kłamstwo? I tu znowu weszłaby szczerość... 

Jeśli zaś chodzi o moje gadulstwo oraz słowotok, to w głowie mam pewne zdanie, które działa jak hamulec - "Lepiej nie mów nic, chyba że możesz ulepszyć ciszę.".

10 listopada 2010

Wierzę...

Wierzę... i tylko tyle mogę na pewno powiedzieć odnośnie religii, Boga. Tylko tyle wiem na pewno. Kiedyś to wszystko było inne, chyba bardziej proste, jasne. Nie wiem, dlaczego przestało być. W każdą niedzielę jestem w kościele w czasie mszy... Jestem. To właściwe słowo. Jestem i nic ponad to, że jestem tam. Nie pamiętam czytań, psalmu, kazania... nawet ich nie słucham. Wszystko mnie rozprasza. Znam na pamięć spękania na murach, cienie rzucane przez światła i tylko nie wiem, po co właściwie tam jestem. Nawet się nie modlę już. Nawet z Nim nie rozmawiam. I nawet nie pamiętam, kiedy przestałam. 

I co tego, że wierzę, kiedy nie wiem, co z tą swoją wiarą zrobić. Czasem mi się wydaje, że utraciłam umiejętność modlitwy, że już nie potrafię z Nim rozmawiać. Bo co mam powiedzieć? 
I nawet nie chodzi wcale o poglądy moje i Kościoła, a raczej pewnych przedstawicieli kleru, które są bardzo, ale to bardzo rozbieżne. Gdybym była jakąś znaną osobistością to już by mnie pewnie dawno wykopali z tej instytucji, postraszyli ekskomuniką czy cholera wie czym jeszcze za te moje poglądy właśnie. I nikt by nie spytał, jak ja bym postąpiła, ważne by tylko było to, że chcę mieć wybór i chcę, aby inni mieli wybór w pewnych sprawach. Właściwie to specjalnie nie zależy mi na przynależności do instytucji, ponieważ to i tak sprawa drugorzędna. Tak naprawdę martwi mnie to, że chyba się zgubiłam. Jakbym błądziła w gęstej mgle z zamkniętymi oczami i nawet jeśli je otwieram nadal niczego nie widzę.

Kiedyś znajoma ze studiów zapytała mnie, dlaczego wchodzę do kościoła czasem przed zajęciami, czasami po nich i czemu się modlę. Nie miałam problemu z odpowiedzią. Jakie to było wtedy proste. Teraz już nie jest. Nie wiem, dlaczego... Nigdzie się nie modlę. Nigdzie, nawet w domu, w kościele tym bardziej. Nie dziękuję, nawet nie proszę... o nic... 

A pamiętam jeszcze szkolne rekolekcje... Jakbym wtedy w liceum była na zupełnie innym poziomie duchowości. I pamiętam ze studiów obiady w klasztorze... Jakby to było dawno dawno temu... Ciemny kościół i tylko przy ołtarzu światło... Albo kościół na górce koło cmentarza i obraz... prawie codziennie tam zaglądałam na kilka minut. Fara...

Zgubiłam się... Nie umiem znaleźć słów właściwych...  Czy można bez słów rozmawiać? Czy można bez słów się modlić? Pierwszy raz od dawna czuję w ogóle potrzebę rozmowy z Nim... Od dawna nawet nie mówiłam o wierze i gdzieś mi własna duchowość odpłynęła, zniknęła... Tu jej także nie było... Jakby to wszystko, co się nie tak dawno zdarzyło, wypaliło mnie... Jakbym musiała pobyć tylko sama ze sobą... 

Chyba za dużo tych wszystkich znaków zapytania... Zdecydowanie za dużo. Ale może dzięki nim budzi się we mnie chęć, aby przypomnieć sobie, jak to kiedyś było... Aby nauczyć się na nowo z Nim rozmawiać.

9 listopada 2010

... bez pamięci

pod rzęsami zgubiłam twoje kroki
snuję się nocą jak cień
czy mogłabym zmienić twoją drogę?

chciałabym zapomnieć
siebie oszukać

nie chcę już czekać
wiedzieć niczego


miłość stała się żartem
w dniu w którym się spotkaliśmy
 
odejdę
nim dosięgnie mnie światło księżyca
i uderzę o dno studni z uczuć

jestem ślepa w pamięci o tobie

miłość stała się żartem
pozbawiona maski
naga 
z rozmazanym od łez makijażem

8 listopada 2010

Jesienna energia.

Z nieba siąpi od rana deszczyk, mgła pochłania wszystko wokół, chowając ulice, domy i drzewa w fałdach swojej wilgotnej sukienki. Listopadowa pogoda... uwielbiam taką właśnie. Romantyczna, liryczna... A na dodatek czas sprawia wrażenie, jakby się rozciągał, jakby nagle było go więcej, jakby był z gumy. Ciepłe swetry aż proszą się, aby je włożyć na siebie i robi się tak przytulnie, przyjemnie...
Jesienią intensyfikuje mi się natchnienie, mój muz ;) sobie o mnie przypomina i piszę więcej niż w ciągu całego roku. Nie nadążam wręcz z zapisywaniem własnych myśli, które jesienią właśnie jakby nagle stawały się bardziej wolne. Płyną sobie swobodnie moje myśli jak ptaki, kolorowe jak motyle. 
 
Więcej niż zwykle też czytam i słucham muzyki, bo ów czas gumowy pozwala mi na nadrobienie całorocznych zaległości. Koło mojego łóżka leży na podłodze smakowity stosik książek... Coś na bezsenne noce, które niestety też należą do uroków mojej jesieni. Mam takie doładowanie energii, że nie potrafię jej jesienią spożytkować. Jakby mi ktoś sprężynkę nakręcił. Może dlatego sen mnie jakoś znaleźć nie chce, ale wcale nie czuję się zmęczona... wręcz przeciwnie. Mogę wszystko i chce mi się chcieć, działać i nie mogę usiedzieć na miejscu. Co widać kiedy siedzę i piszę, słuchając muzyki, bo całe ciało mi się rusza. 
 
Stosik płyt na biurku też zwiększył się ostatnio, bo nawet nie miałam kiedy porządnie wysmakować się w dźwiękach. Na samym szczycie leży jeden ostatnich nabytków "Nie na chacie" Bezjahzgh (Spodobało mi się i chyba będę ciągle słuchać, aż nie nauczę się na pamięć wszystkich dźwięków :), pod spodem Fiona Apple, Erykah Badu i dużo dużo innych... Nazbierało się. 
 
Poza tym to siedzę też dużo w kuchni. Ciasta, ciastka, ciasteczka... i puddingi. Kalorie o tej porze roku zupełnie mi nie straszne, bo przy takim naładowaniu energetycznym wciąż mi ich mało. 
Czeka też na mnie trochę wełny, bo zachciało mi się czapki nowej, bo na tę grubą to jeszcze za ciepło, ta moja cienka nie pasuje do wszystkiego, a trochę mi zimno w głowę, więc wreszcie nowa czapka się doczeka wydziergania i do rękawiczek będzie pasować, nawet do płaszcza. 
 
Jesienią mam na wszystko czas. Żeby jeszcze inni go mieli... Można by się nagadać... A ja uwielbiam rozmawiać i wciąż mi mało gadania, słuchania... 
Czy tylko mi jesień daje kopa w tyłek czy też komuś jeszcze? A może jesień to jednak raczej ma właściwości usypiające (zawsze są wyjątki ;), wyciszające, a zamiast kopa daje "niechcieja" ?

7 listopada 2010

O ciele i wyglądaniu zmian.

Urodziny to był zawsze taki czas, w którym oczekiwałam na jakieś spektakularne zmiany w swoim wyglądzie. Kiedy byłam mała, to jakoś tuż po kolejnych urodzinach oglądałam się we wszelkich lustrach i szybach w domu, sprawdzając czy widać, że już mam rok więcej. I zawsze byłam zawiedziona, że nic nie widać, że się nie zmieniam wcale, no może poza tym że rosnę i że do wieku dopiszę sobie plus jeden. Do dziś pamiętam jak szłam do pokoju mojej najstarszej siostry, otwierałam dużą szafę i dokładnie oglądałam się w lustrze, które wisiało od wewnątrz na drzwiach. Z niecierpliwością wyczekiwałam aż coś się zmieni w moim wyglądzie. 

Później, gdy byłam starsza to w tym samym lustrze, które było już moje tak, jak i pokój, ponieważ siostra wyprowadziła się do faceta, przyglądałam się sama sobie oczekując zmian... Jak ja wtedy chciałam, żeby mi piersi urosły... Moje wszystkie koleżanki nosiły już staniki, a ja mogłam sobie co najwyżej wsadzić tam skarpetki albo watę... Nawet poszłam z mamą do sklepu kupić najmniejszy stanik jaki można było dostać, a i tak był za duży, więc wypychałam go trochę, bo wciąż byłam jak deska i jak patyczak. A przy okazji zauważyłam, że zrobiła się ze mnie chłopczyca łachmaniara. 
Po jakimś czasie przestałam być jednak płaska i ze zdumieniem obserwowałam, że w szybkim tempie staniki się robią za małe... Byłam dumna z tego. Normalnie nie mogłam się napatrzeć na siebie w lustrze. I jakoś nie wiem czy z tego powodu, czy może coś jeszcze miało wpływ, ale z chłopczycy łachmaniary zrobiła się dziewczyna choć nie za ładna, ale jakoś nie miałam z tego powodu kompleksów. W końcu doczekałam się zmian, których wyglądałam od dziecka.

Skończyłam wreszcie lat 18 i od tamtej pory zmieniły się w moim wyglądzie dwie rzeczy - podobno wyładniałam, no i moje włosy się zmieniły - naturalny kolor zniknął nieodwołalnie, a ostatnio nawet pozwoliłam im urosnąć. Od osiemnastego roku życia poza tymi włosami to ja uważam, że zewnętrznie się nie zmieniłam wcale, za to inni twierdzą, że wyładniałam.

Przyglądam się swojej twarzy i wiem, że kiedyś pojawią się na niej zmarszczki. Nie wyobrażam sobie, abym miała pakować w swoją twarz jakiś botoks, robić liftingi czy inne takie. W ogóle nie rozumiem kultu młodości i obsesji na punkcie jędrnego młodego ciała, aby wciąż wyglądać jakby się miało 20 lat.  Wczoraj, gdy rozmawiałam z moim prawie 22-letnim siostrzeńcem stwierdziłam, że zewnętrznie to ja wyglądam jakbym była młodsza od niego, ale  na poziomie umysłu, dojrzałości wewnętrznej, emocjonalnej, psychicznej nie ma wątpliwości, że jestem od młodego starsza. I jak tak sobie o tym myślę, to jakoś nie wyobrażam sobie, abym w wieku powiedzmy 50 lat obsesyjnie wypełniała pierwsze zmarszczki, próbując wyglądać jak 20-stka. Przecież to zupełnie naturalne, że ciało z wiekiem się zmienia. W człowieku to jest piękne, że zmienia się przez całe życie i to nie tylko wewnętrznie. W naszych ciałach, na naszych twarzach zapisują się doświadczenia, przeżycia, smutki i radości. wszystko. Dlaczego to zmazywać? Na zmarszczki jeszcze mam czas, ale kiedy trochę jeszcze się te cyferki pozmieniają w moim wieku, to pewnie z niecierpliwością zacznę ich wyglądać, jak kiedyś piersi. Fajnie by było, gdyby moje pierwsze zmarszczki to były te od śmiechu.

 

4 listopada 2010

Listy do...

Wiesz...

kiedy noc tuli do łona senne miasto, spaceruję samotnie ulicami... A moją duszę drutem kolczastym oplata tęsknota, zaciskając się na niej jak pętla na szyi skazańca... Tej nocy jesteś w mojej głowie... 
Spaceruję, czekając aż świt połknie sierp złocisty, a granat zamieni się w błękit... Pod kołdrą z chmur tulę zapach kawy, próbując rozniecić zgaszony płomień.

Odwracam głowę ku znikającemu wczoraj, próbuję złapać pajęcze palce chwil uciekających... Tej nocy tylko Ty jesteś w mojej głowie...
Jestem spragniona bardziej niż wędrowiec na pustyni... Łyk Twojej wody ugasi pragnienie...

Deszcz spływa z chmur, próbując zmyć moje myśli, zgasić ogień w mojej głowie... Jednak myśli nie chcą zniknąć bez śladu, bo Ty wdarłeś się w mój umysł...
Gdybyś tylko przestał się bać... 

Wiesz, noc czy dzień, jesień czy wiosna, w poniedziałek i we wtorek, nawet w sobotę jesteś w mojej głowie... Tysiąc moich pytań w niej jest o Tobie. 
I choć tęsknota mnie pożera, karmi się moim nienasyceniem, głodem mojej duszy, a czas - złodziej poranka skrada się... Wołam Cię... z wiatrem nasłuchując Twoich kroków we mgle...

3 listopada 2010

O moim smutku.

Smutek. Coś, co jest we mnie chyba od urodzenia. Tkwi głęboko i widać go w oczach, nawet kiedy się uśmiecham. Siostra ojca powiedziała mi dzisiaj, że odkąd pamięta, byłam i jestem zbyt poważna jak na swoje lata, jakoś też smutna. Nie ona jedna tak uważa.
 
O smutku mówi się, że jest negatywnym stanem emocjonalnym, że pojawia się w następstwie jakichś przykrych zdarzeń, że prowadzi do doła, depresji i innych takich. Smutek to wina hormonów, złych dni, negatywnych myśli, lęków, przykrości... i właściwie ten cały smutek jest uważany za zły, szkodliwy, bo dusza przez taki stan choruje.
 
Jednak przecież nie ma życia bez smutków i smuteczków. Jakież bezbarwne by życie nasze było, jakaś dusza niepełna, gdybyśmy żyli tylko w pastelowym świecie, karmieni samą radością. Mnie by to zmęczyło.
 
Smutek często myli się z depresją, a przecież depresja jest o wiele bardziej złożona i jest chorobą. Smutek może do niej prowadzić. Wydaje mi się jednak, że tzw. polepszanie nastroju za wszelką cenę zwyczajnie nie ma sensu. Czasem trzeba zanurzyć się głęboko w tym smutku, zatopić w nim głowę, nawet popływać w tym smutnym morzu, aby wyjść i uśmiechnąć się, tak zwyczajnie. 

Ludzie uciekają przed smutkiem. Boją się smutku jak jakiegoś potwora. Robią z niego demona, straszaka. A przecież, gdy spotyka nas coś przykrego, choćby śmierć bliskich, czyli coś czego prędzej czy później doświadczamy (zazwyczaj, chyba że nie zdążymy), trzeba dać się złapać smutkowi za rękę, odwzajemnić uścisk, aby móc go później puścić i odejść.
O moim smutku mówię, że jest refleksyjnym smutkiem. Porządkuje we mnie pewne sprawy, chroni mnie przed depresją, dzięki niemu jestem spokojna, czuję się lepiej. Paradoks? Smutek, który poprawia nastrój. Sprzeczność. 

Może ja mam jakąś wadę w mózgu, o której nie wiem. Nikt moich zwojów nie badał, nie sprawdzał, bo nie było takiej potrzeby. Smutek jest we mnie zawsze, od zawsze i na zawsze. Smutek jest częścią mojej duszy. Bez niego...

Kiedyś po pewnym przykrym bardzo dla mnie zdarzeniu usilnie próbowałam uciec przed swoim smutkiem. Chowałam go do kieszeni, zgarniałam po dywan, wrzucałam za szafę, a on i tak mnie dopadał, wybierając najgorsze dla mnie momenty. I tak spotkałam depresję. Uciekając przed smutkiem, znalazłam nową przyjaciółkę - depresję. A ja tylko próbowałam przecież poprawić sobie nastrój na siłę, zamiast przeżyć swój smutek. Przyjaciółka depresja dbała o mnie szczególnie, powodując bezsenność, ból okropny, wysysając ze mnie stopniowo energię, radość, życie, dusza mi karlała... Zapomniałam czym jest wiatr, zapomniałam jak przyjemne są pocałunki słońca na policzkach, zapomniałam jak cudowna jest pieszczota wiosennego deszczu, zapomniałam jak pachnie trawa... Depresja zamknęła mnie w pudełku, wyrzucając klucz. Depresja poznała mnie ze śmiercią, której oddech długo czułam na karku. Czyhała na mnie, choć to nie był mój czas, aby zwijać żagle i zabierać swój okręt z tego morza. 
 
I wtedy znowu pojawił się smutek. Dobry starszy brat smutek, mój wierny przyjaciel. Złapałam go mocno za rękę i przeżyłam burzę z piorunami, gradobicie. Zgodziłam się na mój smutek. Mój smutek ma kolor fiołków leśnych i burzowego nieba... Mój smutek głaszcze mnie czule, mówiąc że minie... Mój smutek muska delikatnie moje plecy, szepcząc mi zaklęcia spokoju... Mój smutek zmienia się w zieleni moich oczu w nadzieję...

2 listopada 2010

To skomplikowane. (cz. 7)

Dziś kolejna część opowiadania, ponieważ muszę jakoś myśli czymś innym zająć. Doczekałam się dziś "uzasadnienia" pewnej decyzji, a brzmiało w skrócie "nie, bo nie". Zamurowała mnie głupota tego uzasadnienia, bo wydawało mi się, że mam do czynienia z poważnymi ludźmi. Nic to, chyba jednak dobrze się stało, ponieważ prędzej czy później znalazłabym się na innej drodze. Płaszczenie się i żebranie oraz bezmyślne przytakiwanie nie przynależą do moich zachowań.

Wiem, że trochę enigmatycznie piszę, ale jakoś nie bardzo mam ochotę na rozwodzenie się nad tym tematem. 

Poniżej linki do wcześniejszych części, gdyby ktoś się zgubił albo chciał poczytać:








Michał wyszedł w pośpiechu i znowu zostałam sama w domu. Musiałam uporządkować sobie informacje, które przed chwilą usłyszałam od niego. Nie miałam pojęcia, czy ci, którzy wykończyli Wieśka zdają sobie sprawę z tego, ile ja wiem. Jeżeli nie, to jestem względnie bezpieczna, lecz jeśli tak, to mogę być pewna, że będą mnie usiłowali wykończyć. Na razie próbowali wystraszyć, ale niedoczekanie!

Porzuciłam rozważania, wzięłam kąpiel i udałam się spać. Zbyt wiele wrażeń jak na jeden dzień. Nazajutrz wzięłam wolne. Musiałam pojechać do Poznania. Mieszkanie długo stało puste. Dopiero od trzech tygodni mieszka tam Agnieszka z Pawłem, ale i tak tylko do czasu aż w ich domu skończy się remont. Do komórki na korytarzu nikt nie zagląda. Od czasu gdy Wiesiek przestał ją użytkować, w ogóle jej nie otwierałam. Nie mam pojęcia, co tam się może znajdować. 

Droga upłynęła mi na rozważaniach nad tą całą sytuacją i wyszło mi z tego tylko tyle, że teraz mnie powinni wykończyć, bo to co wiem i co zaczyna mi się układać w pewną całość może wysłać ich za kratki na długie lata. Nie jestem jeszcze wszystkiego pewna... Coraz więcej mi się przypomina, bo przecież pracowałam z Wieśkiem, widziałam kto do niego przychodził, pamiętam urywki rozmów, twarze, głosy... A teraz jeszcze te miejsca poza Polską. Cholera! Przecież on kiedyś tak usilnie próbował mnie odwiedzić w Dublinie i chciał wybierać się ze mną do Włoch... dopóki nie dowiedział się, że jadę z Igorem. Jeśli jeszcze Igor jest w to wplątany, a wszystko na to zaczyna wskazywać, to wpadłam w szambo... i to cała! I wcale nie jestem z tego powodu szczęśliwa.

Umówiłam się z Agnieszką, że wpadnę do nich przy okazji na kawę. Miałam nadzieję, że Paweł będzie mógł mi pożyczyć kilka map, na których Michałowi bardzo zależało. 

Otworzyłam drzwi klatki schodowej swoim kluczem i nawet wejść nie zdążyłam, bo z wypadł z nich jakiś facet. Obejrzałam się za nim, wzruszyłam ramionami i weszłam do środka. Mieszkanie mieściło się na pierwszym piętrze. Weszłam na półpiętro i zobaczyłam, że koło drzwi komórki coś leży, jakby  szmata. Podeszłam bliżej i podniosłam to coś. Szmata okazała się woreczkiem i to dość ciężkim. Zajrzałam do środka i zobaczyłam całe mnóstwo kluczy. Kolejny klucz tkwił krzywo w zamku drzwi do komórki. Na szczęście nie pasował. Poskładałam sobie wszystko w głowie. Ten facet, który wypadł z bramy jak oparzony chyba chciał się tu dostać, tylko ktoś musiał go pewnie wystraszyć.

Wygrzebałam z torebki klucz, otworzyłam drzwi. W komórce królował kurz, pajęczyny i całe mnóstwo kartonów. Chyba sama się przez to nie przekopię. Zamknęłam drzwi i weszłam na piętro. Nacisnęłam dzwonek...

- Czego dzwonisz jak na alarm? - spytała Agnieszka, otwierając mi drzwi.

- Ładnie mnie witasz. Cześć. Mogę wejść?

- Czekałam na ciebie, Paweł niedługo ma też wrócić. Zaraz wstawię wodę na kawę, chyba się napijesz co? - spytała Agnieszka, wpuszczając mnie do środka.

- Aga, czekaj, za moment. Możesz pójść ze mną do komórki? Muszę zobaczyć, co tam jest w tych kartonach - wyjaśniłam.

- A nie możesz zrobić tego później? 

- To mi nie daje spokoju. Zaraz ci wszystko powiem, tylko się przebiorę i tobie też radzę, bo w tej komórce jest tyle kurzu, że będziemy w nim całe.

- Co ty znowu wymyśliłaś?

- Nie ja. Wiesiek! - wykrzyczałam z łazienki, do której poszłam od razu.

- Jak Wiesiek?

- Może lepiej usiądź - powiedziałam, wychodząc.

- A co?

- Zaraz ci powiem, siadaj lepiej, tylko dobrze usiądź.

- Już siadam. Coś ty taka nerwowa?

- Wiesiek został zamordowany i...

- Co?! Jak to? Żartujesz sobie?

- Niestety nie. Nawet policja mnie przesłuchiwała. Wiesz, on prowadził jakieś szemrane interesy. Podobno był zamieszany w handel ludźmi i sprzedaż narkotyków. Michał mi mówił. 

- Jasna cholera! I dlatego chcesz przejrzeć rzeczy z komórki?

- Wiesiek kiedyś trzymał swoje graty w niej i może coś tam się uda jeszcze znaleźć. Widzisz, ja chyba za dużo wiem i lepiej by było, gdybyś milczała, jeśli by cię ktoś o mnie pytał. Pamiętaj,  jesteś ślepa, głucha, głupia i nic nie wiesz. W razie czego powiedz, że mają mnie szukać. Zarówno policja, jak i ci bandyci wiedzą, że jestem zamieszana, więc mi bardziej nie zaszkodzisz. I w żadnym razie nie przyznawaj się, że mnie dobrze znasz. Pawłowi lepiej nie mówić. Im mniej osób wie, tym lepiej. 

- Dobrze już dobrze. Nic nie wiem, jestem ślepa, głucha i nie będę z nikim rozmawiać o tym.

- Możesz najwyżej ze mną albo z Michałem. Idź się przebrać, co?

Agnieszka poszła do sypialni ubrać jakieś inne ciuchy, a ja siedziałam i przyglądałam się kluczom w worku. Wyglądały mi trochę jak klucze Wieśka. Czyżby tego właśnie szukali u niego w mieszkaniu? Spojrzałam za okno. Jakiś mężczyzna kręcił się koło bramy, jakby czekał aż ktoś będzie wchodził lub wychodził.

- Aga, możesz tu przyjść? 

- Czemu się tak denerwujesz? - zapytała Agnieszka, wchodząc do pokoju.

- Spójrz za okno. Znasz tego faceta?

- Nie, nigdy go nie widziałam. To może być jeden z tych, co wykończyli Wieśka?

- Nie wiem. Wygląda podejrzanie. Może dla nich pracuje. Nie chcę ci na razie wszystkiego mówić, bo możesz być w niebezpieczeństwie przez tę wiedzę. Opowiem ci, jak się to wszystko skończy. Obiecuję. A teraz chodźmy tam, co?

- Czekaj, wyjmę klucze z torebki.

- Zamknij na wszystkie zamki. Na wszelki wypadek.

- Dobrze, tylko już się tak nie denerwuj - powiedziała Aga, zamykając drzwi.

Zeszłyśmy na półpiętro. Szarpałam się chwilę z opornym zamkiem i komórka stanęła otworem.
- Ale tu brudno - skrzywiła się Aga.

- Słyszysz? - spytałam z niepokojem, łapiąc Agę za rękaw bluzy.

- Co?
- Cicho - powiedziałam szeptem. - Ktoś tu idzie.

Wepchnęłam Agę do środka i szybko, najciszej jak się dało, zamknęłam drzwi i przekręciłam od środka klucz. Zdążyłyśmy właściwie w ostatniej chwili. Ktoś wszedł na półpiętro, zatrzymał się i zapukał do drzwi komórki. Spojrzałam na Agę, jednocześnie kładąc palec na ustach. Myślałam tylko o tym, że mój telefon został w tamtych spodniach w mieszkaniu i że w razie czego...

Człowiek za drzwiami znowu zapukał.