13 marca 2010

Szpital.

Szpital to dziwne miejsce. Czasem bardzo ruchliwe, z mnóstwem zabieganych ludzi - wchodzą, wychodzą, przemieszczają się, cieszą się i płaczą, pracują i odwiedzają. Czasem jest jednak cichy, spokojny, jakby uśpiony, a człowiek kiedy powoli sunie korytarzami ma wrażenie, że jeśli głośniej coś powie, to aż mury zadrżą, budząc śpiących pacjentów.

Od wielu miesięcy przemierzam szpitalne korytarze, odwiedzam dziesiątki pomieszczeń w tych mniejszych i większych gmachach, spotykam całe mnóstwo mniej lub bardziej chorych ludzi. Szpitale są trochę jak drugi dom dla mnie, choć ja ani nie jestem pacjentką, ani pracownikiem żadnego z nich. Bywam w nich jako osoba wspierająca, towarzysząca, załatwiająca, odwiedzająca.

Dziwne to uczucie, kiedy się widzi tak bardzo chorych ludzi, kiedy spotyka się te same twarze, a czasem... którejś brakuje. Odchodzą... przechodzą przez drzwi dla nas niedostępne albo zdrowieją. Kiedy udaje im się wygrać, naprawdę się cieszę. Kiedy przegrywają, wciąż zastanawiam się, na ile jest to przegrana, a na ile wygrana. To trochę tak jak ze szklanką, która w połowie jest wypełniona wodą - czy ta szklanka jest w połowie pusta czy w połowie pełna? Wszystko zależy od naszego punktu widzenia, punktu siedzenia, od naszych punktów odniesienia.

W piątek odwiozłam siostrę ojca do szpitala, bo akurat ma teraz kolejny cykl leczenia. Kiedy czekałam na windę, aby zjechać na dół i kupić jej wodę mineralną, do windy podszedł mężczyzna, właściwie młody chłopak, może w moim wieku, pacjent oddziału, który jest po sąsiedzku z oddziałem cioci. Właśnie pisałam sms-a do siostry, ale poczułam, że mi się przypatruje. Kliknęłam, wysłałam wiadomość, podniosłam głowę, jednocześnie odwracając ją w jego stronę. Mężczyzna odezwał się do mnie, pytając co robię w szpitalu, do kogo przyszłam. Wywiązała się między nami krótka rozmowa. Dowiedziałam się niewiele. Mężczyzna przejechał jakieś 500 km na leczenie, zostanie kilkanaście dni i jest tu sam. Nie bardzo miałam czas, aby dłużej z nim porozmawiać, ale jakoś tak wyszło, że obiecałam mu, że go odwiedzę w tym szpitalu. Chyba sama się nie spodziewałam takiego obrotu wydarzeń.

Żadna ze mnie siostra miłosierdzia czy coś, ale z chęcią odwiedzę tego człowieka, porozmawiam z nim. Ma w oczach coś takiego, jakąś taką iskrę. Jestem ciekawa, jakim jest człowiekiem i kim jest. Spróbuję go złapać w poniedziałek, zanim odbiorę ciocię. Nawet nie zapytałam, jak się nazywa, nie wzięłam numeru, nic zupełnie. Wiem tylko, że leży w którejś z sal na sąsiednim oddziale. W poniedziałkowym zamieszaniu, harmidrze i szpitalnej bieganinie, nie będę wzbudzać niczyjego zainteresowania, kiedy będę iść korytarzem, zaglądając do sal, wypatrując tego człowieka. W szpitalnym zamieszaniu nie wzbudzę niczyjego zainteresowania, poza człowiekiem, który tam czeka.