3 listopada 2010

O moim smutku.

Smutek. Coś, co jest we mnie chyba od urodzenia. Tkwi głęboko i widać go w oczach, nawet kiedy się uśmiecham. Siostra ojca powiedziała mi dzisiaj, że odkąd pamięta, byłam i jestem zbyt poważna jak na swoje lata, jakoś też smutna. Nie ona jedna tak uważa.
 
O smutku mówi się, że jest negatywnym stanem emocjonalnym, że pojawia się w następstwie jakichś przykrych zdarzeń, że prowadzi do doła, depresji i innych takich. Smutek to wina hormonów, złych dni, negatywnych myśli, lęków, przykrości... i właściwie ten cały smutek jest uważany za zły, szkodliwy, bo dusza przez taki stan choruje.
 
Jednak przecież nie ma życia bez smutków i smuteczków. Jakież bezbarwne by życie nasze było, jakaś dusza niepełna, gdybyśmy żyli tylko w pastelowym świecie, karmieni samą radością. Mnie by to zmęczyło.
 
Smutek często myli się z depresją, a przecież depresja jest o wiele bardziej złożona i jest chorobą. Smutek może do niej prowadzić. Wydaje mi się jednak, że tzw. polepszanie nastroju za wszelką cenę zwyczajnie nie ma sensu. Czasem trzeba zanurzyć się głęboko w tym smutku, zatopić w nim głowę, nawet popływać w tym smutnym morzu, aby wyjść i uśmiechnąć się, tak zwyczajnie. 

Ludzie uciekają przed smutkiem. Boją się smutku jak jakiegoś potwora. Robią z niego demona, straszaka. A przecież, gdy spotyka nas coś przykrego, choćby śmierć bliskich, czyli coś czego prędzej czy później doświadczamy (zazwyczaj, chyba że nie zdążymy), trzeba dać się złapać smutkowi za rękę, odwzajemnić uścisk, aby móc go później puścić i odejść.
O moim smutku mówię, że jest refleksyjnym smutkiem. Porządkuje we mnie pewne sprawy, chroni mnie przed depresją, dzięki niemu jestem spokojna, czuję się lepiej. Paradoks? Smutek, który poprawia nastrój. Sprzeczność. 

Może ja mam jakąś wadę w mózgu, o której nie wiem. Nikt moich zwojów nie badał, nie sprawdzał, bo nie było takiej potrzeby. Smutek jest we mnie zawsze, od zawsze i na zawsze. Smutek jest częścią mojej duszy. Bez niego...

Kiedyś po pewnym przykrym bardzo dla mnie zdarzeniu usilnie próbowałam uciec przed swoim smutkiem. Chowałam go do kieszeni, zgarniałam po dywan, wrzucałam za szafę, a on i tak mnie dopadał, wybierając najgorsze dla mnie momenty. I tak spotkałam depresję. Uciekając przed smutkiem, znalazłam nową przyjaciółkę - depresję. A ja tylko próbowałam przecież poprawić sobie nastrój na siłę, zamiast przeżyć swój smutek. Przyjaciółka depresja dbała o mnie szczególnie, powodując bezsenność, ból okropny, wysysając ze mnie stopniowo energię, radość, życie, dusza mi karlała... Zapomniałam czym jest wiatr, zapomniałam jak przyjemne są pocałunki słońca na policzkach, zapomniałam jak cudowna jest pieszczota wiosennego deszczu, zapomniałam jak pachnie trawa... Depresja zamknęła mnie w pudełku, wyrzucając klucz. Depresja poznała mnie ze śmiercią, której oddech długo czułam na karku. Czyhała na mnie, choć to nie był mój czas, aby zwijać żagle i zabierać swój okręt z tego morza. 
 
I wtedy znowu pojawił się smutek. Dobry starszy brat smutek, mój wierny przyjaciel. Złapałam go mocno za rękę i przeżyłam burzę z piorunami, gradobicie. Zgodziłam się na mój smutek. Mój smutek ma kolor fiołków leśnych i burzowego nieba... Mój smutek głaszcze mnie czule, mówiąc że minie... Mój smutek muska delikatnie moje plecy, szepcząc mi zaklęcia spokoju... Mój smutek zmienia się w zieleni moich oczu w nadzieję...