15 lutego 2011

Wschodzące słońce.

Kładę się późno. Bardzo. Od dawna jest już noc ciemna, czasem mgłą i chmurami gęsta, czasem gładka i mroźna, pobłyskująca gwiazdami. Miasto uśpione i tylko światła wskazują, że ktoś jeszcze albo już nie śpi... Jeśli zasypiam, budzę się wcześnie... Ostatnio przed wschodem słońca. Staję z kubkiem herbaty przy oknie w kuchni albo siadam sobie na kuchennym blacie i patrzę, jak słońce budzi się, przeciąga, wstaje. 

Kiedyś przez jakiś czas mieszkałam w domu, w którym pokój miałam od zachodniej strony. To był jakiś koszmar. I wcale nie chodzi o to, że latem słonko grzało całe popołudnie i było tam jak w saunie. Nie cierpiałam poranków. Zimno, ciemno, ponuro... nawet w dni upalne... Nie mogłam rano swoim zwyczajem oglądać wschodów z kubkiem herbaty... w piżamie albo w czymkolwiek w czym spałam, poczochrana trochę bardziej niż w ciągu dnia ;) Nie mogłam długo zasnąć, a rano nie mogłam się dobudzić. 
W ogóle to nie lubię spać w zupełnych ciemnościach, przy zasłoniętych szczelnie oknach, odcięta od świata. Lubię za to nocą popatrzeć sobie na chmury, na gwiazdy albo po prostu na ciemne niebo i uwielbiam, gdy rano słońce budzi mnie dotykiem swoich promieni, układa się miękko na moich policzkach, całuje mnie w czoło... 

Od dziecka uwielbiałam wschody słońca... Zwłaszcza te nad wodą i w górach... 
O świcie szłam sobie na łąkę albo nad jezioro, siadałam i patrzyłam, wąchając poranne powietrze... Właściwie to do dziś to robię, gdy tylko jestem gdzieś w plenerze. Wschodzące słońce zawsze daje mi nadzieję na coś dobrego, na coś pięknego i przypomina mi, że jest przecież kolejny dzień. Dzień, który jest darem, niespodzianką, kolejny dzień, który mogę przeżyć. 
Dzisiejszy wschód był piękny. Ciemne niebo, rozpraszająca się szarość, chłód i mroźne powietrze, no i słońce... budzące się wstęgą nad horyzontem... całe w pomarańczach... Piękne. 

Kocham wschody...