8 listopada 2009

Ucieczka.

Czasami bywają w życiu takie chwile, że ma się ochotę uciec gdzieś daleko daleko, myśląc, że wtedy problemy same się rozwiążą albo w ogóle znikną. Czasem chodzi po prostu o złapanie oddechu, pobycie ze sobą, zastanowienie się, zwyczajną zmianę otoczenia. Moje zapędy ucieczkowe zaprowadziły mnie pewnego dnia na Zieloną Wyspę. Wyjazd zupełnie nieprzygotowany, prawie że całkiem spontaniczny. Żadnej pracy nagranej, żadnego noclegu i na dodatek jakaś śmieszna ilość gotówki, bo zwyczajnie nie miałam więcej, no bo skąd, skoro wszelkie moje dochody pochłaniały rachunku albo mój żołądek (oczywiście pochłaniał tę gotówkę w postaci jedzenia i picia;).

Moje kolejne szaleństwo. Znajomi, którzy wiedzieli, że po mnie można spodziewać się tego, że jednego dnia jestem na jednym końcu Polski, a w jednej chwili podejmuję decyzję, że następnego będę na drugim krańcu kraju albo i poza jego granicami, to jakoś nie patrzyli na mnie jak na zupełną kretynkę. Jednak większość głosów wokół mnie była taka, że kompletnie zwariowałam i jeszcze mi się zachciało sprawdzać tam, czy nadaję się do zawodu, jakbym nie miała gdzie się o tym przekonać.

Kupiłam sobie bilet, wyznaczyłam sobie datę, skontaktowałam się z odpowiednimi osobami, aby móc się tam zawodowo przetestować i to by było na tyle. W tamtym okresie byłam zupełnie zabiegana, miałam mnóstwo zajęć, obowiązków. Zaczęłam nienawidzić własny telefon, który uporczywie dzwonił przez cały dzień, nie dając mi chwili wytchnienia. Wciąż było coś, a na dodatek problemy rodzinne. Wszystko zupełnie mnie przytłaczało. Musiałam się wyrwać z tego zaklętego kręgu, żeby nie zwariować. Uciec jak najdalej od tych wszystkich wciąż coś chcących ludzi.

Miałam serdecznie dość mamienia mi oczu różnymi rzeczami, wbijania noża w moje plecy, czepiania się, jęczenia, wydzwaniania do mnie po nocy, wymagania ode mnie poświęcenia nawet czasu na sen na pracę, itd... Przestałam spać, nie miałam czasu jeść i byłam bliska wpędzenia się w kolejną depresję.

Wyjechałam. Nie musiałam spać na ulicy. Dwie doby przed wylotem przyjaciółka załatwiła mi, podczas swojego wesela, nocleg u swojej rodziny. Miałam to szczęście, że bawiłam się z nimi na tym weselu, a w poniedziałek lecieliśmy tym samym samolotem.

Kiedy wspomnę cały swój pobyt za granicą, to mogę śmiało stwierdzić, że szczęścia to ja miałam więcej niż rozumu. Chyba Opatrzność Boska nade mną czuwała, a Szef ma do mnie słabość, bo mogło się wszystko zupełnie inaczej potoczyć.

Mogłam odetchnąć. Uwolnić się. Pomyśleć o tym, czego tak naprawdę chcę. Szybko zachłysnęłam się wolnością. Inne życie. Inni ludzie. Pierwszy dzień był okropny. Zastanawiałam się, co ja tam w ogóle robię i po co przyjechałam. Zmieniło się trochę w stolicy od mojego poprzedniego pobytu. Czułam się dziwnie, ale nie obco, ponieważ nie było to dla mnie tak do końca nowe miejsce, dzięki temu, że byłam tam już wcześniej. Szybko zorganizowałam tam sobie życie i nie musiałam korzystać długo z uprzejmości i gościnności obcych ludzi, siedząc im na głowie, po tym jak spadłam im na nią, jak grom z jasnego nieba ;)

Poznałam tam całe mnóstwo ludzi, o których może Wam opowiem. Niektórzy to takie ewenementy... W każdym razie Hindusi, Murzyni nie dawali mi spokoju, a ja wcale nie miałam blond włosów, lecz czerwone ;) Był też taki jeden Litwin, który chciał się ze mną umówić. Ja wciąż nie i nie i nie. Nie szło go w ogóle spławić. Jednego dnia on do mnie mówi, że może inaczej porozmawiamy. Długo nie musiałam czekać, żeby dowiedzieć się, o co mu chodzi. Facet ubzdurał sobie, że może umówię się z nim, jeśli da mi pieniądze, ale zastrzegł sobie, że liczy na noc ze mną. Zamurowało mnie zupełnie. Usiłowałam wytłumaczyć facetowi, że w ogóle mnie on nie interesuje i że nie jestem damą lekkich obyczajów, aby świadczyć usługi seksualne za pieniądze. Facet był chyba zupełnie zdesperowany, był gotowy zrobić wszystko, żebym się tylko zgodziła. W końcu się z nim umówiłam na jakiś dzień i godzinę i... wystawiłam faceta. Żałowałam, że nie zrobiłam tego wcześniej, bo miałabym szybciej święty spokój od tegoż zalotnika. Do dziś nie wiem, co on taki desperado był i raczej wiedzieć nie chcę.

Ucieczka udała się doskonale. Była z przygodami. W końcu trzeba było zdecydować się, czy wrócić i posprzątać życiowy bałagan, czy żyć tam dalej, udając przed samą sobą, że wszystko jest w porządku i jestem szczęśliwa. Było mnóstwo plusów. Poznałam świetnych ludzi, oprócz robienia tego, co musiałam do przeżycia, miałam też inną pracę, którą uwielbiałam. Świetnie się w niej realizowałam, miałam też dzięki niej bliski kontakt z kulturą. Do woli mogłam chodzić na wystawy, koncerty. Upajałam się teatrem tańca i performance. Nie zdawałam sobie sprawy, że sztuka współczesna aż tak silnie mnie fascynuje. Zaczęłam zupełnie inaczej ją postrzegać, zbliżyłam się i mnie pochłonęła. Czuję się w niej jak ryba w wodzie.

Wyjazd zmienił mnie jako człowieka. Nakreślił mi inne ramy. Dzięki niemu dookreśliłam samą siebie. Wiem też, że będąc daleko od najbliższych mi ludzi, bardzo cierpię i tęsknię za nimi, choć łatwo adaptuję się w nowym środowisku. Łatwość przystosowania się odziedziczyłam chyba po ojcu. Wiem, że dam radę zacinąć zęby i poradzić sobie w każdych okolicznościach. Nie muszę się ratować ucieczką. Jestem wystarczająco silną osobą, aby nie dać się złamać, choć czasem mam duże zachwiania, wahania, a sił brakuje. Świadomie podążam swoją drogą i wiem, co jest dla mnie najważniejsze.

Czy już więcej nie ucieknę? Nie potrafię powiedzieć. Niedawno byłam bliska tego, miotając się ze sobą po stracie mamy. Nasiąkałam jak gąbka emocjami bliskich, nie mogąc przy nich okazać słabości. Podpora dla nich. W lustrze widziałam tylko cieknącą gąbkę, która już więcej emocji i uczuć nie jest w stanie zaabsorbować. Zgubiłam gdzieś to, co sama czułam.

Uciekam przed miłością. Od zawsze. Przeraża mnie. Czy przestanę przed nią uciekać? Chyba właśnie przestałam.

A Wy przed czym uciekacie?