31 marca 2011

Było morze w morzu...

Odwiedziłam wczoraj moją przyjaciółkę. Kiedy jej malutkie jeszcze dzieci usnęły, usiadłyśmy sobie przy kawce zbożowej, a rozmowa jakoś tak zeszła nam na to, jaki wpływ miały na nas nasze zajęcia, gdy byłyśmy dziećmi, nastolatkami. Jak to nas ukształtowało, jak ukształtowało nasze rodzeństwo, znajomych, itd. 

Na nas obu swoje piętno odcisnęło harcerstwo. Każda z nas co innego jemu zawdzięcza, poza jedną rzeczą, którą obie mu zawdzięczamy... To właśnie przez harcerstwo poznałyśmy się bliżej, bo znałyśmy się z widzenia wcześniej i to właśnie w harcerstwie zaczęła się rozwijać nasza wieloletnia przyjaźń. 

Mój szary mundur zdjęłam dawno, schowałam do szafy... Krzyż leży w szufladzie... Bezpieczny. Czasem biorę go w dłonie, przyglądam się mu...
Jest taka piosenka... Przez kilkanaście lat mojej harcerskiej przeszłości prześpiewałam wiele różnych tekstów, ale ze wszystkich najbardziej lubię ten:

"Zielony płomień"
W dąbrowy gęstym listowiu
Błyska zielona skra,
Trzepoce z wiatrem jak płomień
Mundur harcerski nasz.
Czapka troszeczkę na bakier,
Dusza rogata w niej.
Wiatr polny w uszach i ptaki
W pachnących włosach drzew.

Tam, gdzie się kończy horyzont,
Leży nieznany ląd.
Ziemia jest trochę garbata,
Więc go nie widać stąd.
Kreską przebiega błękitną
Strzępioną pasmem gór,
Żeglują ku tej granicy
Białe okręty chmur.

Gdzie niskie niebo usypia
Na rosochatych pniach,
Gdziekolwiek namiot rozpinasz,
Będzie kraina ta.
Zieleń o zmroku wilgotna
Z niebieską plamką dnia.
Cisza jak gwiazda ogromna
W grzywie złocistych traw.

W dąbrowy gęstym listowiu
Błyska zielona skra.
Trzepoce płomień zielony
Mundur harcerski nasz.
Czapka troszeczkę na bakier,
Lecz nie poprawiaj jej.
Polny za uchem masz kwiatek,
Duszy rogatej lżej.


Od tygodnia śpiewam w kółko jedną piosenkę, którą uwielbiałam jako dziecko. Myślę, że wy też ją znacie ;) Nie wiem, czemu się do mnie przyczepiła, ale się przyczepiła. Skanduję ją na całe gardło w domu, a jak wieszam pranie na balkonie, to też się nie ograniczam. Ciekawe, kiedy sąsiedzi będą mieli dość... ;) Jak na razie piosenka odczepić się ode mnie nie chce. Znam ją w dwóch wersjach, ale śpiewam ciągiem, składając tekst w następujący sposób:

Było morze w morzu kołek
A na kołku był wierzchołek
Na wierzchołku siedział zając
I nóżkami przebierając śpiewał tak:

Moje nogi pachną cudnie
Rano wieczór i w południe
A najbardziej pachną latem
Zalatują aromatem zdechłych ziół

[Pachną pięknym aromatem
Tak jak ser szwajcarski latem]

Gdy powąchasz jedną nogę
To upadniesz na podłogę
Gdy powąchasz obie nogi
To nie wstaniesz z tej podłogi nigdy już

Było morze w morzu kołek
A na kołku był wierzchołek
Na wierzchołku siedział zając
I nóżkami przebierając śpiewał tak:

Łysy ojciec łysa matka
Łysy sąsiad i sąsiadka
I ja także łysy byłem
I się z łysą ożeniłem no i już

Łysy ksiądz nas błogosławił
Łysy organista grał
A po roku coś przybyło
I to także Łyse było tralalala...



Poza tym Czekoladka zapycha się czekoladą, wydając przy tym takie dźwięki.... i i ... .... Jakbym nigdy w życiu wcześniej czekolady nie jadła...

30 marca 2011

Listy do...

Wiesz...

siedziałam w nocy na kuchennym blacie i wpatrywałam się w uśpione miasto za oknem, w gwiazdy na granatowym niebie. Nie mogłam spać. Zgubiłam się we własnych myślach, schowałam pragnienia...

Wątpliwości... Twoje... moje... Strach... Boję się bólu. Boję się zranienia... Obawy... "Chcenia"... Przecież tak naprawdę nie jesteśmy w stanie poznać się tak w pełni do końca...

Proszę pocałuj mnie... Pocałuj mnie, odrzucając te wszystkie wątpliwości, zdrowe rozsądki, logiki...

Szczerość... Co nam zostało po tym wszystkim, czego doświadczyliśmy? Szczerość do bólu...

Dwie słone perły spadły na moją dłoń... Zamykam oczy, modląc się o miłość...

Dotknij mojej skóry...

Narodźmy się na nowo...

Jestem blisko... w Twoich ramionach...

28 marca 2011

O uświadamianiu, dyskietkach i muzyce.

W moim domu stoi stary komputer stacjonarny. Są też dyskietki. Komputer jest dość stary, ale jeszcze działa. Wiosna spowodowała we mnie chęć porządków, więc sprzątam wszelkie zakamarki. Postanowiłam się pozbyć też pudła dyskietek... Tylko napierw muszę przejrzeć je, bo znając samą siebie, spodziewałam się znaleźć na nich jedynych kopii moich tekstów, wierszy. Nie pomyliłam się.

Wśród dyskietek znalazłam też jedną z pierwszych z zapiskami nastoletniej CzG ;) Zapiski dotyczyły głównie dwóch tematów: mężczyzn i siatkówki... męskiej. Wyniki spotkań, nie tylko z polskiej ligi, dokładne statystyki, relacje ze spotkań, nazwiska siatkarzy... wszystko pisane z pamięci. Drugi temat to mężczyźni... Kochliwa nie byłam, raczej... miałam podejście jak do obiektu badawczego... Co nie przeszkadzało mi mieć, jak by to nazwać, kosmatych myśli...
Moje teksty o facetach przypominały wyniki badań, sportowe statystki, a wnioski były bezlitosne. W tamtym czasie jeden z kumpli powiedział o mnie, że jestem jakąś łamaczką męskich serc i że on startować do mnie nie będzie, bo jemu pewnie też dałabym kosza.

Robiąc te porządki, posegregowałam też książki na kilku półkach i... znalazłam mój atlas anatomiczny, który dostałam na szóste urodziny. Dzięki atlasowi dokończyłam uświadamiać samą siebie (w owe szóste urodziny...;) na temat tego skąd się biorą dzieci, czym się różni ciało mężczyzny i kobiety, no i jak rozwija się dziecko w brzuchu swojej mamy. Uświadamie było tym łatwiejsze, że obrazki mogłam uzupełnić sobie tekstem, bo umiałam już czytać, choć w zerówce ukrywałam tę umiejętność bardzo usilnie. Powód był taki, że osoby, które umiały już choć trochę czytać miały inne książki, robiły inne zadania, itd. A ja nie miałam na to ochoty, a poza tym musiałabym siedzieć z boku z tymi dwiema umiejącymi składać literki, a nie z moimi kumplami. Umiejętność czytania wykorzystywałam na własny użytek, starając się ją ukryć nawet przed rodziną, ale ojciec się w końcu połapał. Poprosiłam go, aby kobiecie w zerówce nie mówił. I nie powiedział.
Wracając do uświadamiania... Jak miałam trzy lata i z wielkim upodobaniem przeglądałam gruby atlas anatomiczny mojej siostry interesowałam się wszystkim, co z ciałem ludzkim związane.

Pamiętam, że w podstawówce jakoś w czwartej, piątej klasie, gdy moje koleżanki nakręcały się wszelkimi informacjami na temat intymnych części ciała, ja zgłębiałam wiedzę o antykoncepcji i seksie jako takim. Doszłam przy tym do wniosku, że nie chcę umrzeć jako dziewica, ale że nie należy się z tym spieszyć, bo przydałoby się zgłębić najpierw inne dziedziny i zdać chociaż maturę... Wiedziałam, że najlepszą metodą antykoncepcji jest trzymanie się z daleka od seksu, co nie przeszkadzało mi się modlić co wieczór, żeby nie było końca świata, kataklizmów itp., żebym jednak nie umarła jako dziewica.

W sumie to do dziś dziwię się samej sobie z jednego powodu... że nie wylądowałam na medycynie, pscyhologii czy czymś takim, bo wciąż fascynuje mnie ciało człowieka, tak z zewnątrz, jak od wewnątrz, podobnie jak ludzka dusza, psychika... Do samej śmierci się to nie zmieni. Człowiek to takie moje hobby ;)

Jeśli chodzi o mężczyzn... Panowie! Ja Was uwielbiam. Jesteście fascynujący...

Wracając słówkiem ostatnim do mojego starego komputera... Grzebiąc w nim... odkryłam muzykę... Muzykę, którą myślałam, że straciłam, a której nie zdążyłam odkupić, bo jednak trochę tego było... Zgrałam sobie ileś świetnych płyt do kompa... Zbiegło się to z najgłupszą decyzją życiową, którą podjęłam... i w porównaniu z nią, a tym bardziej z perspektywy czasu stwierdzam, że to wrzucenie muzyki w komputer było jedną z najmądrzejszych decyzji. Słucham, słucham i nasłuchać się nie mogę. Jestem przeszczęśliwa, śpiewam wszystko na całe gardło... Dobrze, że sąsiedzi się nie skarżą... Jeszcze ;)

27 marca 2011

Czy kiedyś...?

Mój blog wariuje. Po różnych dziwnych zmianach, instalacjach, grzebaniu w lapku udało się coś osiągnąć, ale i tak się robi jakaś masakra. Mam jednak nadzieję, że znalazłam sposób na wrzucanie nowych notek, dopóki wszystko nie wróci do normy. Po przekopaniu sieci wiem tylko tyle, że nie ja jedna mam ten problem z blogiem i że trzeba przeczekać albo zacząć się modlić, albo odprawić jakieś czary, albo... No właśnie... same absurdalne propozycje i żadnych konkretów. Przypomniałam sobie, że już kiedyś też mi tak ześwirowały Wierzbowe Gruszki moje i po jakimś czasie wróciło wszystko do normy... Mam nadzieję, że tym razem tak samo będzie i że doczekam się tego szybciej niż później.

Wciąż boli mnie lewy bark i lewy łokieć. Nie mam siły utrzymać kubka z herbatą w lewej dłoni, ale przynajmniej zawroty głowy mi tak nie dokuczają i nie muszę wciąż leżeć. Zresztą co to za leżenie samej w łóżku ;)?

Szłam ostatnio koło mojego bloku bardzo zamyślona... Niewiele zabrakło, aby tuż koło mojej klatki uderzył we mnie samochód. Jakaś kretynka wyjeżdżając z parkingu, wjechała na chodnik. Rozmawiała przez komórkę i w ogóle nie patrzyła przed siebie. Poczułam się tak, jakby mnie ktoś za szmaty szarpnął, zrobiłam pół kroku w bok, potknęłam się i przewróciłam. W sumie nic się nie stało. Jestem tylko trochę poobijana, a moja lewa strona boląca...

Myślę, że moje ciało przypomniało sobie pewne zdarzenie sprzed kilku lat... Zderzenie ze ścianą... Wpadłam na nią, pchnięta siłą przez pewną osobę... Chyba nigdy nie zapomnę tamtej chwili... Życie przepływające w szybkim tempie przez moje myśli... Ciemność przed oczami... Byłam w takim szoku, że uciekłam boso, z rozdartym rękawem, bez swetra... Najgorsze było to, że musiałam tam wrócić... Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam o tym zapomnieć, czy moje ciało zapomni... Nie wiem, czy będę potrafiła na tyle się otworzyć, aby zaufać, aby zasnąć... nie sama...

Nie wiem, czy kiedyś te rany w duszy krwawić przestaną, czy serce poprzerastane bliznami wspomnień przestanie trzepotać w piersi jak ptak uwięziony w klatce i bić zacznie równym silnym rytmem... Czy kiedyś...? Nie wiem... Ale... bardzo bym chciała...

23 marca 2011

Rowerem...

Od kilku dni nie mogę się na niczym skupić. Sklecenie kilku zdań na piśmie męczy mnie bardziej niż wymycie łazienki szczoteczką do zębów. Normalnie kłopotów z wystukaniem słów kilku nie mam, bo wylatują mi z głowy, z ust, spod palców z szybkością karabinu maszynowego. Jakaś niemoc twórcza mnie ogarnęła czy coś... A może to wiosna... Albo... A bo ja wiem... 

Rozkojarzona jestem bardziej niż zwykle. Z trudem pilnuję samą siebie, aby klucze odkładać w to samo miejsce... W ogóle pilnowanie tego, by przedmioty nie przemieszczały się w inne miejsca sprawia mi kłopot, bo gdzieś mi się zgubił mój automatyzm. Mózg leniwie usiłuje ogarnąć to, co się dzieje... Na jedzenie patrzeć nie mogę... Wodę piję jak smok... Po zaledwie dwóch godzinach snu jestem jak nowo narodzona... Rozpiera mnie energia... Tylko mózg nie nadąża. Jakby sobie wakacje zrobił. Czuję się tak, jakbym własną głowę gdzieś zostawiła, zgubiła...

Wiosna namieszała mi w głowie, przewietrzyła moje szafy, zagląda we wszystkie kąty, to może i czas, aby przegląd mnie samej zrobiła... jakieś badania, coś... Poza tym to mam ochotę pojeździć na rowerze. Tylko że ja roweru nie posiadam. Miałam dwa i oba mi ukradli... nie z mojej winy, a z mojej piwnicy i z garażu mojej siostry... Trzeciego póki co się nie dorobiłam, bo tak właściwie nie bardzo byłoby go gdzie trzymać tak na stałe... W piwnicy wolałabym nie ryzykować, a w domu... Chyba bym musiała na suficie powiesić...
W teorii to można by na balkonie, ale tylko wtedy, gdy nie wisi tam pranie i gdy nie ma jeszcze roślinek... Pomyślałam jednak sobie, że może pożyczę sobie rower od siostry, tak na miesiąc chociaż, póki żadne roślinki na balkonie nie stoją... Może przez ten czas, coś wymyślę... Bo ja lubię jeździć rowerem tak bardzo, jak bardzo nie znoszę biegania i rowerów wodnych... Rower wodny to moim zdaniem obraza dla rowerów i dla wszelkich jednostek pływających, to dobre dla... Może jednak pominę milczeniem ;)

20 marca 2011

Wieczorem i nocą.

Jedno z ukochanych miast moich czyli Poznań, ulubiony pub i znajomi ludzie... Ale ale zanim jednak tam się zjawiłam, spotkałam się na kawie z przyjaciółką, z którą nie widziałam się od miesięcy, bo wciąż coś nam przeszkadzało się spotkać. Z radością stwierdziłam, że E. promienieje i wygląda tak pięknie... Na kilometr wyczuwa się bijąca od niej pozytywną energię. Ucieszyłam się bardzo, bo jeszcze nie tak dawno wciąż była zestresowana, zmęczona, była jak balonik, z którego powoli uchodziło powietrze. Jeszcze trochę i pewnie zostałby z niej balonikowy flaczek. Dobrze, że się to wszystko odmieniło, nagle, z dnia na dzień, jak chirurgiczne cięcie. Tak dobrze było ją znowu widzieć, pogadać, pośmiać się wspólnie... Cudowny wieczór.
Pub. Nie pamiętam żeby tam kiedyś było aż tyle ludzi. Wszędzie byli ludzie... w każdym miejscu, w którym dało się siedzieć i stać. Piwo, papierosy, muzyka... Świetnie było J. zobaczyć, posłuchać, pogadać... W J. też zobaczyłam zmianę... i to bardzo pozytywną. Uśmiech, energia i coś jeszcze... nadzieja? Coś w J. odżyło i myślę, że ma to związek z pewną osobą, którą tylko przelotem poznałam, ale bardzo mnie to cieszy (oczywiście to, że w J. coś odżyło ;).
Słuchałam muzyki, rozmawiałam, sączyłam piwo, wędząc się w tytoniu, bo osobiście nie palę. Atmosfera uderzyła mi do głowy i miałam taką huśtawkę emocjonalną, że nie mogłam zrozumieć zupełnie, co też mi się nagle stało i o co z tym wszystkim chodzi. Niby wszystko było świetnie, niby było miło i przyjemnie, ale nagle zanotowałam emocjonalny zjazd w dół... po kilku łykach piwa i chwilowym wietrzeniu myśli na dworze przed pubem... bez płaszcza... bez swetra... tylko w spodniach i koszuli... znalazłam przyczynę. Niby nic takiego... a jednak. Trzeba popracować nad nią, aby następnym razem jej nie było. Zaczęłam od razu... 
Środek nocy. Wracałam do mojej noclegowni w G. Najpierw pociąg, a później spacer. Właściwie to nie wiem czemu nie wzięłam taksówki. Włączyłam sobie muzykę w telefonie, wsadziłam słuchawki w uszy i mogłam wędrować nocą, rozmyślając. Księżyc mi przyświecał, gwiazdy uśmiechały się do mnie z bezchmurnego nocnego nieba, a ja szłam tym swoim szybkim, równym krokiem. W teorii droga do domu powinna mi zająć około 40 minut, a ja w domu byłam już po 27 minutach. Po drodze przypomniały mi się moje nocne spacery w Dublinie... z centrum do domu miałam jakieś... ja wiem... 18 - 20 km mniej więcej... Wracanie piechotą nie było zbyt mądre ani zbyt bezpieczne, a na dodatek trochę jednak trwało, ale powrót taksówką był zbyt kosztowny, jeśli wracałam sama, więc sobie spacerowałam... o ile spacerem można nazwać bardzo szybki marsz. 
A wczorajsza noc? Minęłam po drodze kilka męskich grupek, składających się z mniej lub bardziej podpitych facetów. Po drodze spotkałam tylko jedną kobietę, która również wędrowała samotnie, ale w przeciwną stronę. 
Czy ja się nie boję? Właściwie to nie. Może do tej pory miałam szczęście, może mój Anioł Stróż dobrze mnie pilnuje, a może po prostu nie okazuję lęku, a na słowne zaczepki słownie odpowiadam, chwilę pogadam, sytuacja się rozładowuje i... nic się nie dzieje. 
Brakowało mi nocnych spacerów, brakowało mi towarzystwa, brakowało mi rozmów z ludźmi, brakowało mi śmiechu, brakowało mi muzyki na żywo, brakowało mi atmosfery pubu, tłumu... i brakowało mi własnej głupoty.
A poza tym doznałam oświecenia. Normalnie jakaś żarówka się we mnie zapaliła. Intuicja? Radość pomieszana z chęcią wycia, rozpłakania się, może nawet jakiegoś takiego poczucia samotności... i nagle, może dzięki temu wszystkiemu, dzięki temu wczoraj pewne sprawy się we mnie przemieszały i może dopiero teraz mogą się poukładać? Bo skoro ja się poukładałam i znalazłam swoją równowagę...

18 marca 2011

Spotkanie towarzyskie.

Niebo od rana zasnute chmurami, szarymi, ciężkimi, jak puchowe pierzyny... Jakby niebo chciało się nimi otulić jak ciepłym wełnianym kocykiem, schować się, skulić... Krople deszczu drgają w różowej mgle, a wiatr miota na wszystkie strony cienkimi gałązkami wierzb. Piję nie wiem już którą herbatę, patrzę w okno i jakoś nie mogę zmobilizować się do czegokolwiek. Obejrzałam film z Audrey Hepburn i Cary Grantem.


Od miesięcy nie wychodziłam wieczorem, aby przebywać w większym gronie osób, jeśli nie liczyć kilku wizyt w kinie... ale tylko raz były tam dzikie tłumy. Już prawie zapomniałam jak wyglądają knajpy wieczorem i co się tam robi. Szczerze mówiąc, to właściwie się sama sobie nie dziwię, że nie miałam ochoty wychodzić, że nie udzielałam się specjalnie towarzysko. W sumie to co miałam robić w towarzystwie? Milczeć przez pół wieczoru, uśmiechając się na prawo i lewo, sącząc w tempie wyjątkowo woooollllnnyyymmm jakieś kolorowe coś, ewentualnie odpowiadać na pytania - tak, nie, nie wiem. 


Latem i wczesną jesienią zdarzały mi się jakieś wyjścia, ale wszystkie te w większym gronie ludzi były porażkami towarzyskimi. Właściwie każde zadane mi pytanie sprawiało mi ogromną trudność, bo nie bardzo wiedziałam, jak wybrnąć, nie nawiązując do tego wszystkiego, co się działo. Kto chce podczas imprez i spotkań towarzyskich słuchać o smutkach, psychopatach, chorobach, śmierci, depresji, samotności, bezsenności, szpitalach... 


Kilka dni temu siedziałam wieczorem z przyjaciółką, dostałyśmy z rozpaczy chyba jakiejś makabrycznej głupawki i głupio żartowałyśmy sobie, że naszą najczęstszą i właściwie jedyną "rozrywką" w ostatnich miesiącach są... pogrzeby (w ciągu 3 miesięcy byłam na 7), i że powinnyśmy chyba zaopatrzyć się w większą ilość kreacji, bo wciąż ubierać się w to samo... Żałosne, normalnie żałosne. 


Dlatego też jako że w okolicach Poz. przebywam ostatnio, postanowiłam przypomnieć sobie wieczorne rozrywki. Jutro wybieram się do pubu, zresztą mojego ulubionego pubu. Mam pewne obawy, że droga powrotna do domu może okazać się wyjątkowo długa, wyboista... coś jak tor przeszkód. Oby tylko nie padało. Jakieś 50 minut pociągiem i jakieś 30 szybkiego marszu... I tu pojawia się problem, bo pić czy nie pić trunki wyskokowe...? Jeśli wypiję, to mogę być pewna, że droga do domu będzie na pewno długa, bo ja zawsze mam szczęście, że tu sobie z kimś pogadam, tam sobie pogadam, na dodatek przy takiej drodze powrotnej potrafię wymyślić różne głupoty, które wcielam w życie, a jak mi coś leży na sercu, wątrobie, czy jak to tam się mówi, to bywa, że o trzeciej w nocy wydzwaniam, piszę sms-y, maile... jestem więcej niż szczera, bo szczera to jestem na co dzień, wpadam w większy niż zwykle słowotok, dręczę ludzi wyjątkowo kłopotliwymi pytaniami, a przy tym wszystkim jakoś nie opowiadam o sobie, bo hamulce, dotyczące własnej osoby, działają u mnie na 200%. 


Słowotok już mi się objawia... wystarczy spojrzeć na powyższe, koszmarnie długie zdanie. Ja takie zdania potrafię (no może nie tak super długie jak to powyżej, ale tak z więcej niż połowę z niego...) wypowiadać nie dość, że szybko, to na jednym oddechu. 


Normalnie czuję się jak przed pierwszą randką albo przed pierwszym od miesięcy seksem... O czym rozmawia się z ludźmi w pubie? Niech no sobie tylko przypomnę... albo lepiej może nie... Ostatnim razem, gdy tam byłam... ;))) Spokojnie, ja nigdy nie robię czegoś, czego mogłabym żałować, ani tym bardziej nie prezentuję ryzykownych zachowań. 


Właściwie to ja grzeczna jestem... powiedzmy ;)




tekst utworu 

16 marca 2011

Zakupy.

Ostatnie noce nie sypiam prawie wcale i jakoś mało zmęczona jestem. Wiosna się udziela całemu mojemu organizmowi. Leżę ostatnio w łóżku, mijają godziny, minuty, a ja się nie mogę doczekać świtu... jak jakaś wariatka zupełna. Słuchałam sobie radia, rozmyślałam i tak mnie nagle gdzieś koło 4.18 nad ranem olśniło, że powinnam przewietrzyć własne szafy i zrobić jakieś zakupy ubraniowe, bo przecież nie mogę wciąż chodzić w tym moim szmaciarskim stylu, w bojówkach, martensach i trampkach. Nie, żebym nie miała sukienek, spódnic, szpilek czy zwykłych jeansów... ale coś malutko tego... No może poza butami, których mam sporo, jeszcze więcej mam biżuterii masowo wyprodukowanej przez siebie ;) 


Trzeba jednak czasem wyglądać jak człowiek, bo ludzie nie będą mnie traktować poważnie z tą moją buzią i tym głosikiem ;) Zresztą po głowie wciąż mi się gdzieś tłukło to, jak mnie i moje siostry podsumował nasz ojciec - chodziło o ubiór właśnie. I właściwie to muszę przyznać, że ma rację.
Kocham moje siostry, ale uważam, że żadna nie powinna sama robić zakupów ubraniowych, bo efekt jest... Moja najstarsza siostra nie lubi za bardzo przymierzać ubrań i rzadko to robi, a jeśli dodać niezdecydowanie... Efekt czasem jest taki, że ciuchy są przyciasnawe. Dziwnym trafem nie dotyczy to bielizny, bo to umie idealnie dobrać (nie, mąż jej nie pomaga ;) i zawsze wynajdzie coś ładnego. 


Za to moja średnia siostra... czasem nam wszystkim ręce opadają i wręcz wznosimy oczy ku niebu, żeby się jakoś porządnie ubrała, pozasłaniała i żeby efekt nie przypominał: "z tyłu liceum, z przodu muzeum". A. ma świetną figurę, której pozazdrościć mogłyby jej nastolatki, tylko szkoda, że tak często ubiera się jak jedna z nich. A czasem efekt jest jeszcze gorszy... Szkoda, naprawdę szkoda. Widziałam niedawno jej zdjęcia z zeszłorocznej wiosny i wyglądała na nich świetnie - makijaż, spódnica, bluzka i buty - piękna kobieta. Bardzo żałuję, że częściej tak nie wygląda, bo byłoby to z korzyścią dla niej, ale rozumiem też, ze za młodu nie zdążyła się wyszaleć... szybko przyszły rodzinne obowiązki... A teraz, gdy jej dzieci są już dorosłe, ona odreagowuje... 


A Czekoladka.... cóż... Ulubiony styl, to wygodny, szmaciarski styl... Bojówki, trampki, martensy, kolorowa wełniana czapeczka, kurtka z grubej bawełny, polar... Na co dzień nawet się nie maluję, a moja fryzura... rzadko bywam porządnie uczesna bez wyłażących z fryzury niesfornych kłaczków, a rozpuszczonych włosów to prawie nigdy nie noszę. Dlaczego? Wieloletnie przyzwyczajenie do krótkich włosów i do tego, że mi się te włosy moje nie plączą po szyi. Od pewnego jednak czasu stopniowo zaczęłam kupować jakieś kobiece ubrania, buty i tak mi się ich trochę nazbierało, lecz w porównaniu do reszty, to stanowiły one znaczną mniejszość i na dodatek prawie wszystkie były czarne. Stopniowo jednak zaczął pojawiać się kolor...


Wszystko zaczęło się wtedy, gdy zmieniłam kolor włosów, ale nie ścięłam ich na zupełnie krótko. Pamiętam, że nawet moja fryzjerka była bardzo zdziwiona, że bez większego żalu porzuciłam czerwień i postanowiłam nosić trochę dłuższe włosy. Moje włosy ubrały się w ciemną czekoladę, fryzura nabrała kształtu, a ja się zaczęłam zmieniać. Przeszło mi gdzieś to moje ukrywanie się, styl zaczął ewoluować i wreszcie doszłam do punktu, w którym dziś jestem.
Wybrałam się dziś na zakupy, bo i tak dzień mam w plecy, więc szkoda go było nie wykorzystać, a poza tym uniknęłam tłumów i mogłam ekspresowo wykonać tę mało lubianą przeze mnie zakupową czynność. Nie kupiłam żadnego "szmaciarskiego" ciucha, a czarne są tylko trzy rzeczy - para butów, malutka torebka i żakiet, płaszczyk, sukienka i żakiet numer dwa są granatowe, a cała reszta... niebieska, łącznie ze szpilkami ;) Jakoś zupełnie nie zdawałam sobie do tej pory sprawy z tego, że gdy wybieram się na zakupy (tak ze dwa czy trzy razy w roku max), kupuję ubrania kolorystycznie (2-3 kolory w ciągu roku)... i tak są lata niebieskie, lata zielone, lata brązowe... Czerń i granat pojawia się zawsze. 


Gdy przyszłam do domu, wypakowałam torby, poprzymierzałam raz jeszcze na spokojnie... doszłam do wniosku, że wyglądam porządnie i kobieco, a na dodatek jestem z tego zadowolona. Chyba wiosna pomieszała mi w głowie ;)

13 marca 2011

Babeczka.

Dziś obrazkowo o jedzeniu :)
Uwielbiam desery (poza lodami, których nie lubię), zwłaszcza te z owocami oraz czekoladą, no i oczywiście ciasta.
 
Jednego roku powiedziałam mamie, że tym razem ja zrobię babkę piaskową. Chociaż rodzinka była nastawiona do pomysłu sceptycznie, mama stwierdziła, że czemu nie. W końcu tylko raz udało mi się zrobić ciasto, które nie dość, że było przypalone i z zakalcem, to jeszcze było tak twarde jak kamień, spokojnie można było nim zabić ;). Miałam wtedy 10 lat. W domu nie było nikogo przez pół dnia, a ja chciałam zrobić ciasto. Do tej pory nie udało mi się powtórzyć tego "sukcesu", ale może to dobrze, bo przynajmniej nikt się nie otruł i nie miał przypadłości gastrycznych.
Wracając do babki, zrobiłam wtedy babkę piaskową pomarańczową i od tamtej pory rodzina oszalała na jej punkcie. Gdyby mama nie schowała dla mnie jednego kawałka, to w ogóle bym się nie załapała ;) Babka zniknęła w kilka minut.  A mam stwierdziła, że od tej pory to tylko ja mam piec babki. 
I piekę... na Wielkanoc i jak tylko wyczuję nadchodzącą wiosnę. 

Najlepsza babka jaką w życiu jadłam... i wcale nie moja w tym zasługa
tylko składników, przepisu...


ps. Przepis pojawi się niebawem. 













 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
ps. Zdjęcia nie są super jakościowo, ale pstrykałam tak na szybko i w dodatku komórką ;P

10 marca 2011

...

Jest mi tak cholernie przykro i źle... Aż płakać mi się chce... 

Pochłonęłam galaretkę wiśniową, pół kilo jabłek i dwie tabliczki czekolady z orzechami, a najchętniej to zjadłabym całe kilo cukru... żeby mnie zemdliło.

Piję wodę jak smok, choć może powinno to być wino... Może zaszumiałoby w mojej głowie, w żyłach popłynęłoby zamiast krwi...
Głową tego muru nie przebiję. Właściwie to niczym go nie przebiję. Przydałby się klucz do drzwi albo wytrych jakiś... Tylko że ja nie jestem włamywaczką. Choć może powinnam nią być?

9 marca 2011

Mężczyzna bez twarzy.

Szpital, a może przychodnia... Siedzę na białej kanapie i czekam. Nie mam zielonego pojęcia, co tutaj robię. Nie spałam przez całą noc, bo jechałam nocnym pociągiem z Krakowa do Poznania. Dlaczego tak? Nie wiem. Miałam jechać jakimś porannym pociągiem, ale nagle mnie olśniło, że może lepiej złapać nocny, bo przecież wczesnym popołudniem mam zajęcia na uczelni, na których muszę być. Tylko że ja studia skończyłam kilka lat temu, a na kolejne jeśli Bóg pozwoli i nic się nie zmieni, może udam się jesienią. Siedziałam w tym dużym jasnym holu i czekałam, choć nie wiem, na co. Miałam ze sobą wypakowany plecak, bo nie byłam jeszcze w domu, bo to w innym mieście. Chyba miałam zostać jakiś czas w Gnieźnie. 

Gdy tak sobie siedziałam na tej kanapie, zaczęli przychodzić ludzie. Obok mnie usiadł mężczyzna. Znałam go. Przyglądałam mu się i przyglądałam. Zaczęliśmy rozmawiać. Otwarcie i szczerze, choć przy innych ludziach. Nagle chyba pielęgniarka poprosiła mnie, abym jej pomogła, bo chciała pobrać krew dziewczynce, a ta dziewczynka bardzo się bała. Dłuższą chwilę wpatrywałam się w tę pobraną krew. Wyszłam z gabinetu, skierowałam się do łazienki, mówiąc facetowi, że za chwilę wrócę, bo mam ręce pobrudzone krwią. Po wyjściu z łazienki spostrzegłam, że do faceta dostawia się jakaś kobieta. Zagaduje go, podrywa, przymila się, kładzie mu dłoń na ramieniu. Podeszłam i usiadłam na swoim miejscu, rozdzielając ich. Dziewczyna nie była zadowolona. Nie rezygnowała z podrywu, ale mężczyzna nie odwzajemniał jej zalotów. Byłam zdziwiona, że wolał rozmawiać ze mną.

W końcu ludzie zaczęli się rozchodzić do różnych gabinetów, hol opustoszał. Nagle on próbuje mnie pocałować, ale ja odsuwam swoją twarz i pytam, dlaczego to robi. On odpowiada, że od początku mnie kochał, ale że był bardzo rozdarty, gonił za czymś... Nie pamiętam wszystkiego. Nie wiem, jak to się stało, ale usiadłam na jego kolanach i pocałowałam go. Normalnie rzuciłam się na faceta ;) Nie prostestował. Wręcz przeciwnie. Spojrzałam mu w oczy i powiedziałam, że muszę już iść, bo spóźnię się na zajęcia. Wstałam, ale prawą dłoń miałam zaplątaną w jego włosy. Miał ciemne, miękkie, kręcone (ale bez przesady, tylko trochę ;) włosy, nie krótkie i nie długie, takie półdługie, ale nie do ramion. Pamiętam dobrze te jego włosy i swoją dłoń w nie wplątaną, dłoń z obrączką. Nawet chyba powiedziałam mu, że jego włosy wplątały mi się w obrączkę. Tylko, że ja nigdy mężatką nie byłam, a do instytucji małżeństwa żywię jawną niechęć. On się do mnie uśmiechnął, ja odwzajemniłam uśmiech i poszłam na zajęcia.
Okazało się, że wcale nie miałam tak daleko. Po drodze spotkałam znajomych... takich jakichś dziwnych, mało komunikatywnych, nie bardzo rozmownych... Nie to, że mnie nie lubili, ale jakiś taki respekt mieli... W końcu spotkałam moją dobrą koleżankę i ona mi mówi, że oni na zajęcia muszą kupić pustą płytę cd, żarówkę i coś jeszcze. Można to było kupić w pobliskim sklepie. We mnie tkwiło przekonanie, że ja też chyba powinnam, ale ona powiedziała, że mi to niepotrzebne. Obok był sklep z kapeluszami, a w nim piękne, plecione, jak koronkowe bawełniane kapelusze w najróżnieszych kolorach. Kapelusze z dużymi rondami, wszędzie, w całym sklepie. Stałam i patrzyłam jak urzeczona. Chyba chciałam kupić któryś. Zielony przykuł moją uwagę.

Czas jednak zatrzymać się nie chciał i trzeba było lecieć na uczelnię. Poszłam z tymi ludźmi, dźwigając swój plecak. Całą drogę nie potrafiłam się skupić, nie mogłam znaleźć właściwej sali, bo wciąż myślałam o mężczyźnie z holu i o tym, że umówiliśmy się późnym popołudniem u... Weszłam wreszcie do sali i...
Coś tam się działo. Coś tam zrobiłam. I właściwie to nie pamiętam. Mam w głowie tylko ten gwar, głosy ludzi, taka typowa scenka przed rozpoczęciem zajęć. Wciąż myślałam o tym mężczyźnie i o tym, dlaczego akurat jego spotkałam, dlaczego tam i dlaczego teraz. Już go kiedyś całowałam. W kościele. I wszyscy ludzie się na nas patrzyli. Dlatego go znałam, dlatego go pamiętałam. 

Tylko dlaczego po obudzeniu, wtedy i teraz, nie mogę sobie przypomnieć jego twarzy? A wciąż mi się wydaje, że go znam...

8 marca 2011

Normalność.

Czym jest normalność? Czy istnieje granica normalności? Według sjp (słownik języka polskiego) normalność oznacza: bycie normalnym, zgodnym z normą; zdrowie psychiczne i fizyczne; życie toczące się według ustalonych, znanych praw i zwyczajów. Dla mnie słowo "normalność" jest neutralne, ale znam też kilka osób, dla których ma ono zabarwienie ujemne. Jeśli by pójść tym tokiem myślenia, że normalność nie oznacza czegoś pozytywnego, to co w takim razie np. z przymiotnikiem "nienormalny"?

"Czy ty zawsze musisz być inna?"
"Czy ty nie możesz być normalna?"
"Znajdź sobie normalną pracę."
"Zawsze byłaś nienormalna."
"Dobrze, że nie jesteś normalna."
Usłyszałam ostatnio...
To lepiej jest być normalnym czy raczej nie? Do tej pory tkwiłam w przekonaniu, że należy być sobą bez względu na tzw. normalność.

Wracając jednak do normalności... Moje życie normalne nie jest. Nic w nim nie jest normalne. To nie jest normalne życie osoby w moim wieku. Większość rzeczy, która się dzieje, na normalność nie wskazuje. Normalną, zwykłą drogą też nie mogę osiągać celów... bo byłoby... jak? No właśnie, jak? 

Wiem, że każdy z nas jest jedyny, niepowtarzalny, ale przecież w jakimś stopniu jesteśmy do siebie podobni, nasze życie także (np. w tym, że jako dzieci uczymy się chodzić, mówić, czytać, pisać, itp.). Coraz częściej mi się wydaje, że normalność to jakiś mit, słowo w słowniku. Przecież jest tyle spraw, na które nie mamy wpływu, spotykają nas rzeczy od nas niezależne, a dostosować się jakoś musimy, jakoś musimy sobie z nimi poradzić i nie ma na to wszystko jednej metody. 

Tylko dlaczego odsuwa się ludzi, którzy nie przystają do jakiejś normy, wytworzonej przez daną grupę? Prosty przykład. Alkohol. Czy to takie dziwne,  że nie będąc w ciąży, nie piję? Bez dorabiania ideologii. Nie piję, bo nie chcę, bo nie mam ochoty, bo nie lubię alkoholu. Wesele. Czy idąc na wesele, trzeba iść z partnerem? Dwa przypadki, które nie są znowu takie rzadkie, a zdarza się i wcale nie tak sporadycznie, że inni ludzie się dziwią, że kogoś takiego odsuwają na bok. 

Na szczęście nie wszędzie i nie zawsze trzeba się dostosować.  Szczerze mówiąc, jeśli miałabym wybierać, to wolę już wypić to jedno piwo czy zmusić się do pójścia z kimś na wesele niż dostosować się do życia w kulturze, która poniżałaby mnie jako kobietę, tłumacząc to poniżanie szacunkiem do kobiet. Ale o tym może innym razem.


Dziewczyny! Życzę Wam wszystkiego najpiękniejszego
z okazji naszego święta :)

7 marca 2011

To skomplikowane. (cz. 15)

Wiosna w powietrzu, wiosna we mnie, wiosna uderza mi do głowy... Wczoraj doszłam do pewnych wiosnków, które mnie samą zaskoczyły. Jak tak wracam do nich myślą, to upewniam się, że są właściwe, zgodne z rzeczywistością, ale z drugiej strony wydają się wręcz niemożliwe, nieprawdopodobne. I zupełnie nie chcę dochodzić tego, jak to możliwe i dlaczego. 
Dobry dzień, pozytywnie nastrajający, pełen energii i dobrych wibracji, do tego pyszne jedzenie... :)



----------------------------------------


Co on tu robi? Przecież zawsze twierdził, że moje upodobanie do Starego Kanału, Cmentarza Starofarnego i jeszcze kilku innych miejsc w B. jest zupełnie nienormalne, bo według niego są takie brzydkie, nijakie... Teraz już mnie to przestaje dziwić, dlaczego do tej pory tak twierdził. Ciekawe po co tu przyszedł? Ledwie to pomyślałam, zobaczyłam, że Igor przechodzi na drugą stronę ulicy i idzie w kierunku bramy cmentarza. Gdy tylko przeszedł przez bramę, wysiadłam z auta, żeby mieć lepszy widok na jego poczynania. Musiałam być ostrożna, żeby mnie czasem nie przyuważył. 


Podeszłam bliżej i stanęłam, opierając się o mur, tuż przy bramie. Mogłam stamtąd swobodnie obserwować to, co działo się na cmentarzu i miałam pewność, że nie jestem widziana. Igor poszedł w stronę muru i grobowca, dokładnie tam, gdzie był kawałek blachy z mapą. Wziął metal do ręki i schował do reklamówki, którą miał ze sobą. Wrócił na główną ścieżkę, tę na wprost wejścia i zaczął grabić ziemię dookoła jednego z nagrobków. Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. Jeszcze tylko brakuje, żeby przyszedł któryś z bandy...


W czas pomyślałam. Ledwie myśl o bandzie przemknęła przez mój mózg, zobaczyłam, że od strony centrum miasta podąża facet, którego widziałam go fontanny w parku. Nie miałam, gdzie się schować, więc przeszłam na drugą stronę ulicy i zrobiłam kilka kroków w kierunku przystanku autobusowego. Facet wszedł na cmentarz, wyciągnął z kieszeni znicz, zapalił go i postawił na pierwszym z brzegu nagrobku. Igor właśnie skończył udawać, że grabi i podszedł do faceta. Co ja bym dała, aby dowiedzieć się, o czym oni rozmawiają. 


Przeszłam na drugą stronę tak, żeby mnie na pewno nie zauważyli i podkradłam się pod bramę. Usłyszałam tylko jedno zdanie, zanim przywarłam do muru z czerwonej cegły, jakbym chciała się w niego wtopić. 


5 marca 2011

Zaufanie.

Zgniłe powietrze, niebo zasnute ciężkimi ciemnymi, szaro-burymi chmurami. Zimno. Tylko otulić się kocem, zaparzyć sobie pysznej pięknie pachnącej herbaty, zwinąć się w kłębek jak kot, kładąc głowę na kolanach, udach drugiej osoby...

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego jednym osobom tak łatwo się zwierzamy, a innym nie? Dlaczego przed niektórymi z nas obcy ludzie otwierają się?
Spotkałam niedawno dziewczynę, która pewnego letniego wieczoru wypłakiwała się na moim ramieniu. Spotkałam ją w okolicy mojego domu. Szła zapłakana, roztrzęsiona, miała podrapaną twarz, rozmazany makijaż. Co się stało? Jej facet zdradzał ją z jej najlepszą przyjaciółką. Dowiedziała się o tym na imprezie, na której byli. Co więcej, ta jej przyjaciółka wykrzyczała jej przy wszystkich znajomych, że ów facet będzie teraz z nią. Pokłóciły się. Przyjaciółka rzuciła się na nią z pazurami, pobiła i podrapała ją, a facet zupełnie się tym nie przejął. Właściwie to chyba tą dziewczyną nikt z jej znajomych się nie przejął, bo gdyby było inaczej, to nie spotkałabym jej późnym wieczorem zapłakanej, idącej samotnie... Nawet nie pisała do nikogo sms-a, nie rozmawiała z nikim przez telefon... Co prawda relację wydarzeń poznałam tylko z jej strony, ale coś musiało być na rzeczy. Zdradzili ją bliscy jej ludzie... Wypłakała się w mój sweter, uspokoiła się trochę, poszła do domu. Gdy ją ostatnio widziałam, wyglądała na szczęśliwą. Uśmiechnęła się do mnie i przywitała się. Miło było zobaczyć ją radosną, a nie zapłakaną.

Czasem łatwiej powiedzieć o czymś komuś, kogo nie znamy. Łatwiej się otworzyć, jakby obawy, dotyczące tego, że ktoś nas oceni, że coś stracimy w oczach tej osoby, zmniejszały się, znikały, przestawały być ważne.

Zaufanie na chwilę? Zaufanie bez ciśnienia, przymusu, jakby bez obawy, że zostanie wykorzystane przeciwko nam. O ile trudniej zaufać tym, których już jakiś czas znamy, których dobrze znamy, na których nam zależy... Przecież jeśli nadszarpną w jakiś sposób nasze zaufanie, to bardziej to nas boli, tym bardziej jeśli sami nie zawiedliśmy ich zaufania. O ile łatwiej zwierzyć się obcej osobie, porozmawiać szczerze z kimś, kogo nie znamy, bo przecież później możemy odejść... Nie będziemy wcale musieli spoglądać tej osobie w oczy, spotykać się z nią, widywać jej, nie będziemy się zastanawiać czy i ile straciliśmy oraz jakie zdanie na nasz temat ma ta osoba.

Na ile ja sama potrafię się otworzyć? Na ile chcę? Ktoś mnie niedawno opisał dwoma przymiotnikami - czuła i delikatna (i to nie ma nic wspólnego z seksem ani z całą tą fizycznością). Wrażliwa? 
A na ile tak naprawdę można się do mnie zbliżyć? Dystans jest wyczuwalny. Czy do pokonania? Niezwykle rzadko i mało komu się udało. Ja chyba nie lubię się otwierać... tak spontanicznie. Otwarcie kontrolowane. Zaufanie... Raczej jego brak. Zbyt często.

4 marca 2011

Listy do...

Wiesz,

czekam na wiosnę. Słońce tak przyjemnie grzało mi policzki dzisiaj... Zima ciaśniej opatula się swoim mroźnym płaszczem, układa płatki śniegu w walizce, zbiera drobiazgi, by udać się w inną krainę. Słyszysz? To wiosna idzie, stąpa lekko, powoli... Może za chwilę przybiegnie tutaj...

Przypomniałam sobie... Wiesz... Nie było wtedy tak pięknie. Było zimno, mroźnie... Wciąż boli. Jest mi jakoś tak przykro... Smutno... Było tak ciężko, jakby nagle przygniótł mnie ogromny kamień, a po moim ciele rozlał się ból... 


Uciekasz... Odruch bezwarunkowy... Żeby się nie wydało? By nie było widać?

Być i nie być. Wiesz, że to jest możliwe? 


Jestem ostatnio roztargniona bardziej niż zwykle. Zimną wodą usiłuję zaparzyć kawę... Dziwię się, że zupa wciąż zimna, choć "grzeje się" już kilkanaście minut... A dni tygodnia są w ciągłym ruchu i wyskakują ze swojej kolejności, robią bałagan, tak samo jak cyfry w kalendarzu. Tylko wskazówki zegara odmierzają tym swoim bim bam sekundy, minuty, godziny... Wciąż w tym samym rytmie, nie nadążając za uderzeniami serca.

Wiesz... ja też czasem się boję...

3 marca 2011

Ziggy ;)

Życzę wszystkim smacznego, wirtualnie dzieląc się chruścikiem :) A przy okazji przedstawiam Wam Ziggiego, którego znalazłam dzisiaj ;) Powiem Wam cichutko, że szyć to ja nie umiem za bardzo, ale "kjujik" był doskonałą terapią na moje smutki ;)


 



 
 

To skomplikowane. (cz. 14)

Podeszłam bliżej i podniosłam kawałek blachy, oparty o mur. Były na nim wyryte jakieś napisy, linie... i to była mapa. Bardzo możliwe, że ktoś zostawił ją tam specjalnie, więc nie mogłam jej zabrać, ponieważ automatycznie rzuciłabym wszelkie podejrzenia na siebie, a i tak już zbyt dużo wiem. Wyjęłam z torebki notes i długopis. Postanowiłam odrysować sobie tę mapę, bo mogła mi się przydać. Nazwy niewiele mi mówiły, były jakieś takie pomieszane, jakby pochodziły z dwóch czy trzech różnych map. 
Kartkę z rysunkiem schowałam do kieszeni, blachę odstawiłam i wyszłam z cmentarza. Nic więcej tam nie znalazłam. Wsiadłam do samochodu, wyjęłam kartkę z kieszeni... Przyglądałam się jej dość długą chwilę, mając nadzieję, że może do mnie jakoś przemówi, że wpadnie mi coś do głowy. Zmusiłam do myślenia swoje komórki mózgowe i... zaczęłam zginać, składać kartkę, usiłując jakoś to wszystko dopasować. 
Dźwięk telefonu przywołał mnie do rzeczywistości. Dzwoniła Basia. Dowiedziałam się od niej tylko tyle, że pod adresem, który jej podałam, mieści się firma, zajmująca się importem przetworzonych warzyw i owoców. Ta sama branża... Pewnie przykrywka. Dobrze byłoby bliżej się im przyjrzeć, sprawdzić ich kontakty, ale nie mogłam mieszać w to Basi. Po chwili zadzwonił także John.
- Słuchaj, ten adres, który mi podałaś, to prawie centrum. Trzeba przejść przez jedną boczną uliczkę, później koło straganów z rybami, minąć targowisko Chińczyków, wejść w bramę, minąć śmietnik i znajdzie się to, czego się szuka - powiedział John.
- Cholera! Tak myślałam, że to tam. Źle jest.
- Pewnie, że nie jest dobrze. Widziałem tam ludzi. Nie wzbudzają zaufania. Tam obok jest zielarz, ale robi z nimi interesy. Pewnie to jakiś ich łącznik czy ktoś. Interes ma legalny, ale to na pewno przykrywka. Podsłuchałem jedną rozmowę i jestem prawie pewny, że handlują narkotykami i ludźmi. Lepiej trzymaj się od tego z daleka i nic nie kombinuj.
- John, ja jestem w środku tego całego bagna. Znalazłam się w nim zupełnie przez przypadek, Wiesiek mnie w to wrzucił. Za połowę mojej wiedzy o tej całej sprawie powinni mnie wykończyć, więc jak będę wiedzieć trochę więcej, to bardziej już sobie nie zaszkodzę. Dziękuję Ci bardzo za pomoc. Uważaj na siebie John.

- To raczej Ty powinnaś uważać na siebie. Jakbyś czegoś potrzebowała, dzwoń.


- Dziękuję.


No to pięknie. Grubsza sprawa, międzynarodowa banda... Tylko skąd tam się wziął Wiesiek? Nadal nie potrafiłam tego zrozumieć, jakoś go tam przyczepić. Widziałam go z różnymi typkami, wiem, że prowadził z nimi jakieś interesy, ale przecież gdzieś był początek. Ten idiota musiał się tam jakoś wplątać w ten światek. Tylko jak? Może należałoby dotrzeć do tej całej Angeli...? Chyba trzeba zrobić sobie małą wycieczkę zagraniczną... I jeszcze ten Igor...


Nagle mnie olśniło. Wróciłam do składania kartki z mapą. Przypatrzyłam się, pozginałam i... no tak... Latisana i Berlin. Że też ja na to od razu nie wpadłam... W domu muszę koniecznie porównać to, co mi wyszło z planami miast. 


Wszystko powoli zaczynało się układać w mojej głowie. Zastanawiało mnie jeszcze jedno. Co wspólnego z tym wszystkim ma Igor... Z Wieśkiem sympatią się nie darzyli...


Ledwie zdążyłam to pomyśleć, zobaczyłam Igora, zmierzającego w stronę cmentarza i kanału.