31 stycznia 2013

Tak we mnie gra.

zatańcz ze mną
dotknij
przytul
przyciągnij do siebie
i zatańcz ze mną
przesuń dłonią po chłodnej skórze
prowadź
moje kroki
chwyć moje dłonie
i zatańcz ze mną







30 stycznia 2013

Warunki szczęścia.

Szczęście. Cóż to jest? Stan umysłu? Stan ducha? Stan ciała? A może to wszystko naraz?

Być szczęśliwym. Odczuwać szczęście. Mieć szczęście. Przy różnych okazjach życzymy sobie szczęścia. Wiele bajek kończy się zdaniem: "Żyli długo i szczęśliwie.".

Co jest miarą szczęścia? 
Od czego ono zależy?

Może szczęście to...
zaspokojenie potrzeb?
wyzbycie się pragnień?
kontakt z Bogiem?
bycie dobrym?
hedonizm?
nirwana?
siła charakteru uniezależniająca nas od okoliczności?
emocja?
ideał życia człowieka?
marzenie?

Jakie warunki muszą zaistnieć, abyśmy mogli powiedzieć o sobie, że jesteśmy szczęśliwi? Gonimy za szczęściem, szukamy go, pragniemy, czekamy na ten wielki dzień, kiedy nam się poprawi i będziemy mogli nazwać się szczęśliwymi. Dzwony zabiją, będzie wielkie bim! bam! i wszyscy wokół zauważą, że to szczęście przyszło do nas. A może szczęście wślizgnie się cichutko na paluszkach, tak jak nocą sny, które biegną po ścianach, aby wskoczyć pod nasze kołdry, ukryć się pod poduszkami?

Szczęście jest dla mnie pewnym stanem umysłu, ducha i ciała jednocześnie. Paradoskalnie... czasem czuję się jak żebraczka, czasem wyję z tęsknoty i smutku, depresja to moje drugie imię, ale jestem szczęśliwa. Dotarło to do mnie dziś właśnie na pobliskim przejściu dla pieszych, wzbogaconym o sygnalizację świetlną ;) 

Tak sobie myślę, że wcale nie chodzi o to, co posiadam. Nie chodzi o to, że przeżywam żałobę odejściu taty. Nie chodzi o to, jak mi w życiu wychodzi. Chodzi o stan ciała, ducha i umysłu. Jestem szczęśliwa, gdy ów stan jest właśnie taki. To szczęście. Czuję się lekka, swobodna, spokojna i szczęśliwa. Po prostu. Tak zwyczajnie.  
  

27 stycznia 2013

Bajki i baśnie.

Wydaje mi się, że chyba każdy z nas przechowuje gdzieś w zakamarkach pamięci swoje ulubione baśnie, bajki. W mojej głowie jest ich sporo i gdybym miała wybrać jedną z nich lub choćby kilka takich opowieści, nie potrafiłabym się zdecydować. 

Od pewnego czasu porzuciłam tzw. poważną lekturę, nobliści poszli w kąt, natomiast z półek powędrowały w okolice mojego łóżka baśnie, bajki, legendy. Czytam wszystko, co mam albo co mi wpadnie w ręce. Wpadłam w jakiś totalny amok, czytam też wszystko, czego nie czytałam, a co tylko mogę zdobyć, nawet z najdalszych zakątków świata. 

Jako dziecko nie znosiłam bajek, w których stosunek tekstu do ilustracji był na korzyść obrazków, a tekstów było tyle, co na lekarstwo. Wierszyki miały swoje prawa, bajki i baśnie miały swoje. W przypadku tych drugich - im mniej obrazków tym lepiej, a najlepiej niezbędne minimum, bardzo oszczędnie, a w ogóle bym się nie obraziła jakby nie było ich wcale. Książki, w których na historię przypadała jedna ilustracja, należały do moich ulubionych. Było tak z prostego powodu - gdybym chciała oglądać obrazki, to wzięłabym sobie atlas anatomiczny i studiowałabym sobie budowę naszego ciała, wręcz bym ją kontemplowała. Historie opisywane w bajkach i baśniach z łatwością sobie wyobrażałam, lubiłam ich słuchać, a gdy skończyłam 6 lat, sama mogłam je czytać. Dobrze, że w tamtych czasach normą były oryginalne wersje baśni (tłumaczone, ale oryginalne), a nie skracane do minimum i składające się głównie z obrazków. Koszmar. Do dziś nie znoszę takich książek - same obrazki i 3/4 baśni obcięte. Masakra. Zresztą jeśli już baśnie, bajki i historyjki dla dzieci zawierają obrazki, to niech chociaż będą one ładne, a nie jakieś tam bohomazy, które mają książkę wypełnić. Uwielbiałam ilustracje Jana Marcina Szancera i rysunki Jean-Jacques'a Sempe. 

Bajki, baśnie i wierszyki zawsze czytał oraz opowiadał mi tata. Mama natomiast rysowała mi to i owo, jeśli ją poprosiłam. Tato umiał pięknie opowiadać, a mama potrafiła ładnie rysować, więc tak też się ich role podzieliły. Oboje lubili baśnie, a ja wychowywałam się wśród opowieści z różnych stron świata. A we mnie wciąż jest mała dziewczynka, która lubi, gdy się jej czyta baśnie. Zresztą ta duża Choco też je bardzo lubi. Wzięła się ostatnio za Andersena i za "Klechdy Sezamowe" Leśmiana. Do tego kubek gorącego kakao, ciepły koc, za oknem prawdziwie baśniowy klimat. Jest przytulnie i przyjemnie. Po prostu dobrze.

24 stycznia 2013

Jak to jest z Panią D.

Mało kto wie, jak rzeczywiście wygląda mój kłopot z depresją. Żyjemy sobie razem już lat mniej więcej 14. Można się przyzwyczaić, tylko czasem zastanawiam się, czy któraś z nas wygra - ja z nią, czy ona ze mną? Wolałabym to pierwsze, ale nie udaje mi się tego osiągnąć żadnym sposobem, na który się godzę, bo są i takie, na które przenigdy nie wyrażę zgody i nie dam się zmusić. Nauczyłam się z tą cholerą żyć, ale czasem, gdy długo "nie zwracam na nią uwagi", "zapominam, że wciąż jest częścią mnie", brutalnie sprowadza mnie na ziemię i przypomina o swoim istnieniu. 

Ukrywam przed innymi. Jeśli kiepsko mi to wychodzi, udaję, że to chwilowy smuteczek i zaraz mi przejdzie, zwalam na stres albo na cokolwiek innego, byle tylko nie słuchać tekstów typu: "No weź się w garść." "Przecież to nic takiego." "Przestań zajmować się takimi głupotami. Każdy kiedyś ma doła." 

Na sam szczyt jeszcze nie wlazłam jeśli chodzi o deprechę i nie zamierzam, ale dobrze nie jest. Dobrze co najwyżej bywa. 

Można to cholerstwo leczyć i najczęściej z sukcesami, ale bywa i tak, że naprawdę ciężko komuś pomóc. Niby wydaje się, że będzie dobrze, że już już to jest za nami, a tu cholerstwo wraca, potem raz jeszcze i kolejny raz, i tak w kółko. Pół biedy jak paskuda jest sezonowa. 

Bardzo się bałam tego, co nastąpi po śmierci taty. Czułam pod skórą, że ta cholera znów o sobie przypomni i to ze zwielokrotnioną siłą. Będzie miała powód, żeby się obudzić. Nawet przed samą sobą trudno było mi się przyznać, że z dnia na dzień jest gorzej. W końcu pękłam. Szczerze mówiąc, wszelkie typowe sposoby pomocy i leczenia tegoż badziewia po prostu mnie śmieszą w odniesieniu do mnie. Psychoterapia? Farmakologia? Szpital psychiatryczny? Elektrowstrząsy? Wolne żarty. Dobrze, że już lobotomii od lat nie robią.

Czasem leczenie może być bardziej wyczerpujące niż sama deprecha, rezultaty pomocy opłakane, aczkolwiek nie polecam nikomu, aby nie poddawał się leczeniu i nie szukał pomocy. Wizyta u psychologa czy psychiatry to żaden wstyd, a naprawdę może pomóc, zanim stan psychiczny tak się pogorszy, że normalne funkcjonowanie nie będzie możliwe albo człowiek stanie nad przepaścią z myślą o tym, aby odebrać sobie życie lub je sobie spróbuje odebrać.

Kiedyś pewien lekarz powiedział mi w luźnej rozmowie, że ja doskonale wiem, co mi jest i żadne kolejne diagnozy tego nie zmienią, właściwie nie mają sensu, podobnie jak wymuszanie na mnie leczenia, psychoterapii, czy czegoś takiego, ponieważ bardziej mnie to umęczy niż mi pomoże. Stwierdził, że najwięcej dobrego zdziała pisanie, muzyka, teatr i inne tego typu, w których się realizuję. Gdy depresja znajdzie ujście, ja sobie z nią poradzę. 

To była bardzo dobra rada. Nastąpił przełom. Jednak moja nadwrażliwość sprzyja nawrotom do ciężkich stanów i całemu wachlarzowi różności, które się z tym wiążą, ale mimo to jest nieźle i zdarza się coraz rzadziej. Walczę.

Z Panią D. jest trochę tak jak z Panią M. (Migreną). Czuję, kiedy Pani M. nadchodzi, tak samo jak czuję, że Pani D. się budzi. Symptomy są bardzo delikatne, a ja już potrafię działać i pomóc samej sobie, choć czasem ciężko się zmusić, jednak ja sobie radzę. Bywa dobrze. Mam nadzieję, że wkrótce zamiast bywać, po prostu będzie.

21 stycznia 2013

Wspomnienia z końca lata.

Szklarska Poręba i okolice. Dużo by mówić. Dużo by pisać.












Kiedy pewnego późnego popołudnia dowiedziałam się, że mam znaleźć się w Szklarskiej Porębie. Jaka ja byłam wtedy wściekła. Nie miałam najmniejszej ochoty tam jechać. Wydawało mi się, że to jakiś koszmarny koniec świata, turystyczna dziura, pełna ludzi w trekach i z plecakami albo takich, którzy przyjechali na wyjazd integracyjny czy na szkolenie. Byłam wkurzona, bo musiałam jechać, zostawić ojca (co z tego, że dwa razy dziennie zaglądała do niego siostra, że jeszcze był chodzący, że zaglądała sąsiadka, lekarz, pielegniarka) i kwitnąć tam przez 5 dni. 

Przez pierwszą dobę byłam tak znerwicowana, że nie byłam w stanie skoncentrować się na czymkolwiek, a już najmniej na tym, co miałam robić. O odpoczynku nie było mowy. Mimo że zarówno tato, jak i siostra zapewniali mnie, że wszystko jest w porządku, ja czułam się tak, jakbym zachowała się jak potwór i porzuciła kogoś, kto przecież potrzebuje mojej pomocy, obecności.
Dopiero gdy tato powiedział mi: "Dziecko, pomyśl o sobie. My tu dobrze sobie radzimy. Nic się nie dzieje. Nic mi nie będzie. Wszystko mam. Poradzę sobie. A Ty działaj i przy okazji odpocznij. Wyśpij się." - zrozumiałam, że powinnam odpuścić sobie, bo oszaleję. 

Ojciec jak zwykle miał rację. Uspokoiłam się i postanowiłam naładować swoje akumulatory. Bardzo mi to pomogło i dodało wiele sił, na te trudne następne tygodnie. 

Piękny koniec lata i początek jesieni. Ciepło i kolorowe liście na drzewach. Lasy mieniły się barwami, których próżno szukać w miejskich parkach. Codzienne spacery po górach, nad potokami, siedzenie przy wodospadach, przyglądanie się okolicy z krzesełek wyciągów sprawiło, że zupełnie niezauważalnie polubiłam to miejsce i zakochałam się w nim. Ten wyjazd miał i ma bardzo duży wpływ na moje życie. Zmienił je. 

Gdy wróciłam, tato powiedział mi, że widzi, że jestem szczęśliwa. Przestał się tak bardzo bać i martwić o mnie, a ostatnie nasze wspólne tygodnie i dni były spokojne, radosne, wzruszające, pomimo bólu i trudu. Może tamte okolice coś we mnie odmieniły, coś co tato zauważył od razu, a co ja dopiero zaczynam dostrzegać. Mój ojciec był mądrym facetem i niezwykle uważnym obserwatorem. Znał się na ludziach.

Jeszcze trochę i znów będę mogła spoglądać na góry przez własne okna, i budzić się właśnie tam, biegając z góry na dół i znów na górę między książkami.

19 stycznia 2013

Zimowo.

Piękna zima się zrobiła. Moje dzisiejsze plany pożarły jak zwykle myszki. Być może ma to jakiś związek z zimą, która nastała za oknem. Od rana sypią się z nieba drobniutkie płatki śniegu. Z każdą godziną jest ich więcej. Najpierw wirowały w powietrzu, tańczyły, osiadały na rzęsach, ustach, chłodziły policzki. A później rozsypały się jak pierze z rozprutej pierzyny. Jak byłam mała, mówiłam, że gdy pada taki gęsty śnieg, to aniołki poduchy trzepią. 

Biały chłodny puch osiada... W niebieskim zmierzchu chowa pod zimną kołdrą z płatków utkaną parapety, gałęzie, dachy domów, chodniki. Pęcznieje i rośnie, rośnie, rośnie... A powietrze robi się z niebieskiego fioletowe, aby za chwilę zaróżowić się, zamigotać światłami między drzewami jak w baśni.

Wczorajsze zostało mi wybaczone, aczkolwiek było bolesne dla obu stron. Jest dobrze. 

Wszystkim życzę wszystkiego dobrego w nowym roku. Przede wszystkim zdrowia, miłości i spełnienia marzeń. 

Drugi blog z opowiadaniami przestanie wreszcie po tych wielu miesiącach przestoju ziać pustką i pojawią się nowe historie, stare zyskają następne części oraz zakończenia, pojawią się też te, które znacie. Także zapraszam do czytania. Oczywiście o tym miejscu też nie zamierzam zapominać i będą się tu pojawiać moje wypociny. Czasem napiszę coś bardziej konstruktywnego ;)

Ściskam wszystkich ciepło i pozdrawiam serdecznie,
Wasza CzG   

18 stycznia 2013

Właściwie to nie wiem, jaki powinien być tytuł. Może... denna kretynka?

Destrukcja i autodestrukcja. Przejawiam przedziwną zdolność do krzywdzenia samej siebie i do niszczenia tego, co jest piękne w moim życiu. Przydarzyło mi się coś dobrego, coś pięknego. Coś co pozwalało mi przetrwać te ostatnie miesiące choroby taty i te miesiące po jego śmierci, gdy pojawiła się pustka w domu i wewnątrz mnie.

Bywam niecierpliwa, nerwowa, a w ostatnim czasie z trudem panuję nad swoimi emocjami. Łzy płyną mi z oczu jak woda z odkręconego kranu i nie ma sensu nawet się malować, bo wszystko i tak się rozmaże, zmyje. 

Dziś wieczorem dałam popis. Nie ma się czym chwalić, a jest się czego wstydzić. Zmieszałam z błotem pewnego człowieka i zepsułam owo piękne coś, co mi się przydarzyło. Zbluzgałam, zgniotłam, wzgardziłam, zbrukałam. Potraktowałam jak robala, jak insekta, choć nawet komary lepiej traktuję, gdy te mnie żrą gdzie popadnie. Nic dziwnego, że człowiek się nie odzywa i nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Mam tylko nadzieję, że jest żywy, cały, zdrowy. Narobiłam sobie kłopotów, popsułam co się dało, rozwaliłam  i nie ma na to żadnego usprawiedliwienia. 

Powtarzam tyle razy sobie, że cierpliwość popłaca. Tylko ja za cholerę nie potrafię być cierpliwa. Jestem choleryczką, którą ostatnio emocje tak ponoszą, że czasem nie da się ze mną w ogóle wytrzymać. Momentami sama nie wiem, czego chcę. Płaczę, marudzę. Jestem nieznośna nawet dla siebie. A teraz jeszcze odwaliłam taki występ. 

Jeśli nieodwołalnie straciłam to, co najlepszego mi się przytrafiło w ostatnim czasie, to do śmierci żałować nie przestanę. Właściwie było i jest to coś z tych piękniejszych rzeczy w moim życiu, a ja jak zwykle muszę niszczyć, jakbym sama siebie karała, jakbym nie zasługiwała na coś dobrego i pięknego.