10 lipca 2010

Gdzie była Czekolada z Gruszkami, kiedy jej nie było.

Było gorąco. U mnie też i to bardzo, więc jak na czekoladę przystało, postanowiłam się roztapiać i rozpuszczać gdzie indziej, przy okazji załatwiając kilka pilnych spraw.
To będzie bardzo bardzo długa notka. Dłuższej nie popełniłam. Może Was nie zanudzę.

DZIEŃ 1

Jak zwykle pakowałam się na ostatnią chwilę, ale nie sprawiło mi to większego kłopotu, bo nie miewam kłopotu z decyzją w takich sytuacjach.
Z perspektywy czasu stwierdzam, że wszystko, co zabrałam przydało mi się, było używane, itd., więc plus dla mnie, że nie targałam nic niepotrzebnie. Nnooo lata praktyki.

Mój dzień pierwszy był jednocześnie dniem wyborów, więc mając akurat tego dnia dostęp do tv, popatrywałam sobie na wieczór wyborczy, oglądając zdjęcia z młodości mojej cioci, siostry ojca. Przy okazji też przetłumaczyłam jej kilka listów, które kiedyś pisał do niej pewien Grek, a że pisał po angielsku, a ciotka za bardzo go nie znała i nie zna, więc poprosiła, abym jej przetłumaczyła. Porządkowała swoją korespondencję, zahaczyła o listy od Greka i jak to sama stwierdziła, na stare lata chciałaby chociaż wiedzieć, o czym dokładnie on do niej pisał.
A pisał, oj pisał sporo i gryzmolił okropnie, ale dało się przeczytać. Bez względu na miejsce zamieszkania, pochodzenie, kulturę, itd. pod pewnymi względami wszyscy faceci są tacy sami.

Tak sobie siedziałyśmy, rozmawiałyśmy miło, choć ja bardziej szeptem i potakiwaniem, bo za bardzo to słychać mnie nie było. Wybiła północ, a bicie mojego serca przyspieszyło, ale na szczęście nie na długo, bo Bronek wygrał. I dobrze. Poznałam go 12 lat temu w czasie pewnego spływu. Do rzeczy facet z niego. Żonę ma. Dzieci też. Jak sobie z własnym życiem poradził, to i z tą fuchą też da radę.


DZIEŃ 2

Gorąco. Zapas wody, suchego prowiantu i leków zrobiony. Gorączki już nie ma. Za to jest okropnie męczący katar, kaszel jak u gruźlika, gardło się męczy i pojawiła się chrypka. Została do dziś, ale jeszcze pewnie dzień dwa i też się ulotni. Moja chrypka jest podobno seksi. To zdanie innych, nie moje. Przyzwyczaiłam się do niej i jak minie znowu będzie tak... normalnie.

Miasto P. Jak zwykle rozkopane i roboty drogowe. Na szczęście nie w tych samych miejscach. Od kilku lat to jedna wielka budowa. I dobrze, bo przynajmniej ludzie mają pracę. Papierki, papierki i papierki. Kolejne zakupy.

Kilka miesięcy tu nie byłam. Może się tu znowu przeprowadzę, a może nie. Chciałabym, ale nie mam pojęcia, gdzie mnie znowu rzuci, a rzuci musi, bo sama się staram, aby mnie rzuciło. Miasta B. mam serdecznie dość. Nie lubię go. Nie wiem dlaczego. Takie miejsce na chwilę. Na mały przystanek. Na życie? Nie. Natomiast miasto P. to zupełnie inne miejsce, choć równie zielone. Zawsze mi tam dobrze było. I jest.

Bieg na autobus. Boląca kostka. Do jutra mi przejdzie.

Miasto G. i jego komunikacja miejska. Czasem się zastanawiam czy coś w ogóle tam jeździ. Mam szczęście. Załapałam się na ostatni kurs. Nie muszę maszerować piechotą.


DZIEŃ 3

Wczesny poranek. Pochmurno, chłodno. Mam nadzieję, że będzie padać. Roztopiona czekoladka mało dla kogo bywa atrakcyjna. Pada. Nawet leje. W mieście P. kolejny dzień. Szybka kawa na wynos i bardzo ważne spotkanie. Efekt? Pozytywny plus mankament w postaci traumy warszawskiej, jak nazywam konieczność odwiedzania stolicy. Bez "przwodnika" nie potrafię się poruszać i odnaleźć w tym mieście. Nie sądzę, aby to się zmieniło. Miejsce do mieszkania? Nie dla mnie. Nie przeżyję.

Jeśli kolejne kroki będą również pozytywne, trauma warszawska pojawiać się będzie regularnie raz w miesiącu. Kurcze... normalnie jak okres. Do okresu da się przyzwyczaić, więc pewnie do traumy też. Martwić się o to będę później. Byle tylko było pozytywnie.

Kłopoty z zasięgiem. A raczej jego brak. Że też mi się zachciało odwiedzać tę dziurę, ale co zrobić, kiedy ją lubię. Woda, las, kilka wiosek dookoła... muszę wysłać kilka sms-ów, bo o dzwonieniu to ja mogę zapomnieć. Dobrze, że ktoś posadził odpowiednie drzewo, czyli takie, na które można się wdrapać i to jeszcze w odpowiednim miejscu. Dawno nie właziłam na żadne drzewa. Chyba ostatnio na jakimś obozie, aby linki ściągnąć i kilka ręczników... Wlazłam. Zasięg jest, kiedy trzymam się tylko jedną ręką, a drugą macham gdzieś z boku w górze... Czy to nie mogło poczekać do jutra? Mogło. Tylko czy ja bym o tym nie zapomniała? Zapomniałabym.



DZIEŃ 4

Bardzo długa podróż, ale do przeżycia. Z miasta G. do miasta P. Śniadanko i szybka kawa, po drodze wrzucam do torby zakupione świeże bułeczki. Pociąg IR z miasta P. do miasta R., ale ja jadę nim tylko do Krakowa. Dobry dzień na podróż. Nie ma sauny w tej puszce, za to pociąg jest piętrowy. Siedzę sobie na dole.

Wrocław. Dwie studenki, które siedziały obok mnie wysiadają, a na ich miejsce dosiadają się przemiłe dwie panie, siostry, młodości już nie pierwszej i nie drugiej, raczej w końcówce trzeciej i na początku czwartej. Do Katowic zdążyłam poznać sporo ciekawych rodzinnych historii, miłosnych także. Jedna była niezła, wojenna. Pewnie kiedyś o niej napiszę.

Kiedy mijaliśmy kolejne miasto G. z okna widziałam blok jednej z moich sióstr. Nie miałam ochoty na odwiedziny. W końcu dla odmiany ona może mnie odwiedzić. Pociągi jak na razie jeżdżą w obie strony i póki co nic nie wskazuje na to, aby coś miało się zmienić.

Sympatyczne panie wmusiły we mnie przepyszną drożdżówkę z budyniem. Normalnie miałam wrażenie, jakby moja mama maczała w tym palce. Nie miałam apetytu z powodu choroby, ale ciacho zapełniło mi bebechy bez trudu.

Mysłowice. I nawet opóźnienia nie ma.

Niepotrzebnie się cieszyłam. Stanie w polu x czasu. Już nawet nie ma co patrzeć na zegarek, żeby człowieka szlag nie trafił. Kulamy się w tempie żółwia biegnącego w maratonie, ale dobrze, że do przodu. Może za sto lat ta trzęsąca się puszka osiągnie stację Kraków Główny. Przydałaby się normalna toaleta. Muszę umyć ręce, jak już mam być średnio świeża, to niech chociaż dłonie mi się nie kleją.

Nareszcie. Pociągiem do NS nie dojadę, ale nie ma się co martwić, bo PKS od pioruna.

Normalna łazienka i w dodatku czysta. Moje ręce też.

Że też musiałam wybrać sobie ten autobus. Chyba skusił mnie odjazd za 5 minut i wygodne siedzenia. Jest powiew wiatru, ale bus się kula. Kierowca wybiera ślimacze wręcz tempo. Jeśli myślałam, że dojadę za dwie godziny, to wykazałam się niepoprawnym optymizmem.

Melduję się A., że jadę i że dojadę, tylko nie wiem kiedy.

Zabrzęczał mój telefon. Normalnie szczęście się do mnie uśmiechnęło. Nie muszę się martwić o transport na ostatnim odcinku. Będę mieć "taxi"! Tylko czy "Pan Taksówkarz" poczeka na mnie jeszcze pewnie z godzinę? A może nie zechce mu się przyjechać? Lepiej wierzyć, że będzie, bo jak nie...

Wyprzedziły nas dwa autobusy, które wyjechały po nas z Krakowa. Nnnoo... nasz kierowca bije rekordy szybkości. A tak w ogóle to on się boi chyba jeździć na zakrętach. Tyle tylko, że tu jest ich pełno. W końcu to góry. Uuuupppps, przepraszam, mniejsze i większe pagórki. No ale dla kogoś kto mieszka na nizinie to jednak są góry. Dla mnie są. Są piękne. No i woda. Jakoś się uspokajam. Może wytrzymam.

NS! Dzwonię. Widzę A. Biegnie. Nie widziałyśmy się rok prawie. Stęskniłam się. Traktuję ją jak młodszą siostrę. Szalona Młoda. Bardzo ją lubię. Jeszcze trochę zamieszania z telefonem iiii... Mój osobisty "taksówkarz" idzie. Rzucić mu się na szyję czy się nie rzucić? Jednak może się nie rzucę. Mój t-shirt po tylu godzinach najświeższy nie jest... Na dodatek jestem rozczochrana i w ogóle. Lepiej poprzestać na podaniu ręki i uśmiechu.

Wizyta w sklepie. Sok, alkohol, chipsy... I można jechać. Rozkręcam się, jest nieźle. Mówiłam, że jestem bezpośrednia? Co w głowie, to na języku.

Pizza, chipsy i alkohol. Plus lody. Piękny wieczór. Długie rozmowy. A. w końcu dostała prezent ode mnie, ten, który od dawna był już obiecany. Obawiałam się, czy się jej spodoba. Reakcja kompletnie mnie zaskoczyła i zrobiło mi się tak miło. Normalnie w oczach urosłam.

Dopadł mnie mój gruźliczy kaszel. 1.30 w nocy. Czas się zbierać do snu.


DZIEŃ 5

6.00 rano. Myślałam, że pośpię dłużej, ale nic z tego. Jestem jednak wypoczęta. Przychodzi A. Leżymy na łóżku i gadamy.

Czas na śniadanie i moje prochy, więc schodzimy do kuchni i dalej rozmawiamy. Wstaje M., więc my idziemy sobie na huśtawkę. Jest dobrze, nic nam się nie chce, ale trzeba iść do sklepu.

Zamiast do sklepu poszłyśmy sobie do pałacyku. Stamtąd jest niezły widok na pole. Wygląda jak jakaś winnica.

Słońce przygrzewa nam w główki. Odbija już nam z upału. Śmietnik też może być atrakcją zdjęcia.

Litr mleka, chleb, jajka, mąka... a może by tak arbuza jeszcze kupić? Odpowiedni się znalazł. Waży tylko 4,5 kg, więc da się donieść.

Wleczemy się do domu. Mija nas jakaś kolonia. Faceci wokół gapią się na nas jak na jakaś atrakcję turystyczną. No dooobra. A. rzadko tam bywa, a mnie to pewnie pierwszy raz widzieli... Ten arbuz aż się prosi, aby wsadzić go pod t-shirt i zrobić sobie zdjęcie. Słońce grzeje, a my mamy coraz głupsze pomysły. Trzeba się wybrać na wodę, aby mózg ochłodzić. Ciało także, przy okazji. Jednak najpierw naleśniki. Cholera, zapomniałyśmy o oleju. Jest masło, da radę. Pierwszy spalony, drugi spalony... trzeci trochę blady, ale już idzie. Pyszne. Z dżemikiem truskawkowym made by CzG.

Sok? Jest.
Ręczniki? Są.
Krem? No przecież idziemy tylko na chwilę.

Droga nam się dłuży, ale o to i most. Woda. Dunajec. Zbyt rwąco tutaj. Wpadłam na pomysł, aby iść na kamienie. Trzeba wleźć od boku po skarpie na most. Jezdnia, droga dla rowerów... yyyyyyyyy..... a gdzie chodnik dla pieszych? Dobra, to będziemy udawać rowery. Trzeba przejść na drugą stronę, bo po tej naszej robotnicy udają, że pracują.

Widoki piękne. Jestem szczęśliwa, ale chcę już do tej lodowatej wody. Mijamy "pracujących" panów... Słyszymy - "Dziewczyny, wymyć wam dekolty?!". Powinnam im dać w mordę? Gorąco... Zignoruję.

Schodzimy na dół, ściągamy buty. Przypominam sobie, że ostatnim razem, kiedy chodziłam w Dunajcu bez butów, skąpałam się cała. Śliskie kamienie. Po kilku krokach poddaję się i wkładam moje skórzane sandały. Nie jedno przeżyły, to i wodę przeżyją. Zresztą to chyba ich ostatni sezon. Już dwunasty.

Panowie robotnicy nawet już przestali udawać, że pracują. Obserwują nasze wyczyny. Jesteśmy w upragnionym miejscu. Zrzucamy ubrania. Woda lodowata. A. wchodzi, trochę pływa. Też bym chciała, ale zwycięża zdrowy rozsądek. Wieczór mam już zajęty, więc nie potrzebuję gorączki.

Leżymy sobie na ręcznikach, robotnicy mają atrakcję turystyczną. Nic nam się nie chce. Chyba się spiekłyśmy. A trzeba było wziąć krem.

Most - odsłona druga. Jedzie ciężarówka nr 1 - żółta - kierowca nie ukrywa swego zachwytu "atrakcją turystyczną" w naszej postaci. Słyszę, co mówi do kolegi przez radio, bo prawie wrzeszczy, a okno ma otwarte. Jedzie ciężarówka nr 2 - czerwona - kierowca aż wywiesił się przez okno. Jedzie kolejne auto i kolejne, i kolejne... tjaaa.... Czy tu mieszkają prawie sami faceci?

19.09. Jestem po prysznicu. Czuję, że się przypiekłam. A może by tak choć raz w życiu zachować się jak taka lalunia? Powiedzmy pół-lalunia. Spodnie, bluzka, makijaż, perfumy... no nawet się uczesałam. I wisienka na torcie w postaci japonek. Japonki i góry... Zawsze chciałam zobaczyć jak to jest... jak panienka z miasta, która o warunkach w górach i lesie nie ma pojęcia. Fajne uczucie.

"Pan Taksówkarz" wpadł po mnie. Miły jest. Ciekawe, czy wykończę go psychicznie, czy nie? Dziś robi za mojego przewodnika. Kierunek - R., czyli duży pagórek i ruinki, dla moich japonek to górka. Buty zdecydowanie nieodpowiednie. Daję radę. Co chwilę się potykam, idę jak jakaś sierota, ale co tam. Chyba nam się droga pomyliła. Nie ten skręt, ale cofamy się i już prosto pod górę do celu.

Cieszę się jak dziecko i wciąż gadam. Uparłam się wleźć na rozpadające się ruinki, bo stamtąd widok jest piękniejszy. Japonki, to był naprawdę niezbyt inteligentny pomysł, ale od czego głowa na karku. Buty w rękę i do góry! Wlazłam. Jestem z siebie dumna. Mr. Taxi chyba nie myślał, że jestem aż tak zdesperowała i uparta. Trzeba przyznać, że miał rację z tym widokiem.

Góry, doliny i domki, które wyglądają jak pudełka od zapałek. Zachód słońca nad górami, święty spokój, woda w dole, która wije się jak krystaliczna nitka. Pięknie. Jestem szczęśliwa.

Rozmawiamy. Nawet już nie pamiętam o czym. Przekrój chyba przez wszystkie tematy. Dobrze mi się rozmawia, żartuje. Śmieję się. Chyba lubię się śmiać. Przychodzi mi do głowy myśl, że jednak znam się na ludziach. Pierwsze wrażenie? Jest taki, jak sądziłam, że jest. Nawet zanim go poznałam, czułam, że właśnie jest taki. Miły i ciepły. Ostrożny. Obserwuje. Umie analizować. Stawia dobre wnioski. Trafia w sedno, ale się z tym nie afiszuje.

Powłóczyliśmy się trochę po StS, taki przyjemny wieczorny spacerek. Ławeczki i latarnie przy klasztorze, a do tego rośliny wokół. Cicho i spokojnie. Zapomniałam, że może tak być. Chyba lubię właśnie takie miejsca. Nie lubię hałasu.

Tam daleko mogłabym sobie pomieszkać.

Mr. Taxi został przeze mnie wyściskany. Dobrze było go zobaczyć. Mam nadzieję, że ani jemu, ani A. nie zostawiłam swojego wirusa, którego niestety "sprzedałam" kilku osobom. Nie moja wina, że nie chciał siedzieć na miejscu, choć starałam się, aby się nie rozłaził, ale widać, że woli chodzi jak kot, własnymi drogami.

Herbata w kuchni, pakowanie i A. z kefirem na plecach.

Żal, że nie można zostać dłużej.


DZIEŃ 6

Świt i wschód słońca nad górami. Mogłabym tu zostać. Pomieszkać sobie trochę. Chyba tutaj szybciej skończyłabym pisać moją książkę. Tu jest spokój. U mnie go nie ma. Za szybko i za dużo.

6.16 jadę do NS.

Dreptam sobie do PKS-u. Jest prawie 7.00 rano, a tu ani kasa, ani informacja nieczynna. Stanowisko nr 1 - autobus do Krakowa. Jest szansa, że nie będziemy się wlekli.

Dobrze się jedzie, żadnego kulania się.

Śniadanko i kawa w Krakowie. Dobrze mi. Szkoda, że nie mam czasu, aby się powłóczyć po mieście.

Kierunek - Warszawa. Brudny, stary i okropny pociąg. Jeszcze te siedzenia ze sztucznej skóry, do których w tym upale człowiek się przykleja. Wciąż piję, bo gardło mam suche jak wiór. Obok mnie siedzi jakaś rodzina polsko - niemiecka. Też się roztapiają. Nawet się nie ruszam. Chyba przykleiłam się do tego siedzenia. Dobrze, że książka, którą zabrałam ze sobą tak mnie wciągnęła, że nie miałam ochoty opierać się plecami, bo każde oparcie się sprawiało mi ból. Plecy jednak mi się mocno przypiekły.

Duchota na Centralnym. I jeszcze ten "zapach" ciepłego jedzenia. Mdli mnie. Kupuję bilet i uciekam na odpowiedni peron, bo tylko tam jeszcze da się jakoś przeżyć.

Wjeżdża pociąg do B., a ludzie dostają szału. Pchają się jak głupki. Nie pcham się. Nie chce mi się. A miejsce się znalazło. Ruszamy. 36 stopni wewnątrz. Sauna w metalowej puszce, ale przynajmniej z każdą minutą jestem bliżej domu i prysznica.

Widok tablic z nazwą B. ucieszyła mnie bardzo. Przy wysiadaniu zahaczyłam się spodniami. Nadają się tylko do śmieci. Może nikt nie zauważy tej wielkiej dziury na moim tyłku...
Autobus stoi, można się schować. Jeszcze tylko kilkanaście minut...

Dom. Prysznic i kolacja. Zmęczona, ale szczęśliwa. Naładowałam swoje akumulatory. Tylko co dalej? Nie wiem. Jednak już się nie boję. Wiem, że sobie poradzę.