20 października 2011

Pudding chlebowo-maślany.

Prosty, chlebowo-maślany, gorący. Jedna łyżka przegnała moje smutki. Żałuję, że nie mam bardziej pojemnego żołądka, bo zjadłabym cały. Sama. Uwielbiam taki gorący, gdy muszę dmuchać nań, aby sobie ust i języka nie poparzyć. 

składniki:
6 kromek białego pieczywa (używam pszennego chleba foremkowego) - kroimy je na trójkąty
masło - tyle, aby wysmarować nim ceramiczną (!) żaroodporną formę oraz posmarować kromki z obu stron
300 ml mleka
150 ml śmietanki 36%
3 jaja
5 łyżek cukru
pół laski wanilii (przecinamy na pół, wyjmujemy nasionka, resztę możemy zostawić i wykorzystać np. do ciasteczek korzennych, budyniu, czegokolwiek)
opcjonalnie:
gałka muszkatołowa
łyżka cukru trzcinowego

Ceramiczną formę smarujemy masłem. Na dnie układamy posmarowane masłem trójkąty chleba (nie bawię się w odcinanie skórek). Posypujemy je rodzynkami. Następnie układamy kolejną warstwę chleba, ktorą również posypujemy rodzynkami. 

Do wysokiego naczynia wbijamy jaja, dodajemy mleko, cukier, śmietankę i ziarenka wanilii. Wszystko ubijamy dobrze na jednolitą masę. Wystarczy dłuższa chwila miksowania mikserem. Masą zalewamy chleb. Możemy go lekko przycisnąć palcami, żeby dobrze nasiąknął. Odstawiamy na jakieś 10 minut. Opcjonalnie, przed włożeniem do piekarnika, możemy posypać gałką muszkatołową i cukrem trzcinowym. Wstawiamy do nagrzanego (dlatego ceramiczna forma a nie szklana, szklaną moglibyśmy wyciągać w kawałeczkach) do 180 stopni piekarnika. Pieczemy około 30-40 minut, aż pudding się zetnie i zrumieni. Podajemy na gorąco.

Pudding jest bardzo sycący i naprawdę niewiele go trzeba, aby się nim najeść. 
 
 
  
 

Spotkanie.

Jesień. Wieczory chłodne, chłodne poranki. Czapka, chustka, rękawiczki... nawet kalosze wystawiły swoje nosy gotowe do dreptania po kałużach i błocie. Tylko jakoś ja nie mam ochoty na jesień, na zimę. Schowałabym się pod kołdrą utkaną ze snów i marzeń zapomnianych, tęsknotą otuliłabym, się jak kocem, zagubiłabym się w mgłach porannych, spacerujących na horyzoncie każdego ranka...

Na równi boję się właściwie dwóch rzeczy, które związane są ze sobą - pierwsza to miłość, a druga to strach przed tym, że gdy śmierć rozdzieli mnie z bliskimi (czy oni odejdą na drugą stronę mostu czy ja), więcej ich już nie zobaczę, a to ostatnie pożegnanie ostatnim będzie, ostatecznym. Nic tu nie pomoże wiara, religie i ludzkie gadanie, uspokajanie, że śmierć nie jest końcem, że jest początkiem. Dla mnie jest jednym i drugim. Tylko że wciąż nie wiem, czego jest początkiem i co tak naprawdę stracę, co zyskam przechodząc przed drzwi śmierci. 

Zawsze wydawało mi się, że łatwiej jest znieść śmierć, jeśli się nie kocha, jeśli nie ma tych uczuć, jeśli nie ma nawet nici sympatii, a jest chłód, obojętność... Żeby śmierć była ulgą, a nie bólem, żeby duszy nie rozdzierała. Choć wydaje mi się, że może być tym wszystkim jednocześnie... zwłaszcza gdy bliski nam człowiek cierpi z bólu, choroba wyniszcza organizm... 

Choć każdego dnia się boję, że więcej mogę nie zobaczyć już bliskich mi ludzi - rodziny, przyjaciół, znajomych, że nie usłyszę ich głosu, że więcej razem się nie pośmiejemy, nawet się nie pokłócimy, to jednak wciąż mam nadzieję, że śmierć to tylko drzwi, przez które przejść trzeba, aby się spotkać znowu.

Zawsze gdy czarne myśli oplątują moją głowę jak pajęczyna, a strach zmienia się w wielkiego pająka, który chciałby mnie schrupać w całości, dobre jedzenie pomaga, a przy tej pogodzie za oknem - to najlepiej jak jest ciepłe i pachnące, a najlepiej już w ogóle żeby to był pudding. Pudding ma moc odganiania wszelkich smutków, strachów, a jak się go człowiek nawącha, zje kawałek, to od razu mu się lepiej zrobi i cieplej... także tam w środku... zmarznięta dusza się ogrzeje.