28 lutego 2010

O przeznaczeniu z mojego punktu widzenia.

O przeznaczeniu już tyle powiedziano, tyle napisano, że czasem nie wiadomo od czego zacząć, a niektórym może się nawet i w głowie od tego namieszać. Wszystko jednak zależy od tego, w co się wierzy.

Jedni twierdzą, że los każdego z nas jest zapisany w gwiazdach i człowiek nie jest w stanie ani go zmienić, ani nie ma nad nim żadnej władzy. Może za to iść sobie do wróżki i dowiedzieć się, co go czeka. Jednak ja pytam, po jaką cholerę? Jeśli los człowieka jest zapisany gdzieś tam, to co mu z tego, że pozna przyszłość, jeśli nie będzie mógł jej zmienić? A co wówczas z wolną wolą człowieka, z wyborem dobra lub zła, skoro nasz los byłby z góry ustalony?

Inni uważają, że to my jesteśmy kowalami własnego losu, my decydujemy, wybieramy, że nie ma przeznaczenia, a wiele wydarzeń to kwestia przypadku, zbiegu okoliczności.

Moja filozofia życiowa w tej kwestii może wydać się sprzeczna. Przeznacznie pojmowane jest zwykle jako określenie z góry losu człowieka. Człowiek nie ma wpływu na odmianę swojego losu.

Jeśli o mnie chodzi, nie mogę powiedzieć ani że przeznaczenia nie ma, ani że ono jest. Dziwne? Zaraz Wam wyjaśnię, o co mi chodzi. Na wiele rzeczy mamy wpływ, a na wiele zupełnie nie. Nie mamy wpływu na to, w jakim kraju się rodzimy albo czy mamy starsze rodzeństwo. Nie mamy wpływu na to, że nasi bliscy umierają (nie mówię o przypadku zabójstwa czy braku pieniędzy na leczenie). Nie mamy wpływu na to, jakie mamy talenty, ale wpływ na ich rozwój już przecież mamy. Mamy wpływ na to, jaką drogą zawodową chcemy dążyć - czy będziemy się uczyć na lekarza i nim zostaniemy, czy wręcz przeciwnie, olejemy naukę i wybierzemy konserwację powierzchni płaskich. Jak ma się do tego przeznaczenie? Otóż można uznać, że to przeznaczenie zdecydowało, że w takim, a nie innym miejscu się rodzimy, w takiej a nie innej rodzinie. Nasz pakiet talentów można uznać też za dar od losu albo... od genów ;) Jednak wg mnie to nie przeznaczenie, jakieś narzucenie, ślepy los decyduje czy wybieramy dobro czy zło, czy i jak rozwijamy nasze talenty.

Skoro istnieje dobro, istnieje zło i człowiek ma wybór, to ma i wolną wolę w tym wyborze. Tak właśnie uważam. Skoro człowiek ma wolną wolę, podejmuje decyzje, to nie sądzę, aby z góry było zapisane, co wybierze. Pojmuję przeznaczenie tak, że stawia nas ono w jakichś miejscach, w sytuacjach, stawia nam pewnych ludzi na naszej drodze, daje nam wachlarz możliwości (Od nas nie zależy, że rodzimy się Polakami, Francuzami, Chińczykami, że rodzimy się biali, żółci, czarni, że spotkamy w życiu Gośkę, Franię czy Michała.), ale to ja decyduję, co z tymi możliwościami zrobię. Czy będę żyć uczciwie, czy będę kraść. Czy zjem sobie na obiad marchewkę czy sałatę. Czy ubiorę czarną koszulę czy niebieską sukienkę. Czy wynajmę mieszkanie z Agnieszką czy może z Fryderykiem. Itd. itd.

Gdyby wszystko było ustalone z góry i żadna z naszych decyzji nie byłaby tak naprawdę nasza, bo przecież już tam gdzieś jest od dawna zapisana, to sensu nie miałoby nasze życie, wolna wola, dobro i zło. Nie byłaby potrzebna dusza, sumienie. Po co by to było, skoro człowiek stanowiłby marionetkę kogoś/czegoś?

Nie wierzę w przypadki ani w zbiegi okoliczności. Przypadki są tylko w gramatyce, a to, o czym zwykło się mówić, że jest przypadkowe, uważam właśnie za przeznaczenie, za zrządzenie losu, za palec Boży.
Mam takiego znajomego, którego mogłam poznać na kilka sposobów:
1. Zapisać się na te same zajęcia.
2. Pójść na imprezę, organizowaną przez mojego znajomego.
3. Spotkać go na kilku koncertach.
4. Poznać go przez jego dobrego kumpla, którego poznałam w zupełnie dziwaczny sposób, przez ogłoszenie, które napisała i wywiesiła moja koleżanka.
5. Przez moją szefową i znajomych z innego kraju.
6. I jeszcze kilka innych możliwości.
W każdym razie prędzej czy później trafiłabym na tego człowieka. Nie, nie obracałam się w wąskim gronie i w tym samym miejscu, wręcz przeciwnie.
Tak samo miałam z różnymi sytuacjami czy ludźmi. Prędzej czy później trafiłabym na daną drogę, na danych ludzi, jak chociażby na moją przyjaciółkę. Możliwe, że to właśnie przeznaczenie, ale to nie ono zdecydowało o mojej przyjaźni czy o innych decyzjach. To już mój wybór, a czasem nie tylko mój, ale i innych ludzi - wspólny wybór.
A może świat to po prostu mała dziura, jak mówi Mc Luhan - globalna wioska?

Jeśli chodzi o sny prorocze, to dotyczą u mnie często konsekwencji podjętych decyzji, ostrzegają mnie, mówią o czymś, co się wydarzy, co może się wydarzyć. Są konsekwencją obserwacji, przeczuć, wrażliwości na subtelne sygnały. Nie mogłam wiedzieć, że moja mama wkrótce umrze, jednak sny o jej śmierci powtarzały mi się co kilka nocy na długo przed jej złymi wynikami badań, postawieniem diagnozy i jej śmiercią. Myślę, że wyczuwałam subtelne sygnały, których mózg nie chciał na jawie przyjąć, więc podświadomość mi to przetworzyła i mnie przygotowała. Nie powiedziałabym, że to przeznaczenie czy los, bo każdy z nas umrze. Raczej zdolność obserwacji, intuicja, wrażliwość.
To że nie słuchałam siebie, nie wzięłam sobie do serca ostrzeżeń z moich snów, a później spotkało mnie to, co mnie spotkało, nie wynikało z przeznaczenia tylko z mojej naiwności, choć może tę a nie inną osobę miałam spotkać, jednak konsekwencje nie musiały być takie.

Nie potrafię jednoznacznie powiedzieć czy przeznaczenie ma wpływ na nasze sny czy nie. Wydaje mi się jednak, że prorocze sny mają więcej wspólnego z przeczuciami niż z przeznaczeniem. Przeczucia z kolei odnoszą się do obserwacji, do wychwytywania subtelnych sygnałów, do naszej wrażliwości.

No to skąd się biorą wróżki i inne tarocistki? A bo ja wiem... Karty nie są jednoznaczne. Mogą mówić coś o obecnej sytuacji, dawać sugestie, rady, pokazać konsekwencje dróg, ale nie wybiorą za człowieka. Za to po wizycie u takiej wróżki można się mocno zasugerować jej słowami i... przepowiednia się ziści.

Uważam, że istnieje coś jak przeznaczenie, los, palec Boży, itp. (jak zwał tak zwał), ale nawet Bóg nie zdeterminował losu człowieka, bo zostawił mu wolną wolą. Obojętnie jaką religię weźmiemy, w każdej znajdziemy to, że czyny i decyzje człowieka są ważne, że ważne są jego wybory, bo albo będzie nagroda albo kara. A jaki to wszystko miałoby sens, gdyby los świata i człowieka zależał od przeznaczenia?
Chyba po prostu trzeba się pogodzić z tym, że kwestia ta może zostać nierozstrzygnięta, ponieważ są rzeczy, które nie zależą od człowieka i są takie, które od niego zależą.

25 lutego 2010

Lawenda.

Nocą była mgła, taka jak w tej chwili. Widoczność na jakieś 3-4 metry. Tak samo było i rano, ale później, kiedy stopniowo mgła ustępowała, wstało słońce. Dzień był wyjątkowo ciepły, słoneczny, bez wiatru. Piękny. Lekko zapachniało wiosną, a ja nałykałam się tego świeżego powietrza tak, że chyba uderzyło mi aż do głowy. Czuję już, jak zbliża się wiosna i tak jakoś mnie natchnęło, aby poszukać pewnej kartki. Co prawda do czerwca jeszcze daleko, ale kartkę tę koniecznie musiałam już znaleźć.

Lawenda należy do moich ulubionych kwiatów, oprócz białych tulipanów. Piękne fioletowe, niesamowicie pachnące kwiaty. Mają na dodatek cudowne właściwości, uspokajają bebechy i skołatane nerwy. Kwiat lawendy daj mi luby!

Oprócz swoich cudownych właściwości, lawenda kryje w sobie także i inne tajemnice, a co więcej, można ją przetworzyć w kuchni. Można na przykład sporządzić przepyszną nalewkę lawendową albo syrop lawendowy, doskonały do ciast i deserów. Uwielbiam wodę z odrobiną syropu lawendowego i z listkiem mięty.
A jeśli o słodkościach mowa, to nie ma jak lody lawendowe i ciasteczka z lawendą.
Z lawendy można zrobić również galaretkę, która doskonale pasuje nie tylko do deserów, sera, ale i do mięsa. Zresztą można w sezonie zawsze zrobić więcej i zapakować jeszcze gorącą w słoiki.

To właśnie dlatego szukałam owej kartki, bo na niej mam spisane to, jak się robi te wszystkie lawendowe pyszności. Co, jak i do czego to jeszcze pamiętam, ale do proporcji, ilości, ile czego jakoś głowy nie mam, więc karteczka z zapiskami jest konieczna. I mimo że do wiosny jeszcze mnóstwo czasu, a do kwitnienia lawendy jeszcze więcej, ja już nie mogę się doczekać momentu, kiedy wsadzę nos w bukiet świeżyć fioletowych kwiatków. I myślę, że w tym roku trzeba zrobić spory zapas syropu i galaretki, no a przede wszystkim należy się zaopatrzyć w duże ilości kwiatków. Przydadzą się jesienią i zimą, choćby do herbaty i ciasteczek.

24 lutego 2010

Wspomnienia o Mamie.

Wielkie brązowe kartonowe pudło. Kilka mniejszych pudełek. Setki zdjęć i pocztówek. Przekopałam się przez to wszystko, szukając starych, bardzo dawnych wierszy, przewiązanych fioletową wstążką. Początki mojej odważniejszej poezji sprzed kilkunastu już lat i... okropne grafomaństwo. Kiepskie. Nieumiejętne operowanie słowem, a od syntezy oddzielały mnie lata świetlne.

Kiedy tak się przekopywałam przez sterty fotografii, choć co prawda jakoś pogrupowanych i opisanych, wyciągnęłam kilka kopert, które zawierały stare zdjęcia. Z napięciem je przeglądałam, szukając tej drogiej mi twarzy, rąk, z których zawsze biło ciepło, pięknego uśmiechu. Szukałam zdjęć Mamy. Znalazłam ślubne zdjęcia rodziców i kilkanaście zdjęć Mamy z młodości. Znalazłam fotografię, na której wygłupia się z koleżanką, zdjęcie z procesji Bożego Ciała, na którym jest ubrana w ludowy strój - moja Mama nastolatka. Jest też zdjęcie w sadzie i takie, na którym Mama wlazła w sukience na drzewo. I jest fotografia, na której Mama siedzi sobie na polnym kamieniu, czyta gazetę. No i oczywiście zdjęcie na rowerze, na którym wygląda tak pięknie. Nigdy wcześniej nie widziałam tej fotografii z rowerem. Jakoś nie wpadła mi w ręce.

Z Mamą nie mam aż tak dużo zdjęć. Jest jedno takie, na którym jestem malutka i Mama trzyma mnie na rękach i karmi butelką. Inne z tych moich ulubionych, to to, na którym jesteśmy obie na balkonie, a ja mam może trzy, może cztery lata. I jest jeszcze zdjęcie ze spaceru, też jestem w podobnym wieku, a na bajorze pływają żaglówki, a Mama ma taką piękną zieloną sukienkę w żółte kwiaty. Bardzo lubiłam, kiedy ją ubierała. Przed śmiercią mi ją podarowała.
Jest też pewna fotografia z wycieczki, może niezbyt ostra, ale za to z Mamą. Siedzimy sobie obie na skraju fontanny, gdzieś na południu Polski, park w którymś z pałaców. W tej chwili nie potrafię sobie przypomnieć.
Ostatnie zdjęcie, które mam z Mamą, było robione po absolutorium, kiedy kończyłam ostatnie, jak na razie, studia. Ojciec już wtedy chorował, a nikt z nas nie przypuszczał, że w niedługim czasie... Pewnie już wtedy coś się działo, tak myślę. To ostatnie zdjęcie wisi sobie ładnie oprawione na ścianie, niedaleko portretu Mamy.

Wczoraj odbyłam trochę dziwną rozmowę z jednym z moich znajomych. Człowiek ten dziwił się, że nie żyję pełnią życia (przy czym on tę pełnię pojmuje inaczej niż ja), że nie myślę o sobie, itd. Odczułam to wręcz jako zarzut. Zirytowałam się mocno. Nie minął jeszcze rok od Jej śmierci, ja się uczę żyć na nowo bez Niej, a ostatnią rzeczą, o której myślę, jest intensywne życie towarzyskie. Ledwo udało mi się uciec od pierwszych symptomów, zwiastujących depresję i ostatnią rzeczą, której mi potrzeba do szczęścia, są cholerne tłumy ludzi, imprezy i bujne życie towarzyskie. To prawda, że się zamknęłam. Zamknęłam się w gronie rodziny, przyjaciół, tego bloga i Was, którzy mnie czytacie. Dobrze mi tak. Nie chcę na co dzień przeżywać swojej żałoby przy ludziach, którzy nie potrafią i nawet nie bardzo chcą mnie zrozumieć. Nie chcę z nimi dzielić się moimi uczuciami i swoim życiem. Nie i już. Nie zamierzam się także z tego powodu nikomu tłumaczyć.

Mama była i jest wciąż jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Wielu rzeczy jednak już nie doświadczę, nie przeżyję razem z nią. Wielu rzeczy muszę uczyć się sama, z wieloma sprawami muszę sobie sama radzić. Jeśli zajdę w ciążę, nie będę mieć u boku Mamy, która mogłaby mi pomóc, mogłaby mnie wspierać. Nie będę mogła chwycić za słuchawkę telefonu, aby zadzwonić do niej, by się poradzić czy podzielić się z Nią jakąś radością. Nie spojrzy już na mnie z uśmiechem i nie powie mi, że dam sobie radę. Jest mi bez Niej tak źle, tak ciężko. I tak bardzo za Nią tęsknię. Każdego dnia tuż po przebudzeniu wciąż mam nadzieję, że usłyszę, jak krząta się po kuchni, że usłyszę Jej głos, że Ją zobaczę i wtedy powraca ta myśl, że Jej już fizycznie nie ma. Zostały po Niej sukienki, fotografie, kosmetyczka i ulubiony grzebień, zostały Jej kapelusze i torebka, zostały kwiaty i kartki z przepisami, zapisane Jej ręką...

Cieszę się, że zdążyłam Ją przeprosić za wszystko, podziękować Jej i powiedzieć Jej, jak bardzo Ją kocham.

22 lutego 2010

DMB czyli kilka słów o założycielu skautingu.

DMB czyli Dzień Myśli Braterskiej został ustanowiony w 70 rocznicę urodzin (22 lutego) sir Roberta Baden - Powella. Dzień jest takim świętem skautów i jest przez nich obchodzony każdego roku. Ten sam dzień, czyli 22 lutego, jest także Dniem Myśli Siostrzanej - tak nazywają ten dzień skautki, ponieważ żona Baden - Powella, lady Olave, urodziła się również 22 lutego.

Sir Robert Baden - Powell, a właściwie generał Robert Stephenson Smyth Baden - Powell of Gilwell, jest twórcą światowego skautingu. U podstaw skautingu leżą rewolucyjne koncepcje pedagogiczne, które opierają się o powstanie nowych prądów filozoficznych. Chodzi o to, że w wychowaniu młodego człowieka trzeba się troszczyć zarówno o jego rozwój umysłowy, jak i emocjonalny.

Robert Baden - Powell urodził się 22 lutego 1857 roku w Londynie. Jego ojciec był pastorem i profesorem geometrii na Uniwersytecie w Oxfordzie. Matka była przyrodniczką i to ona zaszczepiła w Baden - Powellu umiłowanie do rodzinnego kraju i całego świata. Nauczyła go obserwacji życia kwiatów, drzew i zwierząt. Kiedy nie przyjęto Baden - Powella na uniwersytet, postanowił on wstąpić do wojska. Tam wsławił się 7 - miesięczną obroną Mafekingu w 1899 roku. Za ten czyn otrzymał Krzyż Wiktorii i stopień generała. Potrafił sobie zjednać szacunek i uznanie podwładnych oraz zwierzchników. Organizował dla żołnierzy klub, czytelnię, teatr amatorski. Całe życie był abstynentem. Po 1902 roku zajął się organizacją karnej i zdyscyplinowanej milicji.

Następnie zapoczątkował i zorganizował ruch skautowy, któremu poświęcił się całkowicie, gdy porzucił służbę wojskową w 1910 roku. Odtąd cały swój czas przeznaczał na pracę z młodzieżą. Wydarzeniem, które zapoczątkowało stworzenie przez Baden - Powella tak zwanego "ruchu chłopców skautów" był, zorganizowany w 1907 roku na wyspie Brownsea, obóz dla chłopców. Sir Robert zastosował tam elementy życia obozowego, gry polowe oraz tropienie. Następnie Baden - Powell napisał dwa podręczniki dla skautów: "Aids for scouting" i "Scouting for boys".

W 1908 roku powstał Kodeks Skautowy, a jego trzon tworzyły: Przyrzeczenie Skautowe, Prawo Skautowe oraz Hasło.

Przyrzeczenie brzmiało: "Przyrzekam na mój honor uczynić wszystko, co leży w mojej mocy, by spełnić obowiązek względem Boga i Króla. Nieść pomoc bliźnim w każdej potrzebie. Być posłusznym Prawu Skautowemu."

Prawo Skautowe obejmowało dziesięć punktów, które brzmiały:
1. Godność skauta polega na tym, że można mu zaufać.
2. Skaut jest lojalny względem Króla, swego kraju, przełożonych, rodziców, pracodawców, podwładnych.
3. Obowiązkiem skauta jest być pożytecznym i nieść pomoc bliźnim.
4. Skaut jest przyjacielem wszystkich, a bratem każdego innego skauta bez względu na to, do jakiej należy on klasy społecznej.
5. Skaut jest rycerski.
6. Skaut jest przyjacielem zwierząt.
7. Skaut jest posłuszny bez zastrzeżeń rodzicom, zastępowemu i skautmistrzowi.
8. Skaut śmieje się i gwiżdże w każdej ciężkiej przygodzie.
9. Skaut jest oszczędny.
10. Skaut jest czysty w myśli, mowie i czynie.

Hasłem skautów było zawołanie: "Be prepared!" (Bądź gotów!).

W wychowniu młodzieży Baden - Powell dużą wagę przywiązywał do samodzielności, zaradności, wychowania patriotycznego, rycerskiego i religijnego. Sir Robert uważał, że dbanie o własne zdrowie jest wyrazem odpowiedzialności. Młodym ludziom zawsze powtarzał, że to oni sami wykuwają swój los i od nich zależy czy wybiorą dobrą, czy złą drogę życiową.

Początkowo ruch skautowy nie był przeznaczony dla kobiet, jednak Baden - Powell w krótkim czasie zweryfikował ten pogląd. Stwierdził, że kobietom należy powświęcić szczególną uwagę, a żeński ruch skautowy powinien być prowadzony przez kobiety. Dlatego początkowo poprosił o pomoc swoją siostrę Agnes Baden - Powell. W ruchu działała aż do swojej śmierci.

W ruch skautowy włączyła się również żona Roberta - lady Olave Baden - Powell. Kiedy poznali się, on miał 55 lat, a ona 23 lata. Dnia 30 października 1912 roku wzięli ślub, a cztery lata później Olave aktywnie włączyła się w żeński ruch skautowy. Bardzo szybko zaskarbiła sobie miłość, zaufanie i szacunek skautów. W 1933 roku przyjechała wraz z mężem do Polski na zaproszenie Głównej Kwatery Harcerek w Warszawie.

Sir Robert i lady Olave do ostatnich swoich dni żyli ruchem skautowym, dbając o wychowanie młodzieży.

Z okazji DMB i DMS życzę wszystkim skautkom i skautom radości z braterstwa i podążania drogą, dzięki której robi się tak wiele dla bliźnich, podążania drogą zwalczania kultury egoizmu.

21 lutego 2010

Sodówa.

Nie lubię w ludziach pewnej rzeczy. Bardzo jej nie lubię. Chodzi o wykorzystywanie innych w bezczelny sposób i dla własnej wygody, wykorzystując przy tym władzę jaką się posiada. Dla takich ludzi bywam wredna, złośliwa i bezczelna. Wytykam im błędy, mówię o nich głośno przy innych, starannie omijając możliwości rozwiązania. Robię to w myśl zasady - jak sobie pościeliłeś, to teraz sobie tak śpij, ponieważ mózg to nie ozdoba wnętrza czaszki, ale organ służący do myślenia.

Dziś trochę przez przypadek uczestniczyłam w pewnym spotkaniu. Było kilka osób, które ustalały między sobą podział obowiązków, przy czym jedna z tych osób była wyłącznie głosem doradczym, pomimo że jest jakoś z tymi ludźmi nadal pewnymi obowiązkami związana. Jedna z tych osób posiada pewien zakres władzy, ale władza ta jest dość ograniczona, choć do tej osoby to nie dociera. Próbuje mieć wpływ na wszystkich i wszystko wokół. Odkąd posiada trochę tej władzy zupełnie jej odbiło. Sodówa do główki strzeliła i dla własnej wygody usiłuje wykorzystywać różne osoby, myśląc, że nikt tego nie widzi. Owa "władająca" pani zbyt mocno się zapędza, nie myśli, nie szanuje ludzi. Do tej pory jakoś dało się przeżyć jej głupie pomysły, bzdurne wymagania, brak wyrozumiałości i dobrej woli. Dziś przegięła.

Zamiast wziąć na siebie obowiązek, który powinna, jako osoba posiadająca władzę. Postanowiła go zrzucić na innych. Owo przesadnie ciężkie, jakieś trudne nie jest, ale wymaga poświęcenia sporej ilości czasu i wzięcia odpowiedzialności za innych. Co więcej, wymaga osbistego stawiennictwa we wskazanym miejcu, regularnie i to bez względu na pogodę. Pani ta wpadła na pomysł, że swój zasrany obowiązek zrzuci na osobę w trzecim trymestrze ciąży, która na dodatek ma malutkie dziecko. Wiecie jaki argument podała? Posiadanie małego dziecka, przy czym synek tej pani, starszy jest od córki pani w ciąży.

Śmiech mnie ogarnął, kiedy tak siedziałam i słuchałam tego głupiego pomysłu. Przecież to żaden problem gonić przez pół miasta osobę w zaawansowanej ciąży, na dodatek z 1,5 rocznym dzieckiem, byle tylko wyzbyć się odpowiedzialności, obowiązków.

Bezczelnie i na głos rzuciłam uwagę, że to nie problem zabrać tak duże dziecko, jak dziecko rządzącej pani, ze sobą, kiedy nie ma się dodatkowego ciężaru w postaci maleństwa w brzuchu. Muszę tu koniecznie nadmienić, że rządząca ma prawo jazdy i samochód, więc dla niej nie powinno stanowić problemu wywiązanie się z obowiązku. Jednak co z tego, jeśli ktoś posiadanie władzy pojmuje jako zrzucanie z siebie obowiązków. Ten, który jest nad innymi w jakiejś hierarchii, w pracy czy gdziekolwiek, w przypadku kiedy nie ma kto zająć się daną sprawą, czy akurat nie może z jakichś ważnych powodów albo to nie leży w jego obowiązku czy w kompetencji, powinien sam ruszyć tyłek i zrobić, co trzeba, a nie gnieść podwładnych i pomiatać ludźmi.

Wracając do dzisiejszej sytuacji. Owa rządząca pani wpadła na genialny pomysł, że ja im mogę pomóc. Przy czym ja byłam tam wyłącznie towarzysko, przypadkiem i poza relacjami towarzysko-przyjacielskimi nie mam nic wspólnego z tą grupą osób, a tym bardziej nie podlegam tam żadnej władzy. Na ten genialny pomysł, odpowidziałam tylko, że nie chcę i nie mam czasu. Zrobiłam to celowo i z premedytacją, dodatkowo zachęcając jedną z moich bliskich młodziutkich znajomych, aby również odmówiła, wymawiając się nauką. (Dość już ją ta kobieta wykorzystała. Dziewczyna ma ważniejsze rzeczy do roboty.) Obie mogłybyśmy wykazać się wspaniałomyślnością i pomóc, ale po co, skoro pani z władzą wykorzystuje ludzi, nie licząc się z nimi, z ich czasem, z ich życiem, z ich obowiązkami, nawet ze zdrowiem.

Chciała władzy? Chciała odpowiedzialności? To niech ma. Niech się wykaże, bo jak na razie wykazuje się głupotą, błędami i zrażaniem ludzi do siebie. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że na jej miejsce nie ma nikogo chętnego, bo nikt nie ma ochoty sprzątać po niej bałaganu. Nie musiałam do tego przykładać ręki, ale gdyby trzeba było skutecznie zbuntowałabym ludzi, aby nie sprzątali po nieh tego gnoju. Kto nawarzył sobie piwa, to niech sam je sobie pije. A co! Na "zdrowie"! A może raczej: "Na rozum!"

18 lutego 2010

Wichura i deszcz.

Bolały mnie wczoraj plecy, ramiona, bebechy też zbyt mocno dawały o sobie znać. Położyłam się, zamknęłam oczy i chyba z tego przemęczenia nadszedł wreszcie upragniony sen. Kilka razy budziłam się w nocy, a za każdym razem kiedy znów zasnęłam na chwilę, miałam ten sam sen.

Śniło mi się, że widzę jak chmury szybko przemieszczają się po niebie, wiatr się wzmaga, a ja widzę i czuję, że nadchodzi silna wichura. Namawiałam rodzinę, aby pozamykać okna, pozdejmować donice i skrzynki na kwiaty, jednak nikt mnie nie słuchał, bo wciąż świeciło pięknie słońce. Nagle zerwał się silny wiatr, który dość szybko przekształcił się w wichurę, porywającą wszystko, zrywającą ubrania ze sznurków. W miejscu, w którym przebywałam (raz blok, raz dom...) ludzie zaczęli panikować. Wichura szalała, a ja nie zdążyłam ściągnąć jednej wielkiej skrzynki na kwiaty, bo była dla mnie za ciężka, a nigdzie nie mogłam znaleźć ojca, aby ją ściągnął. Skrzynka niebezpiecznie się odchyliła, wiatr nią szarpał, a ja bałam się, że w końcu skrzynka spadnie i kogoś zabije.

Jednak po pewnym czasie wiatr się uspokoił, ściągnęłam resztę doniczek, znalazłam ojca, który zdjął tę największą. Ledwie to zrobił, znowu zerwał się wiatr. Pozamykałam szybko okna. Musiałam jeszcze tylko ubrać poduszkę i kołdrę w pościel, posłać łóżko i już mogłam zejść na dół. Tam wiatr otworzył niedomknięte drzwi na taras. Moja siostra akurat zamykała okna w innych pomieszczeniach, a tam w pokoju był tylko bardzo wystraszony mój siostrzeniec. Zawołałam go, aby mi pomógł, bo wiatr nie pozwalał zamknąć mi obu skrzydeł tarasu. Nagle lunął deszcz. Wielkie, wręcz ogromne krople, które spadały szybko i gęsto. Odchaczyłam firanę z drzwi i z trudem udało nam się zamknąć drzwi. Wiatr się uciszył, ale deszcz chlustał. Lało jak z cebra.

Śniłam ten sam sen kilka razy w ciągu nocy. Czasem śniło mi się to, co było przed wichurą. Jakieś biuro, a w nim szef - gej, który był moim przyjacielem i prosił, abym czegoś dopilnowała, jacyś ludzie, różne rozmowy, pomieszczenia.

Kiedy obudziłam się rano, odruchowo spojrzałam za okno. Obecna wszędzie biel jakoś mnie uspokoiła. Odnoszę jednak dziwne wrażenie, że mój sen wiąże się jakoś ze snem o chodzeniu po wodzie, który miałam jakiś czas temu. Nie bardzo wiem jeszcze, o co chodzi, ale sądzę, że wkrótce wszystko się wyjaśni. Chyba zaczynam się trochę bać...

17 lutego 2010

Torebka "bez dna"?

Jedne klucze, drugie klucze, trzecie klucze, scyzoryk, długopis, siatka z materiału, książka (aktualnie podczytywana tu i ówdzie, czyli tam gdzie się da), kalendarz, krem do rąk, chusteczki higieniczne, notes, lusterko, szczotka do włosów, butelka wody mineralnej, pilnik, telefon, słuchawki do tegoż, portfel, zestaw małego lekomana (środki na bebechy i na migrenę, czyli na to co sprawia mi kłopot najczęściej), damskie środki higieniczne (jak nie mi, to jakiejś innej pani mogą posłużyć), pendrive, kosmetyczka (niech tylko do niej zajrzę... bibułki matujące, tusz, puder, pędzel do tegoż, błyszczyki - sztuk dwie, kredka, cienie, pędzelki do tychże, podkład, baza wyrównująca, igła z nitką, plaster, spinka do włosów, szczoteczka do zębów... i to chyba na tyle), okulary przeciwsłoneczne (zawsze mogą się przydać ;),parasol, ładowarka... i więcej gratów nie pamiętam. Tak w skrócie wygląda zawartość mojej torebki na co dzień.

Damska torebka, twór tyleż dziwny, co niezwykle ważny dla większości kobiet. Większość kobiet, które znam twierdzi, że im większa torebka, tym lepiej, a ja się z nimi w tej kwestii zgadzam. Wszystko się zmieści, koniecznie różne papiery wielkości A4, jakieś ewntualne zakupy i inne nieprzewidziane "drobiazgi" typu ozdobny talerz z brązu. Nie tak dawno mój najmłodszy siostrzeniec dostał takowy od mojego ojca, a że torba foliowa nie była odpowiednia, aby go zabrać w niej do domu, więc siostra włożyła go to swojej wielkiej torebki. Złodzieje i różni inni tacy mieli niebywałe szczęście, że tego dnia nie upatrzyli sobie mojej siostry i jej dziecka, aby ich napaść, okraść, bo marnie by skończyli, gdyby oberwali taką torebką, w której był ów talerz, a to cholerstwo ma swoją wagę. Zresztą ile to razy jakaś pani potraktowała torebką napastnika, a ten uciekał, ile sił w nogach.

Jak wiadomo damska torebka wiele pomieści i naprawdę nie wiadomo, co w niej może być. Mam znajomą, która na wypadek deszczu nie nosi wcale w torebce parasola, ale cienką kurtkę przeciwdeszczową i... kalosze. Ja swego czasu nosiłam "pół biurka" - począwszy od koszulek foliowych i zszywacza, na laptopie skończywszy (w pokrowcu, ale w torebce) - nie ma to jak praca w biegu, a oprócz tego 30 m liny żeglarskiej. W damskiej torebce można znaleźć naprawdę wiele ciekawych rzeczy. Często uda się skompletować, z tego co znajduje się w damskiej torebce, niezbędnik na bezludną wyspę, bo jak wiadomo, nigdy nie wiesz, w co się wpakujesz. Lepiej być przygotowanym na najgorsze.

Wielu panów jednak uważa, że nosimy w torebkach całe mnóstwo niepotrzebnych rzeczy. Ależ my przecież często robimy selekcję, kiedy zmieniamy torebkę na inną i to, co niepotrzebne wyrzucamy, np. stare paragony od zakupów... A już zupełnie nie rozumiem zarzutu, że w damskiej torebce nie da się nic znaleźć. Może i facet ma trudności, bo pewnie wciąż się zastanawia, po co kobiecie tyle tych szpargałów, a kobieta pogmera, pogrzebie i wyciągnie to, o co jej chodzi, choć może niekoniecznie zawsze za pierwszym razem.

Damska torebka to cudowny wynalazek i już nie raz jej zawartość przyszła mi czy innym z pomocą w jakimś krytycznym momencie. Ostatnio jednak staram się ograniczać jej zawartość i nie noszę w niej prawie nic. Może dlatego że paskudnie bolą mnie ramiona, plecy, a po ostatnim zderzeniu z drzwiami od windy mam przecudnej urody "siniaczek" na ramieniu. Chyba się przedźwigałam... Dlatego torebkowy niezbędnik przetrwania musiałam zamienić na minimalne minimum konieczne jak powietrze do oddychania ;)

16 lutego 2010

Przez żołądek... czyli jak nakarmić pułk wojska ;)

Ostatki, Zapusty, Podkoziołek, Śledzik, Mardi Gras, Pancake Tuesday... jak zwał tak zwał w zależności od kraju, regionu, itp., ale chodzi o to samo. Kończy się czas zabaw, wielkiego jedzenia, dlatego trzeba było skorzystać z okazji i zrobić trochę chrustu (chruścisków, faworków... jak kto woli ;). Tym razem nie miałam "pułku wojska" do nakarmienia ;)

Jednego roku, jakoś na początku moich studiów, jedna z moich bliskich koleżanek robiła imprezę w domu. Zaprosiła dość sporo znajomych i wpadła na pomysł, żeby zrobić dla nich coś dobrego do przegryzienia... Sama nie była zbyt dobra w te kulinarne klocki, więc poprosiła mnie, aby zrobiła chrust. Jak zaczęłam jakoś koło 16.00 tak definitywny koniec pracy przy nich zastał mnie ok. 3.00 w nocy. Chrustu było jak dla pułku wojska. Byłam kompletnie wykończona. Żałowałam, że nie zaprosiłam jakiegoś faceta, który wyżyłby się fizycznie na cieście, bo mnie przy drugiej kulce ciasta bolały mnie już ręce. Gdybym nie zostawiła sobie w domu małej miski z chrustem, to zjedzeniu choćby jednej tej pyszności mogłabym sobie pomarzyć. Faworki zniknęły w imponująco szybkim tempie. Może dlatego że większość osób obecnych wówczas stanowili faceci.

Pobiłam wtedy absolutny własny rekord w ilości upieczonych chruścików. Gdzieś z jakieś kilkaset sztuk wyszło, dość dużych... Dobrze, że wszystko zjedli, bo gdybym miała to jeść sama...

Szybciej zniknęło tylko ciasto truskawkowe, które zrobiłam na jakiegoś grilla. Może dlatego że było go mniej?
W każdym razie od tamtej imprezy moja koleżanka, która nie była zaprzyjaźniona z kuchnią, postanowiła podszkolić się w gotowaniu i pieczeniu, aby zdobyć serce upatrzonego mężczyzny, bo wszak nie od dziś wiadomo, że przez żołądek do serca.


15 lutego 2010

Pies ogrodnika.

"Zdążyła się odsunąć, jednak on złapał ją za rękę i szarpnął z całej siły. Na jej twarzy pojawił się grymas bólu. Wykręcił jej nadgarstek, wrzeszcząc: 'Ty dziwko! Widziałem cię z nim! Wiedziałem, że kogoś masz! Ty szmato, przez cały czas mnie zdradzałaś!'
Oskarżenie za oskarżeniem wylatywało z jego ust, a ona milczała. Co miała mu powiedzieć? Że to wszystko nieprawda? I tak by jej nie uwierzył. On już ją ocenił, osądził, wydał wyrok, a teraz będzie się mścił. Żałowała, że nie uciekła, że dała się zmanipulować, zastraszyć.
Próbowała wyrwać rękę z uścisku, ale on zbyt mocno trzymał, nie puszczał. Bolało. Prosiła, żeby ją puścił, chciała wyjaśnić, tłumaczyć... Popchnął ją na ścianę, rozszarpując jej bluzkę, spodnie... Upadła. Skuliła się z bólu, nakrywając głowę rękami, ale on nie pozwolił jej nawet złapać oddechu. Szarpnął ją za rękę, aby wstała, uderzył ją w twarz. Złapał jedną ręką jej szyję, a drugą chwycił kabel od żelazka, które spadło z hukiem z pobliskiej szafki. Krzyknął: 'Skoro ja ciebie mieć nie mogę dziwko, nikt cię mieć nie będzie!' "

"Skoro ja ciebie mieć nie mogę..." - straszne są te słowa. Bywają wypowiadane zarówno przez mężczyzn, jak i przez kobiety. Chęć posiadania drugiego człowieka, jakiegoś prawa własności do drugiej osoby.

Wydaje mi się, że każdy z nas chce czuć, że ta druga osoba w jakiś sposób przynależy do nas, że jest nasza, że z nami będzie, że zostanie, że będzie kochać. Jeśli między ludźmi nie ma miłości, jeśli jedna z osób nie kocha, to choćby człowiek (o ile kogoś takiego można w ogóle nazwać człowiekiem) posuwał się do wszystkiego, to nie zmusi drugiej osoby, aby pokochała, aby została. Nie można nikogo zmusić do miłości.

Nie potrafię zrozumieć tak skrajnej postawy psa ogrodnika, choć wobec siebie jej doświadczyłam. Nie mam pojęcia, jak komuś może sprawiać jakąś sadystyczną przyjemność usiłowanie robienia sobie z kogoś niewolnika w myśl chorej zasady: "Jesteś mój/moja to mogę wymagać od ciebie wszystkiego i zrobić z tobą wszystko."
Nie umiem zrozumieć skąd, jak rodzi się w ludziach ta chęć posiadania, to mszczenie się. Człowiek nie jest zabawką. To trochę tak, jak z zabawką, którą ktoś ma, a inne dziecko chce ją mieć, a nie może, więc szuka okazji, aby ją zniszczyć, bo skoro mieć jej nie może... Tyle tylko, że człowiek żyje, czuje i nie stanowi niczyjej własności, mimo że mówi się: "mam dziecko/męża/żonę/faceta/kobietę/itp.".

Ktoś, kto uważa, że należą się mu jakiejś prawa własności do drugiego człowieka, że może z nim robić, co chce, jest w wielkim błędzie, ponieważ nawet ślub nie daje żadnych praw własności. Oczywiście można wymagać wierności, jakiejś wyłączności, jeśli to oczywiście z założenia związek monogamiczny, ale mieć kogoś nie można. Każdy z nas jest wolny, każdy ma wolny wybór, każdy ma swoje życie. Tylko od nas zależy, czy chcemy je dzielić z drugim człowiekiem.

14 lutego 2010

Luźne myśli o miłości.

Nie wiedziałam czym jest miłość.
Nie rozumiałam wcześniej.

Nigdy nie myślałam,
że może mi się przytrafić.

Nie dbam
o to, co będzie jutro.
Ty jesteś mój
i ja jestem twoja.
To jaśniejsze niż słońce.

Wystarczy mi myśl sama,
że jesteś tak blisko.
Nie czułam wcześniej takiej więzi.
Nie miałam siły, by walczyć.

Chcę śnić na jawie.
Nie boję się upadku,
wiem,
że nasze serca biją w tym samym rytmie.



"jak 2+2=4" :)*

okruchy myśli
skrawki słów
drobiny

uśmiech
spojrzenie
muśnięcie ramienia wargami
pieszczota palców

miłość nasza codzienna



12 lutego 2010

..............

gra

powódź myśli zalewa mi oczy
przez zaciśnięte wargi próbuję
usłyszeć

głos

w duszy mi pobrzmiewa
jak pęknięta struna

"odejdź, słodki aniele!
żyję dla ciebie
choć jestem jak umarły"

niemymi oczami krzyczę w niebo
próbując wydrzeć skrawki litości
aby postawić los swój
jedną kartą zgarniając szczęście


szantażyści

kropla
strużka
plama

wodospady ognia

impuls

drgnienie

jeszcze
sekundę
minutę
dzień jeden

słone znaki
za oddech
bez obaw



podróż do domu

przemierzam morza dni

śniłam
że śnimy oboje

zaczekaj po drugiej stronie
aż okłamię siebie
kładąc się ze śmiercią w łożu

tylko tak mogę się tobą otulić

wrócę jutro
dziś nie dotykaj mnie
pozwól mi płynąć
byś mógł mnie zatrzymać


10 lutego 2010

Chorzy na "miłość."

Była sobie kobieta i był sobie mężczyzna. Oboje byli młodzi, w podobnym wieku. Znali się od jakiegoś czasu, postanowili zacząć się spotykać. Jej się wydawało, że dobrze go zna. Dość szybko zamieszkali razem. Na pierwszy rzut oka wyglądali tak, jak inne pary. Ktoś mógłby pomyśleć, że mają podobne problemy i radości, jak inne pary. Różnice zdań o porozrzucane skarpetki, buty walające się przedpokoju i inne takie.

Dziewczyna była w nim zakochana. Nie zrzędziła, nie czepiała się prawie wcale, nie robiła mu wymówek. Kochała go. On stopniowo, małymi krokami oplątywał się wokół niej i wokół jej świata, wymagając od niej, aby poświęcała mu więcej czasu. Początkowo szukał różnych pretekstów, zabierał ją tylko do swoich znajomych, tylko tam, gdzie jego interesowało. Ona chciała pójść czasem do opery czy do kina i wcale od niego nie wymagała, aby on zapłacił za bilety. Mówiła mu, że podzielą się kosztami, jak zawsze albo ona może nawet zapłacić, ale żeby on z nią poszedł na coś, co jej się podoba, co ona lubi. On odmawiał, znajdował cały szereg wymówek. Niechętnie chodził z nią na imprezy czy z wizytą do jej znajomych i przyjaciół. Nie chciał jej towarzyszyć.

Po pewnym czasie zaczął jej robić wymówki, że za często spotyka się z koleżankami. Nie ufał jej. Ze wszystkiego zaczęła mu się tłumaczyć, nie dostrzegając niebezpieczeństwa. Wymagał, aby tylko jemu poświęcała czas, aby z nim była. Jedynie kiedy on był zajęty swoimi sprawami, mogła robić, co chciała, spotykać się z tym, z kim spotkać się chciała. On wychodził często, zostawiając ją samą w domu. Wracał coraz później. Nie dociekała, nie pytała, chwytała tę wolność jak mogła, kiedy go nie było. Jednak wciąż go kochała, mimo że czuła, że dostrzegała, że związek się psuje, że jest zły, nadal w nim tkwiła.

Dziewczyna miała dość lekceważenia, jego humorów. Próbowała z nim rozmawiać, wyjaśniać. Jednak do niego nie trafiały żadne argumenty. Robił, co chciał, ale widział, że ona będzie chciała od niego odejść, więc zaczął snuć przed jej oczami i wyobraźnią wizję ich wspólnego życia - ślubu, gromadki dzieci, wspólnego domu. Kilka razy przyniósł jej kwiaty, dał się namówić na koncert, jakieś spacery, nawet w łóżku trochę bardziej się postarał. Przestał czepiać się jej muzyki, znajomych i jej życia. Uśpił jej czujność, a ona uwierzyła, że on ją naprawdę kocha i chce dla niej tylko dobra.

Dziewczna była zakochana i bardzo naiwna w tej swojej miłości. On oplątał ją zupełnie. Ona już nie prosiła go, aby jej pomagał robić coś w domu, aby ciężkie zakupy przyniósł. Robiła wszystko sama, wszędzie chodziła sama. On robił, co chciał, wracał po nocy, czasem nad ranem, zupełnie bez słowa. Kiedy zapytała go, dlaczego tak późno wraca, tylko się wściekł. Zaczął wytykać jej każdy późniejszy powrót, wszystkiego się czepiał. Nagle jedzenie przestało mu smakować, jej płyty zaczęły go wkurzać, jej znajomi stali się idiotami, a ona w jego oczach i słowach była oszustką. Zarzucił jej, że już go nie kocha, że go zdradza, że chce go zostawić. Nie reagował na jej zapewnienia, więc dziewczyna chciała mu udowodnić, że mówi prawdę. Nie spotykała się już z przyjaciółmi, nawet do nich nie dzwoniła, nie wychodziła do kina, na koncert czy do teatru, przestała spacerować, słuchać muzyki. Robiła wszystko, co on chciał, byle tylko nie był niezadowolony, ale on potrafił ją wyzwać od kurew, suk i innych takich. Wystarczyło, że wyprała swoje ubrania, a nie jego najpierw. Nieważne, że ona nie miała już czystych ubrań, a on miał całe mnóstwo. Wyzwiska padały pod jej adresem nawet jeśli coś sobie kupiła, choćby czekoladę, za własne pieniądze, nie za jego.

Wszystko mu się nie podobało. Doszło do tego, że zabrał jej klucz od domu. Kontrolował każdy jej ruch, wszystko, co robiła. Jednak sam był na tyle głupi, że przez to, iż musiała za nim ganiać po mieście, aby dał jej klucz, dowiedziała się, że ją zdradza. Dość szybko okazało się, że ma kilka panienek na boku, z którymi spotka się każdego dnia. Przy najbliższej okazji wykorzystała to. Nie zrobiła mu awantury o panienki, ale zażądała swoich kluczy od domu. Powiedziała mu, że on może mieć ich ze dwadzieścia jak chce, jej to nie przeszkadza, bo ona chce tylko klucze. Facet się wściekł. Wyzwał ją i jej rodzinę od najgorszych, a gdy chciała zaprotestować, uderzył ją w twarz.

Następnego dnia przyniósł jej kwiaty, przepraszał ją. Ona nie chciała z nim rozmawiać, więc zaczął ją szantażować, że jej zepsuje opinię, że skrzywdzi jej przyjaciółkę, wreszcie, że ją samą zabije, jeśli ona od niego odejdzie. Dziewczyna była już tak zmanipulowana i osamotniona, że dała się zastraszyć. Facet zadbał o to, aby odsunąć ją od rodziny i przyjaciół, więc nie bardzo komu mogła się zwierzyć z kłopotów i poprosić o pomoc. Jej kontakty z otoczeniem były już tak luźne, że nawet nigdzie jej nie zapraszano. On nadal traktował ją jak zero, jak szmatę, zaczął ją przymuszać do seksu, bo ona nie mogła już nawet na niego patrzeć. Wiedziała tylko, że musi się wyzwolić spod władzy tego tyrana, który traktował ją gorzej niż własnego psa.

Któregoś dnia, gdy w końcu udało się jej go złapać na drugim końcu miasta, aby dał jej łaskawie klucze, w drodze powrotnej dorobiła sobie własne. Nie powiedziała mu o tym. Kiedy on wychodził wieczorami i zamykał ją (drzwi można było otworzyć zarówno od środka jak i od zewnątrz wyłącznie kluczem), ona ukradkiem wywoziła stopniowo swoje rzeczy do znajomych, którzy go nie znali, prosząc o przechowanie, tłumacząc się wyprowadzką i tym, że musi przez kilka dni gdzieś przechować szpargały. Znajomi chętnie się na to godzili, bo te kilka rzeczy nie robiło im kłopotu.

Jednak facet zorientował się po kilku dniach, co się święci. Dziewczyna miała pecha, ponieważ na osiedlu, na którym mieszkali, tak często wzywano policję do awantur, że sąsiedzi woleli się nie wychylać, udawać, że ich nie ma. Dziewczyna była pozostawiona sama sobie na pastwę tego człowieka, który rzekomo twierdził, że ją tak bardzo mocno kocha. Kiedy facet wrócił do domu, rozpętało się piekło. Darł się, wyzywał ją, rozbił kilka szklanek, rozwalił stolik do kawy, regał na książki. Dziewczyna skuliła się cicho w kącie pokoju, drżąc i bojąc się o swoje zdrowie i życie. W końcu podszedł do niej, szarpnął ją za łokcie, żeby wstała i popchnął ją na łóżko, wrzeszcząc, aby się rozebrała, bo jak tego nie zrobi, to on jej pomoże, a wtedy ona pożałuje. Zgwałcił ją i wyszedł, przypominając jej krzykiem, że jest jego dziwką. Więcej się nie widzieli. Dziewczyna zabrała swoje rzeczy i uciekła, klucz zostawiając w skrzynce na listy.






Takie sytuacje, jak ta powyżej opisana spotkały kilka kobiet, które znam. Zakochanie, różowe okulary, naiwność, chora miłość faceta do kobiety, zniewolenie, szantaż, wyzwiska, zdrada. Jedne związki kończyły się tylko awanturą i krzykami, inne pobiciem, inne również gwałtem. Tkwiłam w podobnym związku. Mój o mało co a zakończyłby się moją śmiercią. Konsekwencje dla niego? Żadne, bo na wezwanie przyjechał jego kumpel.
Ku przestrodze dla innych.

Niestety w drugą stronę też może być, kiedy to kobieta robi, co chce, pomiata kochającym ją facetem, posuwa się do najgorszych czynów, nawet fałszywie oskarża.

W chorych związkach mężczyźni głównie stosują przemoc, a kobiety szantaż emocjonalny (nawet posuwają się do samobójstwa, aby cel osiągnąć). Ludzie w imię chorej miłości są w stanie posunąć się do wszystkiego.
Ludzie zachowują się tak nie tylko w związkach, bywa że i dla swoich przyjaciół, czy w stosunku do rodziny - rodziców, rodzeństwa, dzieci. Wszystko to z chorej miłości.

8 lutego 2010

Świadomość.

Ostatnie dni nie są dla mnie łatwe. Układam sobie w głowie swoje życie, wysnuwam wnioski, podejmuję całą masę decyzji. Nie śpię już wcale prawie. Dobrze mi robią spacery, podczas których jestem sama ze sobą, ze swoimi myślami. Dziś także wybrałam się na wieczorny spacer po okolicy, ale nogi zaniosły mnie trochę dalej, nad rzekę, a właściwie nad kanał B., skuty o tej porze lodem.

Szłam sobie w stronę świateł i przejścia dla pieszych, kiedy kątem oka zauważyłam człowieka. Czarny mężczyzna, niezbyt wysoki, ale bardzo przystojny i dobrze ubrany. Stwierdziłam, że chyba lubi modę, ubrać się umie. Kiedy doszłam do świateł, spojrzałam na niego, później w niebo i przeszłam przez ulicę. Doszłam do kolejnych świateł, przeszłam przez jedne, ale przed drugimi się zatrzymałam, bo właśnie jechała karetka na sygnale, a ja nie chciałam się stać ofiarą tejże. Karetka przejechała, a światło zdążyło zmienić się na czerwone. Stoję i czekam, a ów czarny mężczyzna przystanął obok mnie i mi się przygląda. Pomyślałam sobie, że czemu u licha się tak patrzy i patrzy. Byłam w jeansach, obowiązkowo w moich żółtych martensach, bo w innych butach zamarzłyby mi stopy, w polarze, bluzie z kapturem, w grubym swterze, opatulona szalikiem i w mojej śmiesznej punkowej czapeczce w paski. Ogólnie nic ciekawego, ubrana byle jak, trochę niedbale, byle żeby mi zimno nie było.

Facet patrzył się i patrzył, a światło nie chciało zmienić się na zielone. Wdusiłam kolejny raz przycisk i w tym momecie mężczyzna odezwał się do mnie po angielsku. Od słowa do słowa zaczęliśmy rozmowę. Gilberto, bo tak ów mężczyzna ma na imię, mieszka w Warszawie, zajmuje się turystyką, a do mojego miasta przyjechał w interesach. Jakoś tak wyszło, że poszedł na ten cały spacer razem ze mną. Przeciągnęłam go przez całe centrum i okolicę przy -11. Zniósł to twardo i całkiem nieźle. Ludzie się za nami oglądali, jakby nie przyzwyczajeni do innego języka i koloru skóry. No tak, w moim mieście nie ma zbyt wielu obcokrajowców, ale znam kilku czarnych całkiem do rzeczy lekarzy, którzy u nas pracują.

Wracają do mojego towarzysza spaceru. Pokazałam mu kilka ładnych miejsc, parę ciekawych punktów spacerowo - widokowych, opowiadając trochę o mieście. Chyba nie było mu za ciepło, ale nie protestował. Całkiem sympatyczny facet i dobrze nam się rozmawiało. Przwałkowaliśmy sporo różnych tematów... rzecz jasna po angielsku. Dobrze, że żadne z nas nie mówiło łamaną angielszczyzną, bo wtedy to byśmy sobie pogadali, że ho ho... Rozmowę po francusku sobie darowałam, bo musiałabym się trochę z gramatyką za bardzo nagimnastykować. Pamięć już nie ta do nieregularnych czasowiników. Chyba czas sobie odświeżyć.

Spacer należał do tych z gatunku przyjemnych. Odprowadziłam Gila do punktu wyjścia, a raczej zapoznania, bo to ja znam miasto i jego zakamarki. Gilberto był zachwycony miastem, spacerem i zapytał, czy jutro zechcę się z nim spotkać. Pomyślałam sobie, że chyba bardziej to jest zachwycony mną, ale mniejsza o to. Odpowiedziałam mu, że na jakąś kawę czy coś możemy iść. Zamieniliśmy jeszcze kilka słów i dotarło do mnie, że Gil jawnie mnie podrywa, więc rzuciłam okiem na zegarek, mówiąc, że już późno i muszę wracać, więc on uścisnął mnie i cmoknął w policzek. Powiedziałam mu szybko dobranoc i udałam się na północ, znikając w jednej z okolicznych uliczek.

Dotarło do mnie, że innym razem, kiedyś, może by mi się to podobało, że wzbudzam zainteresowanie, może by mi jakoś schlebiało, może nawet mogłabym się zabawić w jakiś flircik, ale nie dziś, nie w tym czasie, nie w tym okresie mojego życia, nie w ciągu ostatnich tygodni, może i miesięcy kilku. Dotarło mi do mózgu silnie coś, czego nie spodziewałam się, że jest aż takie. Uczucie. Pewność, że ono jest, że jest silne, że jest szczere i prawdziwe.

Jest w mojej głowie ktoś. Zajmuje moje myśli.

Jest w moim serduchu ktoś. Bardzo się w nim rozpycha, zostawiając niewiele miejsca innym.

Jest w mojej duszy ktoś. Chyba dobrze mu się tam mieszka.

Zrobiło mi się cieplej w środku, choć zmarzłam jak nie wiem. Popędziłam szybko do domu, przemykając między uliczkami, domkami. Wróciłam z zapachem dymu z kominów domów, który wsiąkł w moją skórę i we włosy. Pomyślałam sobie, że gdybym nie spotkała Gilberto, właśnie teraz, właśnie w takim momencie, mogłabym sobie wmawiać to i tamto, może byłoby to łatwiejsze. Dotarło mi jasno do świadomości, że naprawdę mocno kocham. Kocham jak szalona.



ps.1.
Byłam wczoraj na kawie z G. oczywiście tam, gdzie najczęściej pijam kawę. Wiecie, nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego tyle osób, zamiast zająć się własną kawą i osobą, z którą siedzą, wlepiają ze zdziwieniem oczy, kiedy się siedzi i rozmawia z obcokrajowcem w języku innym niż nasz narodowy. A już szczytem było trącaniem się łokciami, wskazywanie palcem i głośne komentarze. Na ulicy ludzie sobie dosłownie szyje wykręcają, aż tak się oglądają.
Stosunek ludzi do obcokrajowców w naszym kraju zaczyna się powoli zmieniać. Jednak uważam, że wciąż zbyt wiele urągliwych, obraźliwych słów pada pod adresem ludzi, którzy są innej rasy, mówią innym językiem, wyznają inną religię, są inni. Przecież większość tych ludzi chce sobie normalnie żyć, nie robi sobie z naszego kraju drugiego własnego kraju, w takim sensie w jakim Polacy usiłują przerobić np. Irlandię czy UK na drugą Polskę.
Chyba napiszę jakąś notkę na temat własnych spostrzeżeń, ale to nie dziś.


ps. 2.
G. jest sympatycznym, miłym człowiekiem, który zajmuje się wieloma ciekawymi rzeczami. Inna sprawa, że próbował własnych sił w stosunku do mnie, wiadomo w jakim sensie, ale nic z tego. Mógłby nawet stanąć nago przede mną i sądzę, że nawet nie zwróciłabym na to uwagi, choć kiedyś przejawiałam pewną skłonność do mężczyzn rasy czarnej, ze względu na ich ciemną skórę, ciemne włosy i oczy. Ale to było przed...

ps. 3.
Jeśli chodzi o moje końcowe wnioski z notki, to mnie samą mocno zdziwiły, a dokładniej, stopień mojej skłonności, uczuć i w ogóle. Nie potrafiłam się cieszyć z tego, że czuję, że tak właśnie, wciąż myśląc tylko o milionie "ale", o wszelakich okolicznościach, hodując w sobie lęk przed miłością, traktując miłość, jako swego rodzaju zniewolenie. Po własnych takich, a nie innych doświadczeniach, byłam przekonana, że nie potrafię tak czuć już nawet w części, a czuję znacznie więcej.

Miłość jest prosta. Miłość jest wolnością. Jednak miłość to także odpowiedzialność, za uczucie, za uczucia wzbudzane, za drugą osobę. Każdej miłości towarzyszą pewne okoliczności, jak wszystkiemu w naszym życiu. Miłość jest prosta. Okoliczności niekoniecznie. Miłość niesie ze sobą szczęście, wyzwolenie, wolność. Okoliczności mogą nieść jednak coś zupełnie innego. Ludzie decydują się na uczucie pomimo złych okoliczności, a inni mogą się nie decydować na nie, nawet jeśli okoliczności będą im wręcz idealnie sprzyjać.

Miłość sama w sobie jest prosta. Okoliczności już nie. Decyzja podjęta. Niesie ze sobą całą litanię wszelakich konsekwencji. Jakich? O tym może Wam kiedyś opowiem. A póki co przetrawiam, ciesząc się tym, co mam i spełnionym marzeniem. Marzeniem, aby poczuć to, co teraz właśnie czuję.

7 lutego 2010

O miłości.

O miłości tyle powiedziano. Tyle o niej napisano, a mimo to wzbudza w ludziach tak często uczucie lęku. Miłość to trudne uczucie. Kochać nie jest wcale tak łatwo, tak prosto, a przecież miłość jest właśnie prosta. Paradoks? Może.

Temat miłości przewija się ostatnio w wielu moich rozmowach z ludźmi. Dochodzę to wniosku, że tak często w ludziach zwycięża miłość własna, miłość do siebie, egoizm i wygodnictwo.

Pewna starsza dość bliska mi kobieta jest osobą samotną, starą panną. W jej życiu pojawiali się różni mężczyźni - przyjaciele, kochankowie. Nigdy nie wyszła za mąż, nie ma dzieci. Nawet nie myślała o ich posiadaniu. Ważna była wolność, niezależność, wygoda, praca, zabawa. Trochę jak u współczesnych singielek. Zresztą pani ta sama nazywa siebie singielką. (Wg mnie termin "singiel/-ka" określa osobę, która jest sama dla własnej wygody, z egoizmu. Osoba, która jest sama to po prostu człowiek, który jest sam.) Zawsze miała do przypięcia łatkę każdemu mężczyźnie - ten trochę za gruby, ten 3 cm za niski, ten trochę za skąpy, inny z kolei zbyt rozrzutny, ten jej ani razu nie kupił kwiatów, a inny zasnął w trakcie jakiegoś balu (nie był pijany), ten bałagani, a ten znów trochę zbyt porządny, itd. itd. W każdym było coś, co jej nieodpowiadało. Kilku z tych mężczyzn oświadczyło się owej pani, ale żadnego nie przyjęła. Nie było jakichś znaczących powodów, które przeszkadzałyby w codziennym życiu z takim mężczyzną. Drobiazgi. Dlaczego ta pani im odmawiała? Z własnej wygody. Musiałaby nauczyć się kompromisów, dogadywania się z drugim człowiekiem. Życie z kimś pod jednym dachem wymagałoby od niej cierpliwości dla drugiego człowieka, dla jego wad, pracy nad sobą, kompromisów, troski, bycia dla drugiego. Ktoś może powiedzieć, że ona żadnego z tych mężczyzn nie kochała naprawdę, choć twierdziła, że kochała, była zakochana.

Pewnego dnia w czasie kolejnej podróży pojawił się w jej życiu mężczyzna. Ten jedyny, ten właściwy jak sama mówi. Kochała go i on ją kochał. Byli ze sobą gdzieś około 30 lat w związku na odległość, w związku "dochodzącym". W momencie ich poznania mężczyzna był nadal żonaty, ale już w separacji. Przymierzał się do rozwodu. Z żoną mu się nie układało. Żona zamiast sypiać z nim, wolała uciekać do łóżka swojej matki i spać z matką. Zresztą wyszła za tego faceta tylko dlatego że był przystojny, miał motor i koleżanki jej go zazdrościły. Mężczyzna rzeczywiście był przystojny, nawet jako mocno posunięty w latach pan i właściwie niewiele można by mu zarzucić. Bardzo miły, kulturalny, z szacunkiem traktował kobiety. I los zetknął go z naszą starszą panią. Oboje byli wtedy wciąż młodzi, w podobnym wieku. Spotykali się. Kiedy on rozwiódł się z żoną, minęło trochę czasu, upewnił się w swoich uczuciach, w uczuciach wybranki, chciał z nią żyć, chciał z nią dzielić życie, nawet chciał się z nią ożenić, gdyby ona tego również chciała. Składał jej różne propozycje, ale ona mimo że go, jak sama twierdzi, bardzo kochała, nie zgodziła się na żadną, która wymagałaby od niej więcej zaangażowania, kompromisów, cierpliwości.

Dwa, trzy dni pod jednym dachem były możliwe, nawet i tydzień, ale dłużej wydawało się tej kobiecie niemożliwością. Dlaczego? Ponieważ musiała liczyć się ze zdaniem drugiej osoby, nie mogła robić tylko tego, co ona sama chce, nie mogła dysponować swoim czasem w pełni, bo... musiała liczyć się z drugą osobą. Egoizm. Wygodnictwo.

Dziś po latach zaczyna żałować swojej postawy. Kiedy chciała być sama, wydawało się jej, że tak wygląda idealne życie, bo skoro drugi człowiek nie da ze sobą zrobić tego, czego ona chce, nie da sobą rządzić, to jej wygodnie tak samej. Teraz zaczynają się jej oczy otwierać. Widzi, ile straciła. Jest sama. Już nie chce, potrzebuje drugiego człowieka, ale każdy wokół ma swoje życie. Żałuje, że nie pomyślała o życiu wcześniej, o ludziach, o tych, których kochała, o mężczyźnie, którego kochała. Zmarł kilka lat temu. Kiedy zmarł, nie pomyślała nawet o tym, aby pójść na jego grób, zapalić mu świeczkę, a dziś kiedy nie może już tego zrobić, bo siły jej na to nie pozwalają, mówi, że poszłaby, zrobiła, zapaliła, odmówiła modlitwę, gdyby mogła cofnąć czas, chciałaby dzielić z nim codzienność.

Miała na to jakieś 30 lat w dobrym zdrowiu, właściwie bez jakichś większych problemów. Refleksja przychodzi teraz, kilka, kilkanaście lat za późno.

Miłość... kochać za piękne oczy, gładką skórę, włosy, siłę mięśni, inteligencję, za posiadanie domu, pieniędzy czy samochodu? Słowem "kocham" rzuca się tak często na prawo i lewo, wyciera się nim jak szmatą do podłogi. Kochać to kochać, a nie tylko być zauroczonym, tylko zafascynowanym, tylko zainteresowanym, tylko zakochanym, itp., choć kochać można będąc jednocześnie zafascynowanym, itp.

Kochać...

być po prostu dla drugiej osoby

widzieć w oczach uśmiech dziecka i mądrość starca

zaczynać i kończyć dzień z każdą myślą w tej drugiej osobie

Miłość...

jest jak promień słońca

który wpada niespodziewanie do ciemnego pokoju

rozświetlając mroki nocy

ukazując piękno poranka

nie zasłaniajmy okien ze strachu

że nas oślepi

raczej otwórzmy je szeroko

wpuszczając ją do środka

4 lutego 2010

Muza.

Ostatnio siedzę i pracuję nad kilkoma tekstami. Słowa to właściwie moje życie. Setki zdań, tysiące wyrazów, miliony liter. Skoro coś tam sobie skrobię, piszę, to i ocieram się o inspirację. Inspirować może właściwie wszystko. Coś jest przyczyną stworzenia dzieła, pojawia się natchnienie itd. Bywa i tak, że inspiracją może być człowiek. Artysta, twórca (jak zwał tak zwał) może mieć swoją muzę. I tu zaczynają się schody.

Muza... kobieta? W każdym razie istota rodzaju żeńskiego. Jakoś w mitologii muzy były dziwnym zbiegiem okoliczności kobietami. Hmmm... Skoro jestem kobietą i powiedzmy, że do pisania inspiruje mnie jakiś tam mężczyzna. To kim on jest? Jak mam określić taką osobę. Muza? Inspiracja? Jakoś tak dziwnie mi to brzmi, bo oba słowa są ni mniej ni więcej rodzaju żeńskiego. To mam facetowi przypisać rodzaj żeński? Eeeeeeee..... Dziwnie tak.

Tak ładnie brzmi: "Jesteś moją muzą." - w odniesieniu do kobiety rzecz jasna. No nie wyobrażam sobie powiedzieć czegoś takiego facetowi. Normalnie jakbym kobietę z niego robiła. Coś jak kastrowanie ;)?

Szukałam jakiegoś odpowiednika słowa i..... nie znalazłam. Słowo inspiracja też mnie nie zadowala, bo też stanowi rzeczownik rodzaju męskiego. I jak tu określić mężczyznę, który inspiruje? Zwracając się do faceta mogę zawsze powiedzieć: "Inspirujesz mnie." Ale to taki banał.

A może by tak wypalić: "Jesteś moim muzem." :)?
Prawda, że ładnie ;)?

3 lutego 2010

wymyśliłam sobie...

wymyśliłam sobie
ciebie
dawno
byłam jeszcze dzieckiem
małą łobuziarą

wymyśliłam sobie
ciebie
właśnie takiego
żeby w tobie
jak w lustrze widzieć ułamki siebie
myśli swoje i marzenia

wymyśliłam sobie
ciebie
myśląc że nie istniejesz

wymyśliłam sobie
ciebie
twoje oczy i włosy
twój zapach
i dotyk
i to jak się uśmiechasz
jak patrzysz

wymyśliłam sobie
ciebie
twoje pragnienia
upodobania

wymyśliłam sobie
ciebie
a ty czytasz we mnie
jak w książce

wymyśliłam sobie
ciebie
czyżbyś ty
wymyślił sobie
mnie?

2 lutego 2010

Raj dla nosa i podniebienia.

Gotowanie ma w sobie coś z alchemii. Jest magiczną czynnością. Z prostych, zwyczajnych składników można stworzyć niesamowite potrawy, które uwodzą już samym zapachem.

Kuchnia to moje ulubione miejsce w domu. Uwielbiam w niej siedzieć, rozmawiać, czytać. Często też piszę w niej właśnie, a kiedyś na studiach najlepiej uczyło mi się właśnie w kuchni. Może to dlatego że kuchnia, jak żadne inne z domowych pomieszczeń, jest przesycona wszelkimi zapachami. Lubię tak sobie zamknąć oczy i wwąchiwać się w zapachy przypraw, warzyw, owoców. Mam taki odruch, że kiedy gotuję, wącham każdy składnik i potrawę. Rodzina sobie żartuje, że doprawiam na zapach, a nie na smak. Zamykam oczy, wącham... i dopiero po chwili próbuję.

Cynamon, kardamon i pomarańcze mogę wąchać godzinami. Uwielbiam kawę z tymi dodatkami. Lubię zanurzać nos w zielone gałązki kopru, pietruszki, kolendry czy rozmarynu. Świeże zioła dodają koloru, wyrazistości i aromatu potrawom. Nie potrafię się bez nich obyć w kuchni.

Moja kuchnia jest przesycona zapachem i smakiem potraw z różnych zakątków, m.in. z Indii, Iranu, Wysp Bahama. Oczywiście są i potrawy europejskie - polskie, francuskie, hiszpańskie, włoskie czy greckie. Wszystko to głównie dzięki poznanym ludziom, pochądzącym z różnych miejsc świata.
Dzięki nim poznałam wiele przypraw, o których istnieniu nie miałam pojęcia oraz proste sposoby na zrobienie chociażby pesto czy pasty curry albo pasty z granatów.

Targowiska i sklepiki z przyprawami, korzeniami są rajem dla mojego zmysłu powonienia. Niepozorne ziarenka, nitki czy korzonki, a mają czarodziejską moc. Wydobywają, uzupełniają, zmieniają smak składników. Pół łyżeczki tego, kilka ziarenek tamtego i w powietrzu unosi się aromat przyjemności dla podniebienia.

Dziwna jest moja kuchnia, jak dziwna jestem ja. Mieszanka łącząca w sobie to, co łagodne, ostre, słodkie i kwaśne.

Jestem ciekawa jakie są Wasze kuchnie i upodobania kulinarne.



ps. Dla mojej rodziny niekwestionowanym hitem jest ostatnio babka pomarańczowa, drożdżówka z jabłkami i chruściki (czyli faworki), zupa ogórkowa, kurczak z gotowanymi warzywami (taki lekko kwaskowy) i ryżem, klopsy w białym sosie i łosoś z folii z warzywami.
Babka to w sumie takie trochę wiosenno - wielkanocne ciacho, ale rodzina jadłaby ją ostatnio na okrągło na zmianę z chruścikami. Chyba założę masową produkcję ;)

1 lutego 2010

Błędne koło.

Miewam dołki, doły i doliny. Mniejsze i większe, jak każdy z nas. Czasem jednak życie stawia nas przed sytuacjami nie do przebrnięcia. W teorii każdy problem da się rozwiązać, z każdej sytuacji znajdzie się wyjście. To tylko teoria. W praktyce życie bywa bardzo zaskakujące, nie tylko pozytywnie, ale i negatywnie. Każdy z nas może znaleźć się w patowej sytuacji. I ja się w takiej właśnie znalazłam.

Nienawidzę tej bezczynności, tej bezradności, tego czekania. Nawet nie wiem, na co właściwie czekam. Na cud? Na życie? Na śmierć?

Niby każdy człowiek ma kontrolę nad swoim życiem. Niby każdy z nas ma wpływ na swoje życie. Jednak ani ten wpływ, ani ta kontrola nie są nieograniczone i niestety nie zależą tylko od nas.

Czas. Kojarzy mi się z takim staruszkiem z długą brodą, który sobie raz po raz wygląda przez okno i obserwuje ludzi. Jednemu cofnie wskazówki zegara, a innemu przyspieszy, a zegar jeszcze innego pozbawi baterii albo dla pewności i bebechów. Czas może być zarówno naszym sprzymierzeńcem, jak i naszym wrogiem. Nie boję się czasu. Nie boję się jego upływu. Boję się tylko sytuacji sam na sam z Dziadkiem Czasem, kiedy mogę tylko stać bezradnie przełykając łzy.

Dziwne uczucie, jakbym tkwiła we mgle, gdzieś w jej środku i czekała aż się rozejdzie, zniknie, zmniejszy chociaż, abym mogła zobaczyć, co robi czas. Jestem zupełnie rozdarta. Tkwię w błędnym kole. Sytuacja jest beznadziejna, więc robię to, co zwykle w takiej sytuacji. Modlę się.

Powie ktoś, że modlitwa, religia to bujda, opium dla mas, coś jak placebo, ucieczka od problemów, szukanie usprawiedliwienia, itd. A ja wierzę w moc modlitwy. Rzadko zdarzało mi się prosić o coś dla siebie. Czuję się okropnie niezręcznie wtedy. Modlitwa pomaga, a Szef ma do mnie czasem słabość i udaje się coś wytargować. Zresztą pewnie by się na to nie godził, gdyby nie miał tego w swoich zamierzeniach. Może czasem trzeba po prostu poprosić? Pojęcia nie mam. Wierzę w miłosierdzie Boga i nic tego nie zmieni. Co nie zmienia faktu, że proszę tego i owego o wstawiennictwo. Jednak jak tak patrząc z drugiej strony, jeśli człowiek sam z siebie nic nie daje albo daje niewiele, wciąż licząc na coś w zamian, to chyba prędzej doczeka się porządnego kopniaka w tyłek na otrzeźwienie niż cudu.