28 maja 2014

Sumienie.

Bardzo nie lubię mieszania religii do państwa, do funkcjonowania w państwie. Klauzule sumienia i powoływanie się na religię bez respektowania praw stanowionych jest dla mnie trudne do strawienia. Sumienie sumieniem. Każdy je posiada. Jednak co jest ważniejsze? Prawa stanowione czy prawa boskie?

Jest takie coś klauzula sumienia. Lekarz, pielęgniarka, a nawet farmaceuta może z niej skorzystać i odmówić nam świadczenia. Jednakże w prawie jest taki zapis, że powinni nam wskazać inną drogę uzyskania świadczenia. Niestety często zdarza się tak, że świadomie odsyłają pacjenta tam, gdzie pacjent szukanej pomocy również nie otrzyma. Pacjent też ma swoje prawa i swoje sumienie. Często szykanuje się np. lekarzy, którzy zgodnie z prawem dokonują terminacji ciąży, a nie karze się tych, którzy nadużywają klauzuli sumienia. Dla kogoś religia może być czymś najważniejszym, czymś co determinuje życie danej osoby, a dla innego człowieka to po prostu zbiór guseł. 

Lekarz może mi odmówić wystawienia recepty na środki antykoncepcyjne, może odmówić mi skierowania na badania prenatalne, zasłaniając się sumieniem i religią. Tylko, że ja mam prawo zarówno do otrzymania recepty, jak i skierowania, i niekoniecznie muszę podzielać wiarę w gusła danego lekarza. Skoro komuś sumienie i religia przeszkadzają w wykonywaniu zawodu, to dlaczego je wybrał? Przecież istnieje coś takiego jak wolność wyboru zawodu, przynajmniej w Polsce, więc dlaczego jeden z drugim został np. ginekologiem i teraz odmawia wykonania usługi. Przecież nikt go nie zmuszał. Jeśli chciał być lekarzem, mógł zostać powiedzmy dentystą czy innym urologiem. 

Ostatnio powstało też coś takiego jak "Deklaracja Wiary Lekarzy". W punkcie drugim tegoż, wyryto w kamieniu, że ciało ludzkie jest święte i nietykalne. To co? Może w ogóle zaprzestać leczenia? Kolejny punkt mówi m.in. o tym, że powołanie do rodzicielstwa to prawo Boże i że tylko wybrani, złączeni sakramentem małżeństwa mają prawo używać tych organów... itd. Czyżbyśmy cofali się do średniowiecza? Oczywiście stoi tam też punkt dotyczący wyższości prawa boskiego nad stanowionym. 

Wychodzi na to, że jeśli zachoruję, to sama jestem sobie winna i w ogóle lepiej mnie nie leczyć, bo przecież ciało jest nietykalne. W żadnym razie żadnej operacji. Noooo ale z drugiej strony, gdyby dotyczyło to narządów, których śmiem używać, nie będąc mężatką, to pewnie chętnie by mi je wycięto, żebym sobie nie szkodziła. Ciekawe też, czy gej albo lesbijka nie zostaliby odesłani, bo przecież wg pewnych nauk, homoseksualizm to choroba.

Podpisywać może sobie każdy to, co chce. Podobnie z wiarą. Jednakże to, co wyryto w tej kamiennej deklaracji, cofa nas w ciemne wieki. Średniowiecze wita. Tylko że medycyna jakoś bardzo do przodu poszła od tamtych czasów. Rozwija się i jakoś zatrzymać się nie chce. Dlaczegóż więc ją siłą stopować albo zamykać oczy na jej postępy? A może od razu walnąć w kąt prawo stanowione i urządzić w Polsce drugi Sudan czy inny Iran albo Arabię Saudyjską.
Jeśli komuś sumienie przeszkadza wykonywać zawód, proponuję zawód zmienić, a jeśli nie... lepiej od razu powiesić sobie na drzwiach gabinetu tabliczkę z napisem: Jestem znachorem. 

Mówiąc serio, miło byłoby, gdyby pacjent już przy rejestracji wiedział, że dany lekarz kieruje się sumieniem. Wówczas oszczędziłoby to kłopotów pacjentowi, a i lekarz miałby spokój, bo przychodziliby do niego ci, którzy podzielają jego poglądy. Tylko może do prywatnego gabinetu, bo skoro prawa boskie są ważniejsze, to jak można brać pieniądze od państwa za leczenie ludzi, jeśli leczyć wcale ich się nie zamierza?

W swoim życiu spotkałam różnych lekarzy. Także takich, którzy sumieniem się zasłaniali, a nie patrzyli wcale na dobro pacjenta. Spotkałam też takich głęboko wierzących, którzy dla pacjenta wszystko robili, nawet jeśli wiązało się to z trudnymi decyzjami w ich sumieniu. Czasem tak bywa. Są np. terapie w raku, przy których kobieta musi zażywać środki antykoncepcyjne. Walczy ona o zdrowie i życie, a nie o to, żeby bzykać się bez konsekwencji, a są lekarze i farmaceuci, którzy nie będą się kierować w takim przypadku dobrem pacjenta, tylko sumieniem i wcale nie będą chcieli znać przyczyn, dla których kobieta stosuje antykoncepcję.

Na szczęście większość osób, które wybierają zawód lekarza, pielęgniarki czy farmaceuty, wybiera ten zawód świadomie i wie, że sumienie sumieniem, ale najważniejsze jest dobro pacjenta. Aczkolwiek są tacy, dla których najważniejsze jest sumienie lub... pieniądze. 

Prawo polskie wciąż jednak stanowi w ten sposób, że nasze osobiste przekonania rozstrzygające być nie mogą. Co zaś się tyczy owej trochę archaicznej, jak dla mnie "Deklaracji..."... Skoro wybrałam lekarza, logiczne jest, że proszę o badania i leczenie, a nie o modlitwę. Gdybym chciała, aby ktoś się nade mną modlił, wybrałabym księdza. Nie lekarza.

 

26 maja 2014

Je suis perdu.

Szufladki ze słowami są dziwne. A już najdziwniejsze są te ze słowami w różnych językach. Podobno w mózgu mamy szufladkę na język ojczysty i języki obce. Sama nie wiem. Ostatnio wszystko mi się miesza, a ja momentami mówię zmiksowanym hmmm... dialektem? Zaczynam w jednym języku, kończę w innym, a w środku zdania też coś powrzucam. Czasem zupełnie nie potrafię się przestawić na inny język. 

Zaczynam się powoli domyślać, jak mogli czuć się apostołowie, jak nagle zaczęli mówić różnymi językami. W mojej głowie mniej więcej to samo. 

Co prawda swobodnie przechodzę z polskiego na angielski, czasem niezauważalnie. Mój holenderski, choć nadal okropnie niegramatyczny jak szybko chcę coś powiedzieć, w wymowie zajeżdża francuskim i nic na to nie mogę poradzić, zwłaszcza jak za dużo nagromadzi się obok siebie - g (w hol. czytane jak h), h, ch, r, s, z. Tragedia. 

W dodatku jakież było moje zdziwienie, kiedy oglądałam sobie program w holenderskiej telewizji. W skrócie - facet był w Afryce, w jednym z krajów, w których mówi się między innymi po francusku. Rozmowę prowadzono we francuskim i angielskim, napisy były holenderskie. Akurat robiłam ciasto, więc zamiast oglądania, zafundowałam sobie słuchowisko. I zdziwiłam się, że jednak rozumiem nieźle ten francuski. Wydawało mi się do tej pory, że mnóstwo zapomniałam. A jednak... szuflada w głowie się otworzyła i klucz się znalazł. 

Podobnie zdziwił mnie niemiecki. Próbowałam wbić to sobie do głowy bardzo dawno temu. Tak jakieś 20 lat z hakiem minęło. No i coś mi w tej łepetynie zostało. Czasem też tato wrzucał przy obiedzie jakieś niemieckie słowa, poza tym teraz ten niderlandzki język i... trochę tych Niemców rozumiem. Ale nawet zwykłe proszę czy dziękuję, bardzo ciężko przechodzi mi przez gardło. Jestem niemiecko-niewyuczalna ;) Aczkolwiek przydaje się... czasem mam wrażenie, że Niemcom wydaje się, że każdy zna ich język albo przynajmniej znać powinien. Po angielsku jakoś tak opornie z nimi... albo to może tylko ja na takich trafiam. 

Tu w Holandii, to przynajmniej dziwnie na mnie nie patrzą, jak mieszam niderlandzki i angielski. Nie wszystko umiem powiedzieć i wytłumaczyć, o co mi chodzi. Na szczęście większość ludzi mówi tu ludzkim, normalnym, zrozumiałym językiem. Dla mnie. Żeby była jasność. I choć czasem zwijają się ze śmiechu, jak po holendersku usiłuję coś wytłumaczyć albo strzelam miny, jak nie rozumiem, to nie poddaję się i dzielnie walczę z tym językiem własnym językiem. Cud, że jeszcze sobie go nie połamałam. Choć czasem mam wrażenie, że składa się jak harmonijka albo układa się w drobną kosteczkę. 

Wracając do szufladek w mózgu... W tej chwili muszę sobie tłumaczyć słówka na angielski, względnie na francuski, bo jak przetłumaczę na polski, nie potrafię ich zapamiętać. A co gorsze, bywa, że znam znaczenie słowa, ale nie umiem znaleźć polskiego odpowiednika bez posługiwania się angielskim czy francuskim. 

I tak to już jest, że czasem czuję w różnych językach. Myślę w różnych językach. Tak sobie myślę, że języki są jak palety barw. W zależności od tego, co czujemy, o czym myślimy, szukamy na nazwanie tego odpowiednich słów. Ja jednak jakoś nie mogę posługiwać się np. tylko jedną paletą. Potrzebuję ich więcej. Coś co dobrze da się wyrazić jednym językiem, w innym już mi tak nie brzmi. Może to zasługa słów? 

Słowa to moje życie. Litery, zdania, zapisane stronnice. Książki i języki to moje życie.

25 maja 2014

Modlitwa za życie.

Módl się i rób, co chcesz. 
Moja modlitwa codziennie jest inna i codziennie jest taka sama. 
Moje życie to modlitwa. Modlitwa o to, abym każdego dnia stawała się lepszym człowiekiem i abym miała dobre życie. Dobre, czyli takie, aby nie zapominać o bliskich, znajdować dla nich czas, kochać, pomagać, celebrować życie i życzyć innym jak najlepiej, nie pielęgnować nienawiści, myślami być przy tych, których kocham i modlić się, aby mieli szczęśliwe życie. 
 
Moja modlitwa to nie w imię syna czy ojca i nie ukłony albo odklepywane bezrefleksyjnie formułki, nauczone dawno temu. Moja modlitwa to rozmowa, to odczuwanie. Ciało, dusza, umysł. Dziękowanie za deszcz i za słońce, za zieleń traw i liści, za wodę, za ludzi i zwierzęta. Za zdrowie, z którym może dobrze nie jest, ale nie jest i tragicznie, w każdym razie dziękuję za to, że to co jest z nim źle, nie przeszkadza mi żyć. Dziękuję za uśmiechy, za ostre słowa, za niepowodzenia i smutki, za to, że bez tych cudownych ludzi wokół mnie, bardzo trudno byłoby mi podążać własną drogą - dziękuję za to, że są i bardzo chciałabym, aby dostali wszystko, co najlepsze. Dziękuję za szalone serce, które dla mnie bije. 
 
Czasem proszę, choć trochę mi wstyd i tak głupio, bo ja już tyle dostałam, a inni bardziej potrzebują. Zresztą Ten w Którego Wierzę nie pozwoli mi zginąć, bo wie, czego potrzebuję, aby funkcjonować w tym świecie. Wiem to.
 
Nie szukam i znajduję. Proszę i otrzymuję. 
 
Życie to najpiękniejszy dar, z którym można zrobić tak wiele. Można nawet zapakować w pudełko i przewiązać wstążeczką albo przepuścić przez maszynkę i zrobić mielone. Choć pewnie nie byłoby wówczas tak smaczne.
 
Dziękuję za życie, mając nadzieję, że za jakiś czas, będzie się mogło pojawić nowe. Życie. 

12 maja 2014

Niepokorna.

Interesuje mnie wiele rzeczy. Od dziecka miałam głód wiedzy i lubiłam wiedzieć. Nie ma to jak dociekać sedna, rozkładać na czynniki, babrać się w szczegółach i zadawać miliony pytań. Pewnego dnia na tej liście rzeczy do poznania znalazła się astrologia. Z czystej ciekawości zaczęłam rozkładać na czynniki wykreślanie horoskopów i interpretację tegoż. Jakie było moje zdziwienie, kiedy sporządziłam własny horoskop urodzeniowy i zinterpretowałam go sobie. Już nie mogłam ironicznie wyśmiać tego, jak horoskopów z niektórych gazet, które wymyślają chyba za karę jacyś podrzędni dziennikarze.
 
Może jednak układy planet i ich wzajemne zależności w dniu oraz godzinie naszego urodzenia mają na nas wpływ? Determinują w jakiś sposób to, jacy jesteśmy, czym się interesujemy, co lubimy, kim będziemy? 
 
Na własnym przykładzie mogę stwierdzić, że jednak tak jest. Tylko aby dojść do takiego wniosku, dość długo i dokładnie analizowałam wszystko. Nie jestem żadną specjalistką w tej dziedzinie, autorytetem tym bardziej, raczej samoukiem. To tylko zwykły głód wiedzy. 
 
Kiedy byłam dzieckiem, potrafiłam dociekaniem i pytaniami wykończyć psychicznie własnych bliskich, więc gdy jako pięciolatka nauczyłam się czytać, rodzina mogła trochę odetchnąć. Jednakże nie wszystko, co przeczytałam, było dla mnie zrozumiałe, więc z pytaniami nadal biegałam - najczęściej do ojca albo do mamy. Każde z nich specjalizowało się w czym innym, więc w zależności od tego, jaka dziedzina akurat była na tapecie, to do takiej a nie innej osoby się udawałam. 
 
Chyba najlepiej w życiu wychodzi mi uczenie się nowych rzeczy (o ile chcę). Szybko i łatwo. Trochę tak, jakbym pożerała ulubioną czekoladę kawałek po kawałku. Tyle tylko że z tego, że potrafię szybko opanować coś nowego, wyżyć się nie da i samo z siebie na niewiele się przyda. Życiowo może to cenna umiejętność, bo znakomicie ułatwia przystosowywanie się do różnych sytuacji. Z drugiej jednak strony... przechlapane tak skakać z tematu na temat, bo jak człowieka tyle rzeczy ciekawi, to na jedną zdecydować się łatwo nie jest. Najlepiej zajmować się czymś interdyscyplinarnym, multidyscyplinarnym. Tylko... cóż...
 
Po przejściach z różnymi uczelniami, kierunkami (Nawet rodzice o połowie tego, co wyczyniałam, nie wiedzieli.), walką ze skonstnieniem i zamykaniem w ciasnych klatkach myślowych przez różnych profesorów, miałam dość. Rzucałam, zmieniałam, kombinowałam, aż doszłam do wniosku, że nie istnieją żadne studia, które by spełniły moje oczekiwania, więc albo po kawałku będę zbierać wszystko w całość, albo od razu dam sobie spokój. Żadna z dyscyplin naukowych nie istnieje dla mnie w oderwaniu od reszty, bo wszystko się przenika, łączy, więc jak jak do cholery mam się skupić tylko na jednej dziedzinie i jeszcze znaleźć sobie w niej jakąś wąską specjalizację? No jak? Poniekąd przez to wywalono mnie w bardziej lub mniej dosadny sposób z kilku kierunków z komentarzem w stylu - "Ja nie wiem, jak pani tu trafiła. To nie miejsce dla osób takich, jak pani.". Takich czyli jakich? 
 
Jednak jakieś studia udało mi się skończyć. Kiedy pisałam pracę i rozkładałam na czynniki pewną dziedzinę, okazało się, że materiałów jest jak na lekarstwo, nawet tych zagranicznych. W dodatku nikt jakoś interdyscyplinarnie się w to nie bawił, a co więcej okazało się, że owszem dziedzinę zgłębiano, nawet zrobiono jakiś podział na rodzaje, ale bawiono się po wierzchu w stylu szkolnym - co autor miał na myśli. Od strony, w którą poszłam ja, nikt się tym nie zajmował. Nigdzie. I o ile na początku było wszysko fajnie, to kiedy chciałam pójść z tym dalej, objechano mnie na wszystkie strony, zarzucono podważanie autorytetów i w ogóle zrobiło się nieprzyjemnie. Dalej już sobie nie poszłam, tylko dałam spokój. Po co? Bić się z koniem nie będę. Porywać się z motyką na słońce albo walczyć z wiatrakami? Skostniałych układów i wąskich horyzontów myślowych rozwalić się tak szybko nie da. 
 
Pomyślałam, że zrobię to po swojemu. I chodzę tak koło tematu, krążę przy swojej dziedzinie. Zarzuciłam wąskie specjalizacje, bo to nie dla mnie. Tylko nie wymyśliłam jeszcze jak temat ugryźć i jak zrobić tak, aby obejść to cholerne skostnienie. Znalazłam coś, co może być pierwszym krokiem, a Holandia to właściwe miejsce. Tak mi się wydaje. Szalony pomysł, ale bardzo bardzo chcę iść za marzeniami. Chcę, żeby praca sprawiała mi przyjemność i pragnę wyjść poza skostniałe sytemy oraz ciasne myślenie. Czas spełnić marzenia.

11 maja 2014

Euro - Wizja.

Internet aż huczy od komentarzy po wczorajszym finale 59 konkursu piosenki Eurowizja. Wygrał reprezentant Austrii - Thomas Neuwirth występujący pod pseudonimem Conchita Wurst. Propozycja z Polski uplasowała się na 14 pozycji, natomiast mój osobisty faworyt czyli Holendrzy - zajęli drugie miejsce.

Przyznam, że już przed półfinałami spodziewałam się wygranej Wurst. Polityka, polityka, polityka. Wpływ na wynik konkursu miały głosy jury i głosy telewidzów. I o ile Wurst wygrałaby tak czy tak, bez względu na to czy brano by pod uwagę wyłącznie głosy telewidzów, czy byłoby tak jak jest, to na pozostałych miejsach byłyby przetasowania. 

Internet pełen jest komentarzy oburzonych ludzi. Z jednej strony mamy krytykę Conchity, krytykę polskiej propozycji, a z drugiej słowa o tolerancji, gender, itd. 

Polska propozycja została objechana na wszystkie możliwe strony. Zarzucano nam seksizm, promowanie naszych dziewczyn jako tanich prostytutek, porno na scenie. Jakoś jednak wszystkim umknęło, że Cleo potrafi śpiewać, a pełno osób skupiło się na aspekcie wizualnym. Przyznam, że nie potrafię zrozumieć kilku rzeczy. Dlaczego takie oburzenie zachodnich mediów wywołały polskie seksowne dziewczyny z głębokimi dekoltami, a nikt jakoś nie jeździł po Wurst? Czyli wychodzi na to, że jak się pokazuje kobiety, głębokie dekolty itd. i w dodatku zachwala ich piękno fizyczne, to nie jest to normalne, tylko poniżające. Jak się pokazuje drag queen z brodą to jest pełno zachwytów. Jak gołe panny biegają w teledyskach, pokazują całe cycki i nagie tyłki to wszystko jest ok. Podobnie rzecz ma się z brutalną przemocą. A co więcej, można to wszystko puszczać w środku dnia, aby dzieci oglądały. 

Co zaś tyczy się głosowania... Słowianki jednak spodobały się telewidzom. Poza tym emigracja zwarła szyki i głosowała, ja oczywiście też. Jednakże sędziowie nie dali nam szans i bardzo nisko ocenili naszą propozycję. "My Słowianie" nie jest utworem wysokich lotów, ale w moim odczuciu nie jest aż tak kiepskie, aby mogło się plasować na końcu stawki. To trochę tak, jakby sędziowie dowalili Polsce specjalnie w krajach, w których jest duża liczba polskich emigrantów. A to dlatego, że wiadomo było, iż w głosach telewidzów Polska zmiażdży w tych krajach konkurencję albo będzie bardzo bardzo wysoko. I też tak było. Jednak pozycja, jaką zajęli Polacy, czyli mniej więcej w połowie, jest odpowiednia do poziomu piosenki. Nie zmienia to faktu, że trochę czuję się zniesmaczona takimi rozbieżnościami w głosach.

Wygrana Conchity nie przypadła mi do gustu, zresztą podobnie jak wielu innym osobom. Na jednym z portali napisałam, co myślę na ten temat i zostałam objechana, nie tylko ja, za totalny brak tolerancji. Proszę mi wybaczyć, ale jeśli występ Polaków ocenia się przez pryzmat wizualny, to dlaczego ocenianie Conchity przez ten sam pryzmat ma już być objawem nietolerancji? Wiele osób pisało, że są zniesmaczeni jej wyglądem i nie rozumieją, co to ma być - mężczyzna, kobieta, hermafrodyta, drag queen? Myślę, że gdyby Thomas, występując jako Conchita, nie miałby brody, nie szokowałby aż tak, jednak jako śpiewająca drag queen z brodą czy bez niej, wygrałby eurowizję. 

Sama propozycja Austrii jest średnia. Thomas niewątpliwie śpiewać potrafi, ma nawet niezły głos, a scena to jego miejsce. Sądzę jednak, że gdyby tę piosenkę zaśpiewała kobieta, wyglądająca jak kobieta albo mężczyzna wyglądający jak mężczyzna, czy też sam Thomas lecz jako Thomas, a nie Conchita, to piosenka byłaby pewnie gdzieś wysoko, z pewnością w pierwszej połowie, ale nie sądzę, aby wygrała. Natomiast jeśli tę samą piosenkę śpiewa już diva drag queen... pojawia się polityka gender, walka o tolerancję, itd. Tyle tylko, że sam konkurs z założenia powinien być konkursem piosenki, a nie polityki i poprawności politycznej. Pomarzyć... fajna rzecz. 

I po napisaniu mniej więcej tego, co powyżej, zjechano mnie za nietolerację. Nazwano starą obrzydliwą babą z kompleksami, za którą nikt się nie ogląda. Proszę mi wybaczyć, ale ja w imię poprawności politycznej, nie będę wychwalać czegoś, co moim skromnym zdaniem dupy nie urywa. Uważam, że Conchita wygrała dzięki polityce gender, bo zarówno piosenka, jak i wykonanie aż tak dobre nie jest. Niezłe, jednak osobiście uważam, że propozycja Holandii, Armenii, Szwajcarii czy Szwecji były lepsze i bez patosu. Niezłe były piosenki Niemiec, Ukrainy, Hiszpanii, Rumunii, Albanii czy Węgier. Nawet Duńczycy z inspiracją Bruno Marsem dali radę. 

Tak sobie też właśnie pomyślałam, że propozycja Belgii była trochę podobna do tej austriackiej. Gdyby z Belga zrobić drag queen... miejsce Belgii byłoby znacznie lepsze. I utwierdzam się w przekonaniu, że gdyby Conchita wyszła na scenę jako Thomas i zaśpiewała to samo tylko w garniturze, to już tak dobrze by nie było. Brakowało mi też takiej radości z zabawy muzyką, piosenką, radości z bycia na scenie. Zaserwowano za to patos, powagę... operowa scena normalnie. Diva ot co. Lecz utalentowana. Miał facet pomysł na siebie. Zmienił się w drag queen i jego kariera nabrała tempa. A broda to sprytny chwyt marketingowy. Drag queen z brodą? Nie, jeszcze raz nie. Jak diva to diva. Brodę można było sobie darować. 

Gender i tę całą resztę z tym związaną... nie będę się rozwodzić. Zajmuję się tym poniekąd zawodowo. Pamiętacie Danę International? Izrael i Austria mają coś ze sobą wspólnego.

U muzyków i wokalistów bardzo lubię to, kiedy bawią się na scenie, bawią się muzyką, gdy widać, że gra i śpiew sprawiają im przyjemność, że naprawdę to kochają i chcą swoją muzyką dawać słuchaczom radość, że to lubią. To się czuje. I czuć to było u Duńczyków, Szwajcarów, Islandczyków, Holendrów, Greków, w propozycji Szwecji, Węgier, Armenii czy Hiszpanii, również i u Cleo. Zabrakło mi tego u Conchity. Conchita - więcej radości i zabawy muzyką, mniej pompy, bufonady i patosu!

Kolejna Eurowizja przeszła do historii. Cieszy mnie to, że wśród ludzi uznanie zyskują dobre piosenki. To jest pocieszające, że poziom tego konkursu poszedł jednak w górę. Co prawda poprawność polityczna i sprawy gender mocno mnie zniesmaczyły. Diva do gustu mi nie przypadła, podobnie jak jej występ, lecz wygrywały już dużo gorsze rzeczy. Jednakże piosenka mogłaby znaleźć się na ścieżce z jakiegoś Bonda. Wcale się nie zdziwię, jak przy następnej części piosenkę śpiewać będzie diva Wurst właśnie. Cieszę się natomiast z dobrego miejsca Holendrów. Ilse i Waylon zrobili kawał świetnej roboty. 

Austrii gratuluję wygranej. Thomasowi pomysłu na siebie i zwycięstwa jako Conchita. Holendrom świetnej piosenki świetnej pozycji. Polakom dobrego miejsca, które od lat się nie zdarzyło. Cleo i dziewczynom gratuluję przypadnięcia do gustu publiczności. Co by nie mówić, Słowianki piękne są ;)


Poniżej jedna z moich ulubionych piosenek Ilse de Lange, wokalistki i założycielki The Common Linnetes.