30 czerwca 2011

Hydrauliczka ;)

Łazienka. To bardzo przyjemne miejsce, w którym spędzam mnóstwo czasu (więcej to tylko w kuchni, w której mogę gotować, jeść, pracować, rozmawiać, czytać, siedzieć). Dobrze jest jak jednak w tej łazience wszystko działa, bo jak nie działa...

Dziś bawiłam się w hydraulika, a raczej w hydrauliczkę... nie, nie u siebie, tylko w G. Czyszczenie rur... i inne takie...

Dobrze, że nikomu nie przyszło dziś do głowy mnie napadać czy zaczepiać, bo pewnie to by się źle skończyło... jeszcze by takiemu człowiekowi zleciała głowa wraz z płucami, gdyby dziś oberwał moją torebką... wielką i ciężką torebką. Zawartość była imponująca... oprócz standardowych ustrojst do kolorowania twarzy, co by ludzie nie uciekali na mój widok, wszelkich drobiazgów w stylu długopisu, lusterka, kremu do rąk, scyzoryka, mnóstwa papierów, kalendarza, dwóch książek, wody mineralnej, moja torebka zawierała zestaw narzędzi, uszczelek, wężyków... A narzędzia były nie byle jakie... bo klucze... cholernie ciężkie żelastwo albo niezwykle pomocne.

Tak zaopatrzona udałam się na bój do łazienki. Trochę grzebania przy prysznicu i już mniej cieknie... ale coś trzeba będzie jednak z tą baterią zrobić... na razie mam to gdzieś. Ważne, że działa w miarę możliwie. Spod umywalki też przestało kapać kolorową ohydą i już nie wydobywa się stamtąd "zapaszek", no i wreszcie nie muszę nalewać wody do spłuczki górą... i dzbankiem plastikowym... litrowym. W sumie gdyby nie ta spłuczka, co to mi życie jednak zatruwała, to w ogóle innymi rzeczami w łazience też bym się nie zajęła.

Pewnego dnia spłuczka zaczkała i... woda zaczęła do niej cieknąć jak krew z nosa. Kapała i kapała, a nakapać nie mogła. Co ja się namordowałam, aby pokrywę zdjąć... bo było zakręcone i zamknięte tam bardzo jak można... (dzięki pewnemu panu hydraulikowi... któreg bezmyślność i niepraktyczność przeklinałam nie wiem już ile razy...)... Dzbanek był pod ręką, więc był używany jako spłuczka... i tak to trwało... Ja się przyzwyczaiłam, wciąż o tej spłuczce zapominałam, zresztą nie miałam narzędzi, aby cholerstwo odkręcić, wybebeszyć i wsadzić nowe bebechy...

I tak by pewnie nie wiem, jak długo było, gdyby nie czerwcowe odwiedziny pewnego gościa... M. - mój pierwszy gość w tym domu ;) he he Jak to zwykle w czasie wizyt bywa... ludzie z łazienki korzystają... często... A to rączki myją, a to się w lusterku przyglądają, a to potrzeby fizjologiczne się domagają zaspokojenia... Jak sobie przypomniałam o tej spłuczce... najchętniej bym uciekła... Trzeba było na wszelki wypadek uprzedzić... Co za fuck! Przeszło mam nadzieję ulgowo ;) Chyba udało mi się skutecznie dość nawet odwrócić uwagę od tej nieszczęsnej spłuczki ;) Ale wtedy w duchu obiecałam sobie, że przy najbliższej możliwej okazji zrobię z nią porządek.

Rzobebeszyłam, wyjęłam co trzeba... Zakamienione... wyczyściłam, ale to i tak nie pomogło, bo zaczęły te bebechy bardziej świrować, więc je zmieniłam na lepszy model ;) Model jednak wymagał innego wężyka. Stary nie pasował, moje były za krótkie, więc powlokłam się do sklepu na C. od budowania, remotnów i innych takich. Jakieś nieco ponad 20 minut marszu w jedną stronę... duszno, gorąco... w C. jeszcze gorzej... nie było czym oddychać... Stoję sobie przy wężykach, a obok mnie spaceruje pan z obsługi... w jedną i w drugą stronę... Wybrałam sobie wężyk idealny, nawet cena do przełknięcia i pomyślałam, że przy okazji przydałoby się pudełko z przegródkami, takie jak do śrubek, bo muszę trochę pierduł uporządkować. Oglądam sobie pudełeczka, otwieram, zamykam... i nagle... oślepia mnie światło... z latarki! Ja patrzę... i nic nie widzę, tylko to światło... bo facet od spacerowania centralnie daje mi po oczach tym światłem z latarki! Obok niego stał jakiś inny, też z obsługi. Jak mi pierwsze oślepienie minęło, uśmiechnęłam się i wybuchnęłam śmiechem... głośnym. I wybrałam trzy pudełeczka, z których jestem bardzo zadowolona - ładne, praktyczne, porządne i dość tanie (o dziwo ;).

Wężyk zamontowany. Pasuje. Spłuczka działa... aż miło. Woda sama leci i lać jej nie trzeba.

Nic nie zepsułam. Naprawiłam. I nawet jest lepiej. To było śmiesznie łatwe i proste, tylko wbić sobie do tej rozztrzepanej głowy musiałam, że zrobić trzeba. W sumie mógłby to jakiś facet zrobić, choć właściwie nie musiałby, ale mógłby za mnie o tym pamiętać ;)

28 czerwca 2011

Lipowa kołysanka.

zaklęte w konarach sekrety
bajki szeptane przez wiatr na dobranoc
szumią w gęstym listowiu
echem odbite dawne historie

w słońcu zatonąć w zadumie
usiąść na miękkim dywanie zielonym
plecami wtulić się w korę
i chłonąć... życie



Nie mogłam spać nocą. Wciąż się budziłam, sny mnie budziły i gdzieś koło 5.00 rano dałam sobie spokój z tym spaniem. Dopiero koło południa mnie zmogło i to tak, że zasypiałam na stojąco. Na szczęście zajęcia dzisiejsze miałam już prawie odbębnione i mogłam się udać na drzemkę. Właściwie rzadko sypiam w dzień, nawet bardzo rzadko... ale czasem organizm domaga się snu teraz, zaraz, natychmiast.

Śniła mi się lipa. Słońce lekko świeciło, wiatr delikatny wiatr, szumiał w lipowych liściach. Lipa. Nie jedna. Było ich kilka. Same drobnolistne... poza jedną... lipą srebrzystą. Sen o muzyce wiatru i lipowych liści. Lipowa kołysanka.



ps. Zbliża się wielkimi krokami wizyta u mojej fryzjerki i tak mi przyszło do głowy... A może by zmienić kolor? Ciągnie mnie do tego, który wrzuciłam sobie na głowę jakieś 10 lat temu... A może Wy coś mi zaproponujecie ;)?

27 czerwca 2011

Zdziwiona.

W nie tak znów bardzo odległym maju obudziły się we mnie gorące rytmy i na nowo wznieciła się taneczna iskierka, która obecnie rozbuchała się w potężny płomień.

Choć od dawna nie mam już nic wspólnego z tańcem, nie przestałam czuć muzyki całą sobą, nie przestałam czuć jak płynie w moich żyłach, domagając się od ciała, aby się ruszyło, wygięło, pozwoliło swobodnie przepłynąć dźwiękom. Tamtego majowego wieczoru (niech no ja sprawdzę w notkach, co to za data była... ;) 13 maja :) postanowiłam sobie, że do tańca wrócę, choćby sama dla siebie. I wróciłam.

Zaczęłam nieśmiało, bo wydawało mi się, że moje ciało jest zesztywniałe, jak z kołków, kijów od szczotek i że nic już nie ma z tamtego poczucia rytmu, gibkości, giętkości. Na początku czułam się jak połamana, jakbym z drzewa spadła albo nie wiem jak ciężką pracę fizyczną wykonała.

Potykam się o własne nogi, potykam się o krawężniki, potykam się na schodach, potykam się o dywany, potykam się o kable... sieroctwo totalne...

A dziś ze zdziwieniem stwierdziłam, że z moim ciałem nie jest tak źle. Potykać, się potykam, ale za to nic z poczucia rytmu nie straciłam. Te wszystkie inne czynniki odbiegają wciąż dość sporo od mojej formy, ale o dziwo nie jest tragicznie. A gdy przypadkiem zerknęłam w lustro, stanęłam jak słup soli i ze zdziwioną miną rzekłam: "To ja się jeszcze taaaak potrafię ruszać?"


ps. A nie mówiłam, że nasze ciało może nas mile zaskoczyć? Wystarczy się mu troszkę przyjrzeć.

26 czerwca 2011

Kuchenne zmagania - w środku nocy, a może już o świcie...

3.00 w nocy. Przewracałam się z boku na bok po obudzeniu się i jakoś nie mogłam zasnąć. Poszłam do kuchni, aby zrobić sobie herbatę. Za oknem było już szarawo, po niebie ospale sunęły chmury i dzień się powoli przeciągał. Siedziałam z tą swoją herbatą na kuchennym blacie i jakoś tak nie wiedzieć czemu, nie wiedzieć skąd nabrałam ochoty na pierogi z truskawkami.

Otworzyłam lodówkę, aby wyjąć truskawki i wzrok mój zatrzymał się na najniższej półce. A tam na dole leżała sobie kiełbasa. Nie byle jaka. Chorizo. Gdyby tak zrobić ją z ciecierzycą, kurkami i rozmarynem... Tylko że ani kurek, ani ciecierzycy nie posiadałam... Przypomniałam sobie, że przecież mogę ją zrobić z fasolą i pomidorami... Najpierw zajęłam się oczywiście pierogami, bo najlepszą rzeczą na pokusy, jest ich zaspokojenie. Po czym zrobiłam coś w rodzaju podpłomyka z rozmarynem. Do chorizo dorzuciłam ostatecznie czosnek, cebulę, fasolę z puszki (bo suchą to powinnam była namoczyć dużo dużo wcześniej, ale przecież skąd mogłam wiedzieć, że będzie mi potrzebna, pomidory, natkę pietruszki... nic innego nadającego się do tego w lodówce nie było. Dorzuciłam też oliwę, sól, pieprz, chyba paprykę w proszku... możliwe, że coś jeszcze, ale nie pamiętam, bo to się samo robiło... tylko moimi rękami, bo myśli fruwały gdzieś za oknem, próbując uczynić sobie posłanie w chmurach. Zrobiło mi się coś w rodzaju ciepłej sałatki, która znalazła się na tym rozmarynowym podpłomyku. Wyglądało to bardzo ładnie i kolorowo. Smakowało jeszcze lepiej. Tylko zapomniałam zrobić zdjęcia. Może następnym razem.

Powinnam to sobie zapisywać, bo potem nie pamiętam i muszę sobie przypominać. Wąchaniem.

Pierogi z truskawkami, musem truskawkowym i gęstą śmietaną... też były pyszne. Szkoda, że nie zrobiłam ich więcej, bo zjadłabym jutro na śniadanie. A może by tak zrobić ich po prostu dużo dużo więcej i zamrozić... Bo te truskawki to się w końcu skończą i znowu na świeże trzeba będzie czekać do następnego roku... Jeszcze tylko gdyby zamrażarka chciała się powiększyć...

Jedno jest pewne. Coś wisi w powietrzu. Inaczej nie nachodziłoby mnie na gotowanie w środku nocy/nad ranem... Dobrze, że jeszcze ilości kontroluję i robię tylko tyle, ile jestem w stanie zjeść, bo jak zacznę gotować dla "pułku wojska", to już to wiszące, o ile jeszcze nie spadnie, tego spadania będzie bliskie.

25 czerwca 2011

Migracje... Emigracje.

Za oknem chmury wędrują po niebie. Ściagają się ze słońcem, straszą deszczem i co chwilę zmienia się ten chmurny krajobraz na niebie. Pomyślałam, że powinnam skończyć tę "chwilową" przerwę, zwłaszcza że mecz siatkówki skończył się już dawno i należałoby wrócić do pracy, tym bardziej że za moment termin będzie wisiał nad moją głową jak katowski topór.

Ledwie te myśli przebiegły mi przez głowę, zadzwoniła moja średnia siostra. Stwierdziła, że nudzi się jej w tej całej Holandii i musi z kimś pogadać. Jak zwykle pyta się mnie, dlaczego nie mam skype'a i że powinnam sobie ściągnąć, to będziemy mogły rozmawiać przez kilka godzin. Uhmmm... tylko że mój laptop jest w kiepskim stanie, ostatnie prawie cały czas korzystam z komputera ojca... Chyba muszę spróbować zreanimować swój albo pomyśleć o kupnie nowego... Nie mówiąc już o słuchawkach z mikrofonem... zresztą chyba nawet nie wiem, gdzie są... I dlaczego mnie to nie dziwi...
Wracając do tematu, kocham moją siostrę, ale nie bardzo mamy o czym rozmawiać. Jesteśmy zupełnie różne, niewiele nas łączy, mamy inne hierarchie wartości, inne zainteresowania... różnimy się jak zima i lato.

Ostatnio moja średnia siostra z troski o mnie wpadła na pomysł, abym wyemigrowała... do Holandii. Ona mi tam załatwi pracę, mieszkanie itp. Nie pracowałabym, ani nie mieszkałabym z nią, tylko byłabym w innej części kraju. Sama. Wśród obcych ludzi. Miło, że jednak myśli o mnie.

Osiem lat mniej więcej żyję na walizkach. Po dziesiątej przeprowadzce przestałam liczyć, ile razy zmieniałam miejsce zamieszkania. Przytrafiły mi się dwa epizody zagraniczne. Jeden w sumie niezbyt długi, drugi znacznie dłuższy... dłuższy niż przewidywałam początkowo, bo jakoś tak wyszło. I oba w sumie ciężko zniosłam mimo łatwości przystosowania się do otoczenia i sytuacji. Była praca, była nauka, byli znajomi, nawet zawiązały się bliższe znajomości i przyjaźń... Wróciłam do Polski. Tęsknota była nie do zniesienia. I ta okropna samotność na początku. Bilans obu wyjazdów wyszedł bardzo na plus, ale wówczas nie tylko sama tego chciałam, ale miałam przeczucie, że pobyty tam wyjdą mi na dobre.

Tym razem, pomijając zupełnie wszelkie niedogodności, brak ochoty na wyjazd do H. i całą długą listę minusów, pomijając plusy i wszelkie dobre chęci, pomijając nawet to, że obiecałam sobie, że sama więcej się nie przeprowadzę za granicę (jak już to w towarzystwie), to coś mi gdzieś w środku mówi, że to by była bardzo bardzo zła decyzja. Intuicja. Zdarzało mi się już żałować, gdy jej nie słuchałam. Zresztą... w Polsce są ludzie, na których mi zależy, jest jadalne jedzenie i choć wiele rzeczy stoi tu na głowie, czasem jest kiepsko, to ja jednak jestem tu szczęśliwa. Jeśli teraz wyjadę, to coś się nie zdarzy, coś, co bardzo bym chciała, aby się zdarzyło, a zdarzy się coś, czego nie chcę i czego będę bardzo żałować. Być może kiedyś znów na czas pewien wyemigruję, zamieszkam w innym kraju, ale jeszcze nie teraz, nie tam i... Ale to jeszcze nie czas na tę historię.

24 czerwca 2011

Ciało.

Wczorajszy prawie cały dzień spędziłam w łóżku, będąc ledwie przytomną z bólu. Śniły mi się sny minione, sny, które już mi się śniły, a których jakoś zapamiętać nie mogłam, choć nawet we śnie usilnie próbowałam, powtarzając sobie, że powinnam je zapamiętać.

Czasem nie znoszę swojego ciała i nie mogę na siebie patrzeć. Szczerze mówiąc, to ja rzadko tak naprawdę przyglądam się sobie. Rzadko patrzę na siebie, na swoje wystające i trzeszczące kolana, na swoje usta, których koloru nawet nie pamiętam, na swoje stopy, które za każdym razem, gdy na nie spoglądam, zadziwiają mnie swoim wyglądem, na swoje piersi, które dzielnie walczą z grawitacją i nie są wcale takie brzydkie, jak kiedyś o nich myślałam. Właściwie chyba nie znam własnego ciała. Znałam tamto... ciało dziewczynki i nastolatki, a tego, które mam teraz nie znam.

We wtorek obudziłam się wcześnie rano, poszłam jak zwykle do łazienki i jak zwykle spojrzałam sobie w oczy w lustrze wiszącym nad umywalką. W oczy czasem sobie spoglądam i za każdym razem widzę w nich coś innego. Powiedziałam do siebie półgłosem: "Ty nawet nie wiesz, jak wyglądasz. Nie masz pojęcia o swoim ciele. Nawet swojej twarzy się nie przyglądasz i masz kłopot z określeniem jej kształtu. Zapomniałaś nawet jak bardzo czasem wystają ci kolana. Czy ty się sama siebie przypadkiem nie wstydzisz?"

Wyszłam z łazienki i zdjęłam jedno z luster, które wisi w przedpokoju na ścianie koło drzwi wejściowych. Duże lustro. Ustawiłam je w pokoju, rozebrałam się i stanęłam sama przed sobą. W pierwszej chwili czułam się dziwnie. Nie, nie wstydziłam się siebie i się nie wstydzę, bo niby dlaczego? Przecież to ja. Tylko, że... zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie znam tego ciała.

Nie jestem piękna i nigdy nie byłam. Sklepowe proporcje od zawsze do mnie nie pasują... albo zbyt chuda albo gdzieś posiadająca za wiele, no i za niska, stopy za wąskie... Jednak co z tego. To przecież ja.

Może gdyby wtedy nie zdarzyło się to, co się zdarzyło... Ale czy to ważne...

To jestem ja. To są moje ręce i nogi. To jest moja twarz. To są moje włosy, moje piersi i moje plecy. To jest mój brzuch i moja szyja. To są moje dłonie, łokcie, kolana, stopy i pośladki. To jestem ja i tak właśnie wyglądam.

Czułam się tak, jakbym pierwszy raz patrzyła na siebie. Dziwne... a może wcale nie? Ale właściwie to całkiem fajne uczucie. Może bałam się tego, co w tym lustrze zobaczę, może gdzieś w głowie miałam lęki przeszłości, może sączyły się w mojej duszy rany niezagojone...

Dobrze na siebie spojrzeć. Dobrze się lubić.

21 czerwca 2011

Z plecakiem czy z mapą - u Nordberta i Sydonii.

Dni mijają, mijają miesiące, które już w lata zdążyły się zmienić, choć przecież dopiero co... Przestałam czuć, jak bardzo jestem zmęczona. Zapomniałam jakie jest zwyczajne normalne życie, zapomniałam, ile w nim śmiechu i radości. Zapomniałam, jak to jest po prostu być. Zapomniałam...

Wracając wczoraj do G., które jest wraz z B. moim tymczasowym domem, poczułam się naprawdę szczęśliwa i poczułam, że zrobiło mi się lekko... jakby jakiś ogromny ciężar spadł ze mnie i jakby zmęczenie gdzieś nagle odeszło, choć gdzieś wewnątrz piersi zaczęła sobie wić gniazdko tęsknota.

Wyciągnęłam lusterko, zaczęłam się jakoś ogarniać, bo choszczeński wiatr potargał mnie, krople deszczu skropiły mi twarz, którą zaraz ogrzały słońca promienie. Gdy czesałam sobie włosy, przechodziła akurat koło mnie pani konduktor - uśmiechnęła się i powiedziała: "Nie musi się pani poprawiać. I tak jest pani ładna." Podziękowałam i uśmiechnęłam się do niej. Ten uśmiech był jednak inny niż ten, który mi towarzyszył ostatnio. Wystrzelił gdzieś ze środka mnie. Wypełnił mnie całą i poczułam, że wróciła mi energia, wróciła mi ze zdwojoną siłą. Wyciągnęłam z torebki wszystkie skrawki kartek, karteczek, karteluszek, jakieś bilety i paragony, na których spisywałam przed zaśnięciem i rano myśli swoje. Uśmiechnęłam się do liter, przesuwając palcami po nich

Ostatnie dni spędziłam w gościnie u Sydonii, Nordberta i psinki Halinki w pięknym Jaworzu. Nie przeszkadzały mi zupełnie humory pogody, komary, które jak zwykle sobie mnie upodały i pożarły mnie wszędzie, i całą, kleszcze, które urządzały sobie wędrówki nie tylko po mnie, na szczęście jakoś niespecjalnie spiesząc się z decyzją o wgryzaniu się we mnie (mam cichą nadzieję, że żadnego nie zdążyłam nakarmić ;), nawet hałasujący i pałętający się wszędzie wojacy nie przeszkadzali mi. Było mi dobrze, cudownie, przyjemnie. Ciepło, dobro i śmiech, które tryskały od S. i N., otuliły mnie, pogoniły smutki, ciężary, nawet życiowe wątpliwości mi przejaśniły.

Spacery, las, jezioro, chmury niebem żeglujące, trzciny i drzewa, droga, dom i ogień... Śmiech, rozmowy bez końca, jakby człowiek na zapas chciał się nagadać, a i tak wciąż mało, kawy, herbaty i zioła parzone... czas odmierzały, czas, który jakby się zatrzymał, zawisnął, pędząc jednocześnie. Dni śmiechem, słowami i obecnością wypełnione. Cudowne nicniemuszenie i błogie nicnierobienie pełne smaków, zapachów, dźwięków,

Jak dobrze, że ścieżki, którymi idziemy mogą się spleść ze sobą, że przeciąć się mogą. Jak dobrze, że być razem możemy choć czasem tylko chwil kilka, pośmiać się i porozmawiać, powygłupiać się i poroztrząsać pytajniki egzystencjalne, pofilozofować i porobić zwyczajne codzienne rzeczy. Jak to dobrze, że ludzie są obok, że samotnymi wyspami gdzieś w nicości nie jesteśmy. Jak dobrze, że pozytywne nici tkać możemy, budując z nich mosty do dusz i myśli ludzkich.

Dziękuję S. i N. za to całe ciepło, dobro i głupawkę wpakowane we mnie. Dziękuję za hektolitry napojów gorących i aromatycznych oraz za tony pysznego jedzenia. Dziękuję za wszystkie słowa i śmiechu mnóstwo. Dziękuję za wszystkie kroki, hasania i podskoki. Dziękuję za kołderkę i światło nocą.

A Wam wszystkim dziękuję, że jeszcze o mnie pamiętacie i nie macie dość mojej skrobaniny ;)

Wyobraźnia wyzwolona z kajdanów głupawką i śmiechem wreszcie wzięła się do roboty, zaganiając Muza do pilnowania Weny i zaprzęgnięcia jej do wozu działania. Puzzle w mej głowie mniej jakby są wymieszane i okazuje się nagle, że są konstrukcyjne, trójwymiarowe, a ja jestem o krok bliżej do ich poskładania. Jeszcze trochę i będę świecić własnym blaskiem jak słonko na niebie ;)


ciąg dalszy nastąpi... :)

14 czerwca 2011

Deser.

miejsce: podwórko przed domem mojej przyjaciółki Pe.
osoby: CzG, Pe, mąż Pe

"Nie można tkwić uparcie w swoim kącie Lasu, czekając aż inni do nas przyjdą. Czasem trzeba pójść do nich. - Kubuś Puchatek :)

Powyższy cytat, zresztą jeden z moich ulubionych, przypomniał mi się ostatnio podczas rozmowy z Pe.

CzG: Wiesz, byłam ostatnio z M. w lesie na spacerze.

Pe: Jak to w lesie? Oszalałaś?

CzG: Normalnie. Gorąco było, słonko grzało. Zachciało nam się jakiejś natury, w sumie to bardziej mi, bo jakoś nie miałam ochoty siedzieć w pomieszczeniu bez klimatyzacji, umierać z gorąca nad kolejną kawą, a w aucie to tak głupio byłoby siedzieć i rozmawiać, mimo że auto owo spełniało wszelkie moje wyobrażenia o porządnym samochodzie, tak z zewnątrz, jak w środku. I kolor też miało odpowiedni. Czarny ma się rozumieć.

Pe: Ale co ci wpadło do głowy, aby robić sobie wycieczkę do lasu?

CzG: Tak jakoś. Spontanicznie. Zresztą tam w stronę J., jak sie jedzie na T. są świetne tereny, cisza, spokój, ładny las na spacer. No to sobie pojechaliśmy.

Pe: Wariatka. Z obcym facetem.

CzG: Już nie był obcy.

Pe: Ale przecież go nie znałaś. Nie bałaś się?

CzG: A czego? Fakt, znałam go tylko trochę, teraz trochę bardziej niż trochę, ale wiesz, to nie jest jakiś pokręcony psychol, który pochlastałby mnie nożem, zapakował w foliowy worek, wrzucił do bagażnika, a potem wyrzucił do jakiegoś jeziorka czy innego bagienka.

Pe: Przecież byłaś z nim tam sama...

CzG: Niezupełnie. Obok była wioska. Nawet dwie. Wciąż chodzili jacyś ludzie. No i robaczki też chodziły, i latały. Ten las był naprawdę ładny. Można było w spokoju pogadać.

Pe: Ale przecież on mógł, no wiesz... Byłaś z nim tam sama.

CzG: Co? Rzucić się w szale miłosnym na mnie? Eeee... prędzej to on się był powinien obawiać, że ja się rzucę na niego. I schrupię go na deser. A nie, na deser to była... Nie zaraz, czekolada to była przystawka. Danie główne stanowiły woda mineralna i truskawki. Na deser... no w sumie M. mógł stanowić coś w rodzaju deseru.

mąż Pe: Może ty się w wampirzycę zamieniasz? Pokaż zęby.

Pe: Jesteście niemożliwi. Oboje.

mąż Pe: To w końcu był ten deser?

CzG: Był.

mąż Pe: A co było? On?

CzG patrzy na Pe, Pe patrzy na CzG i wybuchają śmiechem.

CzG: Nie. Sen.

13 czerwca 2011

Bez dyplomacji.

Mam taką ułomność charakteru, co się szczerość nazywa. Ojciec mi zawsze powtarza - "Dziecko, więcej dyplomacji. Nie tak prosto z mostu." Fakt, czasem dyplomacja się przydaje, czasami jest konieczna, ale bywa i tak, że jest zwyczajnie zbędna i zastosowana, wyjątkowo utrudnia życie.

Jakiś czas temu chciałam dyplomatycznie wybrnąć z pewnej sytuacji, bo tak z grubej rury, to bym musiała mocno przywalić, wręcz trochę po chamsku. Nie chciałam aż tak. Pomyślałam, że może należy zachować się jak miła dziewczyna. Tylko po jakie licho mi to było? Wlazłam w niezłe bagienko, wyczyniam dziwne sztuki, co by się w nim nie utopić.

Dziś w innej sytuacji postawiłam na szczerość i to szczerość z naprawdę grubej rury, bez żadnego owijania w bawełnę, zero dyplomacji. Opłaciło się. Gdybym dalej się bawiła w podchody, dyplomację i nie wiadomo co jeszcze, prędzej by stres jak robaki przeżarł od środka niż cokolwiek bym osiągnęła. Wtedy też trzeba było się nie bawić w bycie miłą tylko walnąć raz a porządnie. Bo teraz nie pozostaje mi nic innego, jak tylko albo brnąć w to bagienko, albo posłużyć się ciosem poniżej pasa.

Czasem trzeba ugryźć się w język, czasem zmilczeć trzeba, czasem odrobiny dyplomacji potrzeba, czasem szczerości bezwzględnej...

Jestem z siebie dumna, że nie popełniłam drugi raz błędu, który popełniłam kilka lat temu. Później nie dało się go już naprawić, choć próbowałam. Wniosek jest prosty, należy słuchać głosu wewnętrznego.

I dobrze wiedzieć, że wielbiciel czekolady też lubi Czekoladę... z gruszkami. Nie spodziewałam się tego. Zrobiło mi się miło. Zwyczajnie i po prostu.

12 czerwca 2011

Kuchenne zmagania - rozważania nad główką kapusty.

Kapusta to bardzo wdzięczne warzywo, z którego można przyrządzić całe mnóstwo potraw. O tej porze roku często wykorzystuję kapustę do zrobienia mojej ulubionej surówki, którą mogłabym jeść w każdych ilościach. Najlepiej jednak mi smakowała, gdy robiła ją moja mama. Może dlatego że to właśnie ona ją robiła, doprawiając ją szczyptą matczynej miłości?
Surówka składa się z młodych warzyw - oczywiście z kapusty, marchewki i zielska (koperek, natka pietruszki, szczypiorek, liście selera i młode liście pora). Dzięki zielsku suróweczka jest wspaniale zielona.

Ojciec jednak surowiznę może jeść tylko w minimalnych ilościach, więc dla niego była kapustka gotowana.

Nad tą kapuścianą głową rozważałam różne opcje życiowe i wreszcie mogłam w spokoju przemyśleć ostatnie wydarzenia. Wnioski przeczą same sobie, a ja się gubię jeszcze bardziej w tych puzzlach we własnej głowie. Jednak jakkolwiek by nie było, rozważania okazały się dość owocne, mimo że kapusta jest warzywem.







***
splecione dłonie w zieleni traw
spojrzenia wpatrzone dusze splatające
splecione ciała stęsknione ciała dotyku
usta przy ustach smakiem truskawek splecione

i gdyby oboje zbyt wiele nie myśleli
gdyby oboje lęku się wyzbyli
i gdyby czas, miejsce
gdyby odległość
gdyby

może a jednak
może pomimo
może dziś lub jutro
może za tydzień

splotą się losy
dwa życia się splotą
dusze wpatrzone spojrzenia kolorem
w szumie traw zieleni pójdą w tę samą stronę

11 czerwca 2011

Puzzle w mojej głowie.

Głowa pełna myśli. Pęka w szwach od teorii, powinności. Bałagan. Jakby myśli przypominały wielki kłąb prania zmięty, wymieszany i wrzucony do pustej szafy. Cholera.

Ile razy można zastanawiać się nad jednym i tym samym? Jak długo można roztrząsać w głowie jedną sprawę? Myśleć, myśleć i myśleć... Nie wiem, czy nie popełniłam błędu. Choć z drugiej strony, gdybym mogła cofnąć czas i tak zachowałabym się identycznie. Albo prawie identycznie. Skutek byłby taki sam.

Czy ja zawsze muszę postępować wbrew logice? Czy ja nie mogę się zachować jak normalny człowiek? Pieprzona intuicja. Zawsze jak jej słucham komplikuję sobie życie, ale jak jej nie słucham to tylko pozornie wszystko jest w porządku, bo później i tak dostaję bardziej w dupę. Pozornie coś jak z deszczu pod rynnę.

W teorii... po ludzku... wykopałam pod sobą dół, spaliłam się i mam pozamiatane. Bez szans. W praktyce, a raczej według tej intuicji, głosu jakiegoś, co mi się gdzieś po duszy i w czaszce telepie, powinnam wrzucić na luz. A co więcej ta cała intuicja zaświeciła mi dwa neony. Jeden ma napis cierpliwość, a drugi - czas. Cierpliwość to takie coś, czego na pewno nie miałam tuż po urodzeniu i nie dostałam w pakiecie.

Jest coś jeszcze. Pamięć i intuicja zmysłów. Jakby ciało wiedziało lepiej i zwykle tak jest, właściwie u mnie zawsze tak jest.

Zawsze dopuszczam możliwość pomyłki. Jakoś nie umiem sobie zaufać w pełni. Przecież nawet intuicja może się pomylić.

Poczucie bezpieczeństwa jest od lat mi obce, poza wyjątkami, o których tu już wcześniej pisałam. Tak jak zwykle go nie ma, tak się pojawiło. Ostatnio. Na chwilę. To już w ogóle jest dziwne i niezrozumiałe dla mnie.

Przypominają mi się sny, które ostatnio wielokrotnie do mnie wracały, bo jakoś tak czuję, że gdzieś tu mają swoje miejsce.

Czuję się tak, jakby moja głowa przypominała pudło z kawałkami puzzli. Nie ma żadnego obrazka, żadnych wskazówek. Są tylko same kawałki. Nie potrafię jeszcze tego poskładać. Nie umiem dopasować klucza. Nie wiem, czy to cholerstwo jest płaskie z jednym obrazkiem, czy przypomina kostki i z każej strony wyjdzie coś innego, a może to jest przestrzenne...

Ale jak rzadko... umiem jednoznacznie określić to czego chcę, a nie tylko to, czego zdecydowanie nie chcę.

10 czerwca 2011

Myślę...

Za dużo myślę.

Za dużo kicham. Pieprzona chińska czy hinduska wróżba. Sprawdza się, ale do szału doprowadza. Bo ja znowu za dużo myślę.

A myślenie mi szkodzi.

Podobno jestem inteligentna. Tylko czy aby nie za mało?

I cierpię na słowotok nerwowy.

Sama dla siebie czasem jestem totalnym zaskoczeniem.

9 czerwca 2011

Coolturalnie czyli słów kilka o fascynacjach CzG.

Marcel Pagnol - francuski dramaturg, prozaik, reżyser teatralny oraz filmowy. Urodził się w Aubagne 28 lutego 1895 roku. Zmarł w Paryżu 18 kwietnia 1974 roku. Prawie całe dzieciństwo spędził na południu Francji, w Marsylii, która odcisnęła swoje piętno na jego twórczości. Z rodzicami i rodzeństwem często spędzał wakacje w wiosce La Treille. Dzięki swoim trzem pierwszym sztukom - "Les Merchands de gloire", "Jazz" i "Topaze" - zaczął karierę dramatopisarza, zyskał rozgłos. W 1946 roku został przyjęty do Akademii Francuskiej.
Jego twórczość (zarówno pisana, jak i filmowa) jest dowcipna, pogodna, słoneczna. Pod koniec życia napisał autobiograficzne teksty w cyklu "Wspomnienia z dzieciństwa". Teksty te tchną tą samą radością i humorem, które charakteryzują całą jego twórczość. Okładki do książek Pagnola zaprojektował Jean-Jacques Sempe (tak tak, ten który ilustrował książeczki o przygodach Mikołajka Rene Goscinny'ego).

Z Marcelem Pagnolem zetknęłam się w szkole średniej przy okazji nauki języka francuskiego. Moja grupa była raczej dość słaba i nie mogłam liczyć na to, że na zajęciach przy takim poziomie ogólnym przygotuję się porządnie do matury z tego języka. Dlatego moja nauczycielka zabiegała bardzo o to, aby jej nauczycielka zajęła się moim przygotowaniem. Lepszego nauczyciela próżno mogłabym szukać w całym mieście. Dzięki tej miłej, lecz wyjątkowo wymagającej starszej pani, nie tylko przygotowałam się do egzaminu, ale również poznałam twórczość Pagnola.

Niedawno wydawnictwo Esprit pokusiło się o wydanie Pagnola - "Żony piekarza" i dwóch pierwszych części "Wspomnień z dzieciństwa" - "Chwała mojego ojca" i "Zamek mojej matki". Gdy zobaczyłam je w Empiku, nie zastanawiałam się ani chwili, tylko od razu kupiłam, ciesząc się bardzo, że mogę poczytać Pagnola po polsku.

"Żona piekarza" jest scenariuszem do filmu, który Pagnol nakręcił w 1938 roku. To opowieść o miłości, o przekraczaniu barier, uprzedzeń i współpracy dla dobra ogółu. Do małej prowansalskiej wioski przeprowadza się piekarz Aimable wraz ze swoją młodą żoną. Piekarz piecze wyśmienity chleb. Jednak pewnego dnia jego żona ucieka z pasterzem. Początkowo Aimable nie dopuszcza do siebie myśli o tym, że jego żona może być niewierna. Mężczyzna próbuje odnaleźć żonę, wytłumaczyć jakoś jej zniknięcie. Jej nieobecność przygnębia go bardzo, sprawia, że nie ma ochoty pracować. W końcu postanawia, że nie upiecze więcej ani jednego bochenka chleba, dopóki jego żona nie wróci do domu. Postawa piekarza i brak chleba nie pozostają bez wpływu na mieszkańców wioski, którzy postanawiają, mimo sporów, połączyć siły, aby uratować sytuację.
Może się wydawać, że "Żona piekarza" to taka prosta, banalna wręcz, ckliwa opowieść. Jednak jest to piękna historia o miłości, przebaczeniu, współpracy. Tchnie optymizmem, humorem i mądrością.

"Chwała mojego ojca" i "Zamek mojej matki" to dwie pierwsze części cyklu "Wspomnienia z dzieciństwa" (dwie kolejne to "Czas tajemnic" i "Czas miłości"). Marcel Pagnol w tych opowieściach powraca do rodzinnej Prowansji, do wakacji w La Treille. Razem z małym Marcelem udajemy się w krainę wzgórz, polowań, śpiewających cykad, przyjaźni, marzeń i przygód. Pełne ciepła, humoru, życiowej mądrości opowieści o rodzinie, przyjaźni i chłopięcych marzeniach. Napisane z punktu widzenia dziecka, które obserwuje świat i dorosłych. Cudownie lekka, zabawna opowieść. Ciepła i pachnąca jak chleb czy ciasto świeżo wyjęte z pieca.

Mam nadzieję, że Esprit wyda kolejne części "Wspomnień...", a może pokusi się również i o inne sztuki Pagnola. Bardzo bym chciała. Dzieła Pagnola od lat stanowią klasykę humoru we Francji, u nas dopiero próbują się zagościć. A ja mam ochotę spytać - dlaczego tak późno?

8 czerwca 2011

Dobrze mi.

Leje. Błyska się. Grzmi. Burza.

Szum deszczu wdziera się w moją głowę, zagląda w zakamarki myśli. Krople błyszczą się na szybach jak kryształki, by za chwilę zlać się w strumyczki szybko spływające. Deszcz gra na parapetach, dzwoni w rynnach, pachnie... wilgocią, zielenią i ziemią. Nosem wciągam ten zapach, łykam go ustami i już wiem, że na dziś koniec pracy.

W głowie mi tylko las, woda, zapach drzew, wilgotnej ziemi i siana, spokój. Litery układają się w słowa, słowa tworzą zdania i już myślę obrazami, smakami, zapachami, dotykiem, słuchem... jakby mój Muz przypomniał sobie nagle o moim istnieniu i postanowił wrócić z wakacji, aby ustawić do pionu Wenę, która ostatnio wolała leniwie przeciągać się w słonecznych promieniach zamiast robić to, co do niej należy.

Deszcz z wiatrem nucą mi kołysankę do snu, noc bajki mi opowiada... Jak dobrze mi... :)

7 czerwca 2011

czasem...

Czasem myślę, że poczucie humoru Boga w stosunku do mnie przekracza wszelkie granice.

Czasem myślę, że intuicja szalenie komplikuje życie i zawsze dziwię się, że ów głos wewnętrzny jednak dobrze podpowiada choć często wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi.

Czasem myślę, że nic mnie już w życiu nie zdziwi, ale cieszę się, gdy życie bywa jednak zaskakujące.

Czasem chciałabym bardzo wykrzyczeć głośno własne pragnienia, ale gdy wypowiadam je szeptem wierzę, że się spełnią.

Czasem wydaje się, że czasu jest zbyt mało, ale czas przecież jest rozciągliwy... jak guma w gaciach ;)

5 czerwca 2011

lirycznie...

***
wiatr szumi w topolowych liściach
warkot silników ściga się ze słowiczymi zalotami
gdzieś na jeziorze kaczki popiskują
tylko światła w oknach domów

zwolnij Mała
za szybko myślisz
zbyt szybko działasz
zwolnij Mała

rozsmakuj się w swoim życiu


***
obudziłam się rano
słońce połaskotało mnie po twarzy
czy mogłabym się znaleźć w twoim życiu
boję się

wiesz że czasem myślisz za dużo?

mogłabym z tobą pójść?
zostać już na zawsze?
chcesz wyleczyć swoją duszę?
musisz najpierw wyleczyć swoje serce

może powinniśmy zrobić to razem?

gdzieś na końcu świata
albo bliżej
tam gdzie księżyc się kąpie
i chmury bujają w obłokach
myśląc o zielonych migdałach

3 czerwca 2011

Mhmmm... :)

Mam cudownie wspaniały humor i przepyszną czekoladę w lodówce - wszystko dla mnie.

Nic to, że boli mnie głowa.

Jest mi tak błogo... normalnie jakby się czegoś nałykała, nabrała... A bo ja wiem...

W sumie to ten ból przechodzi, a ja dziś będę spała chyba jak niemowlę...

Jak mi dobrze... :) Jakbym na chmurce sobie leżała, płynęła... Stan nieważkości czy już sama nie wiem...

Słońce mi szkodzi. Myślę za jasno i za trzeźwo. Intuicja nie szwankuje, wyostrzona maksymalnie, robi swoje. Wnioski mnie porażają. Jednego jestem pewna na 100%. Rację miał mój ksiądz dyrektor, że przypadki są tylko w gramatyce. I rację ma moja intuicja i ciało - węch, słuch.

Tak mi przyjemnie. Miło. W głowie. Na duszy. Nawet ciało jest jakieś takie... rozluźnione. I jestem pewna, że nie jest to wyłącznie zasługa czekolady, truskawek i braku obiadu, kolacji... chyba śniadanie jadłam, ale nie pamiętam, bo to było tak wcześnie rano.

Ja chcę tak zawsze! Mhmmm... jak miło. Zaraz zacznę mruczeć jak kot, w sumie jak kotka ;)

2 czerwca 2011

1 czerwca 2011

Jakie to proste.

Nad B. przeszła burza. Ciemne chmury, wiatr targający liśćmi na drzewach i wielkie krople zimnego deszczu. Nie mogłam odmówić sobie przyjemności wyjścia na zewnątrz i przemoknięcia... do samej skóry, żeby ubranie przyklejało się do wilgotnego ciała, chłostanego zimnymi strugami, lejącymi się z nieba, żeby poczuć dreszcz, przebiegający po plecach i by odetchnąć pełną piersią tym świeżym, rześkim, wilgotnym powietrzem, pachnącym trawą.

W czasie ulewy uwielbiam kąpać się w jeziorze albo biegać na boso po trawie na leśnej polanie.

Nie wiem, czy to słońce od rana i ta duchota, gęste powietrze, które można by jeść łyżką, czy ta późniejsza burza z ulewą, ale doszłam do porażającego wniosku. Mogłabym dla mężczyzny stracić głowę i wykazywać okropną słabość. A metoda na to jest śmiesznie prosta i składa się tylko z trzech czynników. Dziwne, że jeszcze tego na mnie nie wykorzystano, a próbowano różnych sposobów. Niby to takie proste, ale same czynniki to jeszcze nie wszystko. Trochę tak jak z ciastem - składniki to nie wszystko. Trzeba poznać przepis.