31 marca 2010

Religia a poglądy.

Czy będąc katoliczką, powinnam cofnąć się do średniowiecza? Czy religia ma na mnie wymusić zaćmę mózgu? Czy to że świadomie podchodzę do życia, nie zmuszam innych do podejmowania decyzji takich, jak moje, powinno wykluczyć mnie z kościoła?

Chodzę co niedzielę do kościoła, modlę się codziennie, nie wstydzę się przyznać do wiary, do pozostawania w KK., a jednak kiedy czasem słucham innych wierzących bądź propagandy kościelnej, zastanawiam się, co ja jeszcze w tym ciemnogrodzie robię. Chyba powoli mam dość wysłuchiwania i wciskania mi bzdur na temat brudu seksu, baa nawet całowania, bzdur na temat wychowywania dzieci, prawa do ich posiadania bądź nie posiadania, roli kobiety, roli mężczyzny, cyklu miesięcznego, chorób i innych takich. Czasem mam zwyczajnie ochotę powiedzieć, aby się jeden klecha (Tak! Właśnie tak pogardliwie mówię o niektórych kapłanach.) z drugim wypchał trocinami, wziął w usta wody i stulił dziób, bo nie ma zielonego pojęcia, jakie głupoty oplata. Co więcej, wkurza mnie takie straszenie Bogiem, że jaki to On nie jest przerażający i jaką karę człowiek poniesie nie słuchając tych bzdur i nie stosując się do nich, bo przecież oni głoszą to, co Wszechmogący mówi. Tjaaaaa. Ciekawe, codziennie mają takie objawienia czy jak? Może by tak zapytać zainteresowanego? Co niektórzy mogliby się mocno zdziwić Jego odpowiedziami, tak sądzę.

Nie wstydzę się własnych poglądów, nie zamierzam ich ukrywać, nie zamierzam też ich zmieniać, a modlę się, bo wierzę, do kościoła chodzę nie dla jakichś facetów w sutannach, habitach, ale dla Boga. Wydaje mi się, że robię to, co robi każdy normalny wyznawca danej religii.
Katolicyzm, jak i inne wyznania, mają całą listę zakazów, nakazów - choćby w postaci przykazań. I powinno się postępować zgodnie z nimi, przynajmniej starać się. Tyle tylko, że czasem staje się w obliczu wyboru mniejszego zła i choćby się na rzęsach stanęło, trzeba i tak wybierać między złem a złem.

Wiecie, co mnie wkurza w religiach i wymysłach klechów wszelakich (nie mam tu na myśli tylko kk) - zakaz leczenia się, bo np. powiedzmy przetaczania krwi albo zakaz przyjmowania tabletek hormonalnych (a kobieta musi przejść taką kurację, z powodu raka szyjki macicy). Ostatnio spotkałam się z tym drugim przykładem i aż mnie wcięło, bo klecha założył, że chorobą kobieta usprawiedliwia przyjmowanie hormonów i wyrzeka się potomsta. Tylko że taki mały drobny szczegół... ona dzieci mieć więcej nie będzie, bo i macicę, i jajniki jej usunęli...

I po takich sytuacjach, ja naprawdę nie wiem, po jaką cholerę przygotowuję się do świąt, zamierzam uczestniczyć w liturgii, w nabożeństwach właśnie w tym kk. Wg co poniektórych to sam szatan mi w mózgu miesza i na złą drogę mnie sprowadza, bo przecież taki potwór ze mnie. Sprzeniewierzam się klechom, nie daję wmówić sobie bzdur i nie zamierzam wracać do ciemnogrodu.
Nie tylko ja stawiam sobie różne pytania i zastanawiam się, dlaczego tak wielu kapłanów tkwi w czasach sprzed kilkuset lat.

Przecież wiele osób pyta się samych siebie właśnie tak:
A po jakie licho mam dać się okładać mężowi, w imię małżeństwa uświęconego w kościele?
A po jaką cholerę mam złapać jakieś gówno, bo nie będę stosować prezerwatyw?
A dlaczego mam się nie leczyć?
A dlaczego mam pozwolić, aby moje dzieci były głodne, brudne i zaniedbane, bo nie stać nas na tak wiele maluchów, a żona nie chce stosować innej metody niż kalendarzyk?
A czemu ten księżulo nam mówi jak wychowywać dzieci, jak dbać o rodzinę, skoro sam nie ma o tym pojęcia, może miałby gdyby księża wzorem pastorów żenili się?
A dlaczego spowiadając się jestem zmuszany uważać za grzechy rzeczy i sprawy, które nimi dla mnie nie są i nie tylko dla mnie, bo zwyczajnie są dobre?
itd. itd.

Zadziwia mnie też obłuda niektórych wyznawców, bo wiecie, mi i innym zarzuca się, że nie powinniśmy w ogóle przyznawać się do tej religii przy takich poglądach, a zresztą i tak nas z pewnością piekło i szatani pochłoną, a oni sami nie pomogą bliźniemu, będą rzucać oszerstwa, kłamstwa, znam i takich, którzy gwałcą i biją w imię Boga, i takie, które spieszą co dzień do kościoła, a potrafią z premedytacją wbić nóż w plecy swoim najbliższym. Zastanawiam się co gorsze? Cała banda nas, tych o niewygodnych poglądach, czy może ci, co modlą się pod figurą, a diabła mają za skórą?

A ja i tak od religii odstępować nie zamierzam, od Boga tym bardziej, wierzę w miłosierdzie i zupełnie nie uważam, jakoby Wszechmogący był tyranem, zmuszającym człowieka do popełniania gorszego zła, samobiczowania się, samookaleczania, stania się masochistą, sadystą, itd. itd. Wszechmogący jest Miłością. I ja w to głęboko wierzę.

30 marca 2010

"Masz niezwykłe oczy"...

Oczy są zwierciadłem ludzkiej duszy, pokazują nasze emocje. Ileż to razy tymi oczami powiemy więcej niż słowami.

O gejszach zwykło się mówić, że jednym spojrzeniem potrafią zatrzymać mężczyznę. Oczy potrafią zdziałać naprawdę wiele, a spojrzenie może być tak wymowne i silne, że wystarczy chwila, aby namieszało w czyjejś głowie, sercu, zapadło w pamięć i duszę.

Kiedy poznaję daną osobę, bacznie przyglądam się jej oczom - temu, co mówią, jak mówią, jakie emocje pokazują, co odkrywają przede mną. Nie lubię oczu bez wyrazu, spojrzeń lubieżnych, wulgarnych, pogardliwych, ich właściciele mnie nie zachęcają do rozmów, wręcz przeciwnie. Bywa tak, że nie mogę przestać myśleć o jakimś męskim spojrzeniu. Można mnie uwieść samymi tylko oczami, wzrokiem.

Kiedyś nie zdawałam sobie sprawy z tego, co robię ludziom, zwłaszcza mężczyznom, moimi oczami, dopóki jeden z nich mi nie powiedział, żebym przestała na niego patrzeć, bym przestała patrzeć mu w oczy, bo on oszaleje, bo nie jestem w stanie o niczym innym myśleć. Byłam w totalnym szoku, no bo jak to? Przecież ja nic zupełnie nie robiłam, patrzyłam tylko. Nie zamierzałam go uwodzić, zachęcać, przyciągać. Zwykle staram się teraz kontrolować to, jak patrzę, wyraz swoich oczu, bo wiem, że mówią więcej niż ja sama, wiem, rozmawiam nimi intensywnie, jakbym żywo gestykulowała, choć mój język ciała temu przeczy.

Zastanawiam się, czy w jakimś innym wcieleniu nie byłam przypadkiem gejszą. No bo skąd właściwie ta siła spojrzenia. Potrafię rzucić tylko jedno i zatrzymać mężczyznę, przyciągnąć, bez wysiłku. Wciąż mnie samą to onieśmiela.

"Masz niezwykłe oczy. Nie potrafię przestać o nich myśleć. Kiedy przymykam powieki, pod nimi mam wciąż twoje oczy..."








28 marca 2010

Przypadek, los, Opatrzność i ludzka życzliwość.

W sobotę wybrałam się z "misją", jak zwykle od kilku ostatnich miesięcy. Musiałam załatwić kilka spraw. Przy okazji miałam trochę odpoczynku, czas na spotkania z przyjaciółmi, na oddech, odreagowanie i przede wszystkim na sen.

Wpadłam na kilka godzin do Poznania - miasta, w którym spędziłam sporo czasu i które nadal jest mi bliskie, jest takie trochę moje. Pomiędzy spotkaniami z przyjaciółmi miałam taką małą dziurę, więc postanowiłam, że przejdę się Półwiejską i jakoś tak wylądowałam w Starym Browarze. W sumie to nawet dobrze się stało, bo nie wzięłam zapasowych plastrów, a mam rozwalony palec. Plaster, który miałam był już mokry, bo padało, wciąż zsuwał mi się z palca i należało coś z tym zrobić. Najpierw jednak stwierdziłam, że może warto zahaczyć o toaletę, umyć ręce, poprawić włosy, itp.

Nie spiesząc się poszłam sobie do prostokątnej części, po drodze popatrując na wystawy sklepowe. W międzyczasie (który w teorii nie istnieje) odbyłam jeszcze rozmowę telefoniczną z siostrą. Chciałam iść najpierw po plaster, ale taka zagadana poszłam w kierunku przybytku czystości. Ten parterze poddawany był "konserwacji" przez dzielne panie sprzątaczki, więc udałam się na piętro. Zrobiłam, co trzeba i kiedy ostatni raz sprawdzałam w lustrze stan mojego wyglądu, zauważyłam bardzo ładną blondynkę, która wydała mi się znajoma. Spojrzałam raz jeszcze w lustro, a później na nią i dotarło do mnie, że to hmmm... koleżanka ze studiów, moja była współlokatorka, była przyjaciółka. Zupełnie nie wiem, jak określić w tej chwili tę relację, więc niech będzie po prostu koleżanka.

Czułam od kilku dni przez skórę, że ten 27 dzień miesiąca nie będzie typowy, będzie dziwny, zaskakujący i rzeczywiście taki był. Nie widziałam jej od długiego czasu. Nie miałyśmy ze sobą kontaktu, poza jakimiś grzecznościowymi życzeniami świątecznymi. Nie wiedziałam, co się z nią działo przez ten czas.

Kiedyś byłyśmy sobie dość bliskie. Mogę śmiało powiedzieć, że przyjaźniłyśmy się. Poznałam ją, kiedy byłam w toksycznym związku, miałam problemy ze sobą i z tamtym facetem. Nasza przyjaźń zawiązywała się i rozwijała równolegle z powolnym umieraniem mojego uczucia do faceta, z rozpadem związku i z walką, aby się od niego uwolnić. Szybko zaczęły się dość poważne problemy, konsekwencje związku, ciężka depresja i właściwie niewiele do mnie docierało. To nie był dobry grunt dla rozwoju przyjaźni, zwłaszcza przyjaźni z tak wrażliwą osobą, jaką jest ona. Od samego początku przyjaźń poddawana była próbom, chyba zbyt ciężkim - jej problemy, które starałam się jakoś pomóc jej rozwiązać, moje problemy, które wypierałam z własnej głowy, bo tylko tak jakoś mogłam funkcjonować.

Pewnego zimowego styczniowego popołudnia byłyśmy na zakupach. Chciałam kupić książkę i kilka płyt. Spotkałyśmy go w sklepie. Nie pamiętam, jak wróciłyśmy do domu. W głowie mam tylko jakieś niejasne, zamazane obrazy z tamtego popołudnia, wieczoru i dwóch następnych dni. Byłam w fatalnym stanie...
Od tamtego momentu znajomość zaczęła się psuć. Popadałam na przemian w stany paniki, otępienia i pracoholizmu. Mijały tygodnie, miesiące wypełnione głównie intensywną pracą i brakiem snu. Tak właśnie wróciła mi bezsenność. Jak można dbać o przyjaźń w takim stanie? To aż dziwne, że wiele z moich relacji z ludźmi zwyczajnie nie umarło. Może dlatego że nie spędzali ze mną tyle czasu.

Zresztą sama zaczęłam się od niej odcinać, mimo że mieszkałyśmy pod jednym dachem. Starałam się wypychać ją z domu, żeby nie musiała na mnie patrzeć, żeby się dziewczyna nie martwiła i mną, bo miała swoje problemy. Przeżyła mocno to, co się ze mną stało, bo działo się to na jej oczach.

Obie byłyśmy młode, naiwne, ja na etapie brutalnego leczenia z własnej naiwności, wrażliwe, zagubione. Nie umiałyśmy o tym wszystkim rozmawiać.

Kiedy zauważyłam ją w sobotę, po prostu podeszłam, przywitałam się. W ciągu kilkunastu minut streściłyśmy sobie wydarzenia z naszego życia z ostatnich miesięcy, lat. Wymieniłyśmy informacje o znajomych. W ciągu następnych kilkunastu minut zaliczyłyśmy jeszcze aptekę, bo ja potrzebowałam plastra i sklep z butami, bo ona miała upatrzone buty. Padło w obie strony kilka słów wsparcia, przypomnienia o zaletach, wyjaśnienia tego, co wtedy się wydarzyło w jej i w moim życiu.

W sumie stęskniłam się za nią, za wspólnym szaleńczym poszukiwaniem płyt z muzyką, zwłaszcza takich rarytasów, za numerami, które wyczyniałyśmy z naszymi wspólnymi znajomymi.

Nie mam w zwyczaju reanimowania trupa. Nie robię tego. Ona jest inną, choć wciąż tą samą osobą. Zmieniła się. Ja też jestem inna, zupełnie inna niż wtedy. Zmieniłam się mocno, zmieniło się moje postrzeganie świata. Nie chcę już wracać do tego, co było. Nie chcę łatać czegoś, co ma dziury jak krater wulkanu. Została jakaś nić sympatii między nami. Jest przeszłość. Jest teraźniejszość. Jest moje życie, jest jej życie. Jest ona i jestem ja. Była rozmowa. Może na początku trochę skrępowana, dziwna, a później bardziej naturalna, normalna. Pewne rzeczy musiały zostać powiedziane, aby zamknąć niedokończone, niedomówione rozdziały naszych losów.

Wiecie, naprawdę ją lubię. Nie myślę o przyjaźni, przeszłości, przyszłości. Myślę o słowach, o rozmowach. Lubię - rozmawiam, komunikuję się z daną osobą. Jest to dla mnie naturalne, stosuję to do wszystkich, więc i w tym przypadku będę. Czasem można zwyczajnie zapytać, co słychać, wlać w człowieka szczerą nadzieję, że będzie dobrze. Życzliwość. Zwyczajna ludzka życzliwość dla tych, których lubimy. Przecież to tak niewiele. Mały kawałeczek siebie dla drugiego człowieka. Zmieniając swoje otoczenie, pracując na sobą i relacjami z ludźmi, zmieniamy świat, a to naprawdę bardzo wiele.



26 marca 2010

Kopanie leżącego czyli o wykorzystywaniu bezradności, słabości ludzkiej.

Nie wierzę w przypadki, ale chciałabym wierzyć w cuda, jednak te ostatnie nie zdarzają się niestety na zawołanie. Raczej rzadko się zdarzają, a nawet jeżeli już się wydarzą, czy potrafimy je dostrzec, docenić?

Jutro czeka mnie znowu wyjazd, dokładnie tak, jak dwa miesiące temu - ta sama data dzienna, podobny rozkład dnia... nawet takie same godziny spotkań! Dziwnie się czuję, jakby coś miało się wydarzyć. Nie wiem, może zwyczajnie chciałabym jakiegoś cudu, cudu, którego pragnęłam równie mocno owego styczniowego, mroźnego dnia. Chyba wciąż tego chcę. Coś się wtedy wydarzyło, coś ważnego, czego nie umiem poukładać w swojej głowie i w myślach. Wydawało mi się kiedyś, że człowiek może sobie wyprzeć z własnego mózgu to i owo, ale im bardziej się stara to zrobić, tym marniejsze efekty takiego działania.

Jestem zupełnie bezradnia, zagubiona... Każdego dnia sobie powtarzam, że muszę być silna, bo mam tyle obowiązków, z którymi muszę sobie poradzić, bo jeśli się rozkleję... Nie! Nie ma takiej opcji, nie wolno mi. Może dlatego najwięcej przeżywam w samotności. Najbardziej się cieszę i najbardziej cierpię. Jestem zbudowana na emocjach, które czasem są tak silne, że gdybym je uzewnętrzniła, ludzie, będący obok mnie, mogliby poczuć się oszołomieni, zdziwieni. To byłoby chyba zbyt wiele do zniesienia.

Z jednej strony jestem otwarta, nie mam problemów z nawiązywaniem kontaktów z ludźmi, itd., ale często można wyczuć, że trzymam pewien dystans, że tłumię emocje, że zamykam się. Podobno jedno z drugim się kłóci, ale mnie to jakoś mało interesuje.

Wiecie, czego najbardziej nie znoszę w mężczyznach? Nie znoszę tego, że kiedy któryś zauważy albo mi się wypsnie że jestem zagubiona, bezradna, to usiłuje to wykorzystać, upatruje sobie jakiejś szansy w ten sposób, myśli, że jak rzuci jakimś ochłapem (czułości, wsparcia, ciepłego słowa... czegokolwiek w podobnym stylu), to zawędruje prościutko do mojego łóżka. Oczywiście mam tu na myśli tylko tych, którzy tak robią.
Nienawidzę tego w facetach, ścierpieć wręcz nie mogę, bo taki posunie się i do kłamstwa, żeby polowanie na ofiarę się udało. Dlatego czasem zdarza mi się podpuszczać facetów, żeby wylazło szydło z worka. Można to sprawdzić na tysiące sposobów, ale mam jedną zasadę - nie posuwać się do kłamstwa, nawet niewinnego, bo prędzej czy później i tak się wyda, a po co sobie nim "brudzić ręce".

Naprawdę nie jest trudno odróżnić szczerość od ochłapów. Wystarczy obserwować i zachować odrobinę zdrowego rozsądku.

Nie wiem, czy to świat w jakim żyjemy, czy może to ludzie, sprawiają, że lepiej nie pokazywać swojej słabości, bezradności... Znajdzie się mnóstwo fałszywych uzdrowicieli, oszustów, tych, którzy zechcą ten stan nasz wykorzystać.
Nie lubię w ludziach tego właśnie - takiego bezczelnego wykorzystania słabości drugiego człowieka i to jeszcze ze świadomością, że się go bardziej skrzywdzi. Kopanie leżącego jest dla mnie niedopuszczalne!

Nie jest ważne, czy jest się kobietą, czy mężczyzną. Każdy z nas ma prawo do bezradności, słabości. Każdy. Jednak pewne sprawy lepiej zachować tylko dla siebie.

23 marca 2010

pomiędzy szczelinami świadomości
usiłuję wyjaśnić odpowiedzi
tysiące znaków zapytania

jak dalej iść?
jak żyć?
kiedy pustki wypełnić się nie da...

słońce łaskocze mnie o świcie
przez zaciśnięte powieki chcę usłyszeć
lecz tylko cisza ze mną rozmawia



21 marca 2010

Jesteś tym, co jesz, czyli filozofowanie o jedzeniu.

Lubię jeść. Uwielbiam dobre jedzenie, co nie znaczy, że opycham się bez opamiętania. Często wystarczy mały kawałek czegoś dobrego. Mówi się, że człowiek jest tym, co je. Uważam, że wiele w tym prawdy. Nie wyobrażam sobie, abym miała żywić się w KFC czy jakimś innym McDonald's. Wiem jak smakuje jedzenie stamtąd i stwierdzam, że obojętnie jaką kanapkę się zamówi, mają tak podobny smak, jakby wciąż jadło się to samo. Kiedyś zrobiłam eksperyment, kupiłam w kilku takich miejscach po kanapce i zostawiłam je do następnego dnia. Większość była nie dość, że obrzydliwie tłusta, to kiedy wzięłam je do ręki, miałam wrażeniej, jakbym trzymała w niej kamienie. Po takim jedzeniu zawsze czułam się ociężała, jakbym najadła się kamieni, a przy tym, byłam wciąż okropnie głodna i jeszcze bolała mnie głowa.

Podobnie reaguję na tłuste smażone potrawy, panierowane smażone warzywa, itp. Według niektórych wybrzydzam, ale tak naprawdę dlaczego jest to, po czym czuję się źle, czuję się tłusta, ciężka, chora, zmęczona, bez chęci i energii do życia.

Jakoś nigdy nie opychałam się ciasteczkami, chipsami, colą, hamburgerami itp., bo po prostu ich nie lubię i nie jem, ale jeszcze kilka lat temu mocno przesadzałam z solą. Soliłam prawie wszystko i dość dużo. Jednak pewnego dnia stwierdziłam, że należy się od tego odzwyczaić, zanim tak duże ilości soli zaczną jakoś źle wpływać na mój organizm. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Przestałam solić. Wszystko. I tak przez dwa tygodnie. Pierwszy tydzień był straszny, jak droga przez mękę. Krzywiłam się, ale jadłam, specjalnie wybierając potrawy, które zwykle mocno soliłam. Po tygodniu zaczęłam się przyzwyczajać i dociągnęłam te kolejne 7 dni. Gdy minął czas, który sobie założyłam, zaczęłam solić potrawy. Wystarczyła minimalna ilość soli, abym ją wyczuła w posiłku. Drastyczny sposób, ale skuteczny. Pozbyłam się przynajmniej tego paskudnego nawyku.

Rodzina jest niestety zmuszona do jedzenia tak, jak ja, ponieważ im gotuję. Ciotka zawsze sobie dosala prawie wszystko, a ja jak widzę tę ilość soli, którą ona traktuje potrawy, to po prostu nawet na to patrzeć nie mogę i cieszę się, że nie jest na odwrót z tym gotowaniem, bo wówczas wyglądałabym jak śmierć w czasie nadgodzin.

Wszelkie diety - cud, jakieś mięsne, wegetariańskie, wegańskie, białkowe i diabli wiedzą jakie jeszcze zupełnie do mnie nie przemawiają. Wychodzę z założenia, że należy jeść wszystko, w odpowiednich proporcjach, nie przeginać z wielkością porcji.

Był czas, że znajomi zachęcali mnie do przejścia na wegetarianizm, ale jakoś sobie nie wyobrażam tego. Ich argumenty zupełnie do mnie nie trafiały, a już ten o szczupłości i zdrowiu był najłatwiejszy do podważenia. Znam dwie osoby, które zmarły dzięki tej diecie, wciąż miały niedobory białka, kilka innych jest dość sporych gabarytów, ale jedzą przecież roślinki... i... parówki, kotlety sojowe. A znów inni mówili mi, że nie powinnam jeść masła, bo nabawię się sklerozy i będę mieć problem z cholesterolem; że pomidory są rakotwórcze; że herbata wypłucze mi wszystkie minerały z organizmu; że jeśli nie będę jeść tłustego mięsa nabawię się anemii, itd. itd. Czy cokolwiek z tego jest prawdziwe? Pojęcia nie mam.

Jem wszystko, choć nie lubię mięsa, ostatnio nawet i wątróbkę, choć nie cierpię jej smaku. Wolę wszelaką zieleninę, surowiznę, ale wiem, że raczej zdrowa nie będę, jedząc sałatę, rzodkiewki, ogórki, marchewkę, jabłka, pomarańcze, nawet cebulę, czosnek i cytryny. Jestem tym, co jem i czuję się z tym świetnie, bo w mojej diecie nie brakuje żadnych produktów.

Nie lubię nie mieć czasu na posiłek i nie jestem zbyt zadowolona z traktowania własnego organizmu i bebechów, kiedy miewam okresy żywienia się wodą oraz kawą, czyli gdy bywam kompletnie zapracowana. Mam świadomość tego, co sobie taką postawą wyrządzam.
Czasem zastanawiam się, jak żyje się ludziom, którzy jedzą byle co, byle jak, byle się napchać samymi węglowodanami, pustymi kaloriami, tłuszczem i cukrem. Chyba nie chciałabym eksperymentować z taką dietą nawet przez kilka dni. A z drugiej strony są osoby z anoreksją.

Nie wiem, czy w świecie przetworzanej masowo żywności, nawozów sztucznych, modyfikacji genetycznych i śmieciowego jedzenia można mówić o zdrowym odżywianiu. Jednak myślę, że można starać się jakoś zdrowo jeść. Mam nadzieję, że nie doczekam się świata, w którym posiłki będą polegać na zażyciu kilku tabletek, które będą zawierały wszelkie niezbędne składniki. Co ja mówię! Mam nadzieję, że nigdy do czegoś takiego nie dojdzie. Ile ludzie by stracili, ile z zapachu, smaku, z przyjemności jedzenia.
Zresztą sama modyfikowana genetycznie żywność mnie przeraża. Przecież wciąż szerzą się alergie pokarmowe, a taka powiedzmy marchewka z genem ryby mogłaby kogoś zabić. Dlaczego? Bo ktoś może mieć uczulenie na ryby. Kto by się spodziewał ryby w marchewce? A i takie pomysły mają naukowcy. Jeszcze tylko brakuje marchewki i jabłek z etykietką składu.
Szkoda tylko, że nie zastanowią się nad tym, jak to wpłynie na organizm ludzki.

Wiosna za oknem, wiosna w powietrzu, więc i mój parapetowy ogródek ziołowy przymierza się do sezonu. Jak na razie czekam na kiełki i bacznie obserwuję moje nasionka. Mam nadzieję, że i w tym roku coś z nich wyrośnie, bo jakoś nie mam ochoty na zielsko z marketu czy z paczki. Nie ma to jak aromat świeżych ziół, a latem lemoniada cytrynowo lawendowa z miętą czy melisą. Już nie mogę się doczekać!

19 marca 2010

Księżniczka i Mag - spotkanie z Magiem (cz. 1).

Księżniczka zaczęła zmieniać się. Przestała wyglądać jak chłopczyca. Pozwoliła urosnąć swoim włosom, kupiła sobie kobiece ubrania, zaczęła nosić sukienki, spódnice, nawet buty na obcasach. Zaczęła dbać o siebie, malowała się, dbała o fryzurę i ubiór.

Pierwszy raz zrobiła ze swoim wyglądem coś dla siebie, bo jak dotąd dbała o niego bądź nie, zwracając baczną uwagę na to, co sądzą o nim mężczyźni. Próbowała szukać akceptacji siebie, potwierdzać swoją wartość i atrakcyjność w oczach oraz w ramionach mężczyzn. Osiągała jednak tylko to, że traktowali ją jak kumpla, panienkę na jedną noc albo jak swoją własność. Kiedy jeden z nich powiedział jej, że myślał, że ona jest inna i że jest bliski stracenia resztek szacunku jakimi ją jeszcze darzy, obudziła się z letargu. Nie mogła patrzeć na siebie w lustrze. Nie wiedziała, jak mogła pozwolić sobie na taki upadek, na zadowalanie się namiastkami, byle czym. Z jednej skrajności wpadła w drugą.

Kiedy zaczęła zdawać sobie ze wszystkiego sprawę, przestała więzić swoją kobiecość, którą wciąż próbowała ukryć za zewnętrzem i męskimi zachowaniami. Nie chciała nikogo udawać. Chciała być sobą, dawną sobą, sprzed gbura, sprzed tych wszystkich mężczyzn, sprzed wmówienia sobie tzw. "prawd o kobietach", sprzed wiary w bajki i książąt na białych rumakach.

Zmieniła się dla siebie. Przestała walczyć z kobiecością. Dotarło do niej, że kobiecość jest jej częścią, potężną zaletą, a nie czymś, czego powinna się wstydzić, czymś co sprawia, że staje się łatwą ofiarą. Czy musiała upaść tak nisko, aby zrozumieć to wszystko? Czy te wszelkie sytuacje, przemiany i zachowania były jej potrzebne, aby otworzyły się jej oczy, aby przestała ze sobą walczyć? Ujrzała siebie w zupełnie innym świetle. Zobaczyła kobietę bez ciasnego gorsetu księżniczki, bez tych wszystkich zasad, bez tego, że to czy tamto wypada. Spojrzała na siebie, jak na zwyczajną kobietę, jak na człowieka.

Wędrowała dalej nowo obraną drogą. Czasem spotykała tych, którzy ją znali, a oni z trudem ją poznawali. Nie mogli uwierzyć, że to ta sama osoba, tak bardzo zmieniła się zewnętrznie i wewnętrznie, na szczęście w dobrym kierunku, co podkreślali spotkani ludzie. Nie zmieniły się tylko jej wymowne oczy, choć teraz wypełniały je ciekawość świata i blask, była w nich iskra życia.

Nie walczyła już z dobrą wróżką, która w niej była, która przejawiała się się w empatii, w niesieniu pomocy, w dobroci serca. Jednakże Księżniczka wyzbyła się tej naiwności, która wcześniej w niej była. Z wolna budziła się w niej Czarownica, czyli świadomość siebie, swojej kobiecości i swojej wartości, dążenie do rozwoju, równowagi, życia w zgodzie z samą sobą i z otoczeniem.

Po kilkunastu dniach wędrówki Księżniczka dotarła do rozstaju dróg. Cztery drogi - każda prowadząca w innym kierunku. Przy rozstaju rosło kilka drzew, a pomiędzy nimi leżał wielki kamień. Na głazie siedział mężczyzna, a obok niego na ziemi leżał jego plecak. Mężczyzna nie był takim zwyczajnym facetem, jakich wielu - był to Mag - Wędrowiec. Mag przyglądał się niebu i drzewom, a po chwili nachylił się nad plecakiem, otworzył go i zaczął wyjmować z niego małe i większe kamienie. Księżniczka nie wiedziała, dlaczego to robi. W jej głowie kłębiły się tysiące pytań, a na usta cisnęło się jej mnóstwo słów. W milczeniu przyglądała się Magowi. Z trudem powstrzymywała się od zadania mu tych wszystkich pytań, które tak bardzo chciała wypowiedzieć.

Kiedy Mag-Wędrowiec wyjął z plecaka wszystkie kamienie, zaczął wyjmować z niego pamiątki, które zebrały mu się w czasie całej długiej wędrówki. Część z nich odkładał obok kamieni, a inne wkładał z powrotem do plecaka. Kiedy się z tym uporał, podniósł wreszcie głowę i spojrzał w kierunku Księżniczki. Wiedział, że od dłuższego czasu mu się przygląda. Popatrzył raz jeszcze w niebo i wstał, jednocześnie spoglądając w oczy Księżniczce. Zrobił dwa kroki w jej stronę.
"Mam do ciebie tysiące pytań. To aż dziwne, że ci o tym wspominam, skoro właściwie wcale się nie znamy." - przemówił Mag. "Wiem, że przyglądasz mi się od dłuższego czasu" - kontynuował "i chciałbym...............".........


17 marca 2010

Starcie z bezdomnymi i kilka refleksji na Dzień Św. Patryka.

Wczorajszy wieczór był wietrzny i dość spokojny. Siedziałam sobie przy komputerze, dobrze mi się pracowało, moje choruszki oglądały coś w tv. Nagle na korytarzu zrobił się jakiś hałas, głośne postukiwania, trzaski. Ojciec wstał i wyszedł na korytarz zobaczyć, co się tam dzieje. Usłyszałam, dochodzące zza drzwi, krzyki jakiegoś podpitego faceta, bełkot kobiety i stanowczy aczkolwiek niezbyt głośny głos mojego ojca. Wstałam, włożyłam buty, przyniosłam sobie taki gruby kawałek deski, który służy mi do przesuwania zasłon i postawiłam go sobie koło drzwi. Odczekałam jeszcze chwilę i otworzyłam drzwi wejściowe, którymi dostał ów facet.

Okazało się, że to bezdomni znowu robią sobie noclegownię na naszej klatce schodowej. Wkurzyłam się, bo w zeszłym tygodniu już dwa razy była przez jakichś bezdomnych zbita zbrojona szyba z drzwi wejściowych do klatki, bo przecież jakoś trzeba było wejść. Tym razem szyby ocalały, ale jakoś ci bezdomni musieli wejść. Zastanwiam się, kto wpuścił tych uchlanych, śmierdzących ludzi.
Mam w sobie sporo tolerancji, wiele potrafię zrozumieć, ale nawet i moja wyrozumiałość ma jakieś granice. Mam już dość zbitych szyb, hałasu, awantur, syfu i ekskrementów, pozostawianych przez nich na korytarzach i schodach, kradzieży wycieraczek spod drzwi i innych takich. Gdyby ci bezdomni, którzy chcą nocować na schodach i korytarzach bloków zachowywali się jakoś po ludzku, w miarę normalnie to jeszcze można by to znieść, ale tak? Zresztą od nocowania są noclegownie i schroniska.

Wracając do wczorajszej sytuacji. Kiedy wyszłam na ten korytarz, facet akurat groził mojemu ojcu i chciał się z nim bić. Szlag mnie trafił, więc mówię do gościa, że albo się uspokoi i wyniesie z naszej klatki albo dzwonię na policję. Ten się zaczął wydzierać i z łapami próbuje do mnie idzie. Odsunęłam się, facet się zachwiał i poleciał na ścianę. Kobieta, która z nim była zaczęła coś pokrzykiwać ze schodów, rzucać wyzwiskami pod moim adresem, a facet nadal się stawiał. Na końcu korytarza otworzyły się drzwi jednego z mieszkań i wyjrzał sąsiad z żoną. Zrelacjonowałam im, co się dzieje. Po chwili bezdomny dał nam spokój i poszedł bełkotać na schody. Wyzywał, darł się, kopał w blaszane drzwi. W tym momencie wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam na policję. Okazało się, że przed chwilą dzwoniła tam też i sąsiadka z końca korytarza.

Na policję długo nie trzeba było czekać. Po niecałych 10 minutach już byli u nas na piętrze. Spisali dane i zrobili co trzeba.

A dziś gdy wracałam do domu, widziałam przez okno tramwaju parę tych bedomnych, którzy wczoraj zrobili sobie legowisko i pijalnię alkoholu na naszym piętrze. Na szczęście wybierali się w przeciwnym kierunku.

Może ktoś powiedzieć, że jestem nieczuła, nietolerancyjna czy wręcz chamska, że wyrzucam "biednych" ludzi na zimno, śnieg i mróz, ale mam to gdzieś. Ci "biedni" ludzie hałasują, śmiecą, wybijają szyby, wszczynają awantury itd. Tylko że to my mieszkańcy płacimy za wstawianie szyb, za wszelkie naprawy, za sprzątanie.



Dziś na szczęście jest już spokojnie. Nie ma żadnych włóczących się bezdomnych wokół bloku. Dzień był słoneczny, dość ciepły i wiosenny - piękny Dzień Św. Patryka. Św. Patryk w Polsce to może nie to samo co na Zielonej Wyspie, ale i ta namiastka tutaj może być - jest i muzyka, i zielone piwo, więc czego chcieć więcej.

Przypomniało mi się, jak kilka lat temu jeszcze na studiach, chyba nawet na ostatnim roku poszłam sobie ze znajomymi do pubu. Było dość wcześnie, czekaliśmy na kilka osób, które miały dołączyć później. Siedzieliśmy, piliśmy piwo, znajomi robili bałagan na stoliku, wyżywając się na podkładkach od piwa i na jakichś ulotkach - darli to wszystko w drobinę i rzucali się tym, jak dzieci. Kiedy przyszła reszta znajomych, zaczęto dyskutować, gdzie by się przenieść, bo tam już nudno było. Zaproponowałam, aby iść do irlandzkiego pubu, bo akurat był Św. Patryk. Znajomi się zgodzili, więc wystarczyło przejść się na drugi koniec ulicy i już byliśmy na miejscu - jeszcze tylko schodami w dół poprzez labiryntową sieć korytarzy i znaleźliśmy się w centrum wydarzeń tamtego wieczoru.

Mnie oczywiście tam już znano jako stałą bywalczynię, bynajmniej nie ze względu na picie, lecz na regularne pojawianie się.

Spotkałam wtedy jeszcze dwie koleżanki z mojego drugiego kierunku. Były lekko podpite, ale dzięki temu dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy i na zawsze właściwie straciłam jedną z moich przyjaciółek, ale może to i lepiej. Ucieszyłam się, kiedy okazało się, że one właśnie wychodzą i będzie więcej miejsca dla całej mojej "wycieczki". Wieczór był udany, obfitował w irlandzkie jedzenie, pyszne piwo, doskonałą muzykę i takież towarzystwo oraz w całe mnóstwo nowo poznanych ludzi. Tamtego wieczoru pub był mój i kumpeli - byłyśmy w centrum uwagi, w centrum wydarzeń, w centrum wszystkiego aż do zamknięcia. Lały się hektolitry piwa, wypaliłam pół paczki fajek (żeby było śmieszniej barman nam je postawił), nasyciłam uszy muzyką, nagadałam się z ludźmi. Najlepszy Św. Patryk jakiego w Polsce przeżyłam.

Mam taki ogromny sentyment do Zielonej Wyspy. Właściwie od pierwszego razu, kiedy tam pojechałam. Irlandia była wówczas zupełnie innym krajem, którym jest dzisiaj, była innym krajem niż ten,w którym jakiś czas później zamieszkałam. Nie słyszało się na każdym kroku polskiego języka, o polskim jedzeniu można było sobie pomarzyć, podobnie jak o formularzach i drukach w języku polskim. Okolice dzielnicy, w której później mieszkałam, nie były wówczas nawet porządnie skomunikowane z centrum Dublina. Wyjechać stamtąd można było tylko stopem. Wtedy jeszcze wielu rzeczy nie wiedziałam o tamtym kraju i dopiero go poznawałam, ale zakochałam się w tym zielonym wietrze, zielonych pagórkach i zielonym powietrzu od pierwszego wejrzenia.


A teraz garść informacji o bohaterze dnia dzisiejszego.

Św. Patryk - patron Irlandii, żyjący w V wieku. Pochodził z terenów dzisiejszej Walii. Jako dziecko został porwany przez irlandzkich piratów i uprowadzony na Zieloną Wyspę. Udało mu się uciec, jednak powrócił tam jako biskup, aby szerzyć chrześcijaństwo. Nawracał królów, walczył z druidami, na podstawie trójlistnej koniczynki tłumaczył dogmat o Trójcy Św. Wygnał z wyspy węże. Założył siedzibę biskupią w Armagh. Według legendy został pochowany w Downpatrick. Dzień Św. Patryka obchodzi się właśnie dziś - 17 marca. Jest to bardzo ważne święto dla Irlandczyków.

Croagh Patrick - czyli Góra św. Patryka leży w hrabstwie Mayo. Św. Patryk spędził na szczycie tej góry 40 dni, modląc się i poszcząc. To właśnie dzięki temu poświęceniu miał wygnać z wyspy wszystkie węże. Wzniesienie ma tylko 764 m n.p.m., ale co roku od 1,5 tys. lat w ostatni piątek lipca na szczyt wyruszają pielgrzymi. W 1905 r. wybudowano tam małą kapliczkę.

Downpatrick - zgodnie z tradycją, to tam św. Patryk założył kościół i tam został pochowany. Pod owalnym, białym kamieniem mają spoczywać w jednym grobie św. Patryk, św. Brygida i św. Kolumba.

Tęsknię za Zieloną Wyspą. Bardzo. Za jej powietrzem, zapachem, wiatrem, deszczem i zielenią. Uwielbiam ten mokry zapach ziemi i trawy tuż po deszczu. Dobrze, że nadal tam są dzikie miejsca.

Wszystkiego dobrego na Dzień Św. Patryka!


16 marca 2010

Szpital - odsłona druga.

Poniedziałek - piękny, słoneczy choć dość wietrzny dzień. Przed szpitalem jak zwykle parking pełen samochodów, na przystankach tłumek ludzi wyczekujących na autobusy i busy, a na wszelkich chodniczkach i przejściach kolejne grupki ludzi spieszące na badania, do szpitala i ze szpitala. Odczekałam swoje w kolejce do szatni, wzięłam numerek i powędrowałam w stronę windy. Jakoś nie chciało mi się iść po schodach na ostatnie piętro.

Wcisnęłam przycisk windy i po dłuższej chwili drzwi otworzyły się, ukazując spory kwadracik, zajmowany przez kilka osób. Winda planowo odbyła podróż na -1, aby później zahaczyć ponownie o parter i w szybkim tempie zaliczała kolejne piętra w górę. Dwoje ludzi dyskutowało, na którym piętrze powinni wysiąść. Chyba nie bardzo byli jeszcze zorientowani w tym, gdzie się wszystko znajduje w owym szpitalnym kompleksie. Zapytałam ich, czego szukają. Mieli zrobić ekg, więc wytłumaczyłam im, na którym piętrze powinni wysiąść i jak dość do odpowiedniego pomieszczenia. Chwilę później byłam już na ostatnim piętrze, drzwi się otworzyły i dostrzegłam grupkę oczekujących na to cudo techniki tak ułatwiające nam wszystkim życie.

Kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyłam znajomego mężczyznę. Pomyślałam, że miałam szczęście, że akurat tak trafiliśmy, bo mogłam się z nim minąć, a właśnie zamierzałam zajrzeć na jego oddział, a po ciocię iść trochę później. Spieszyć się nie musiałam, bo wiedziałam, że ciocia się dopiero przebiera, a wypis będzie naszybciej za jakieś 20 minut. Zresztą chwilę wcześniej rozmawiałam z nią telefonicznie.

Kiedy zobaczyłam mojego znajomego uśmiechnęłam się, a on odwzajemnił mi się tym samym. Przecisnęłam się przez tłumek, próbujący wejść do windy i podeszłam do niego. Stanęliśmy sobie z boku, przy oknie, z daleka od zaciekawionych spojrzeń innych pacjentów i ich rodzin.

Zawsze jakoś się krępuję, kiedy widzę i kiedy wiem, że inni słuchają moich szpitalnych rozmów, starając się przy tym nie uronić słówka z dyskusji. Czuję się z tym jakoś dziwnie. Z jednej strony chce się porozmawiać z tą daną osobą, coś opowiedzieć, o coś spytać, a szpital nie sprzyja prywatnym rozmowom.

Zamieniliśmy ze sobą kilkanaście zdań. Takie trochę wyczuwanie się, badanie gruntu, jak zwykle wtedy, gdy ludzie o sobie niewiele wiedzą. Powiedziałam mu, że chciałam przyjść w weekend, ale zupełnie nie mogłam się wyrobić, bo nie było mnie nawet w mieście. Powiedział mi, że wyjdzie za dzień czy dwa, więc znacznie szybciej niż początkowo miało być. Ucieszyłam się, bo szpital do miejsc wypoczynkowych nie należy. Jednak za trzy czy cztery tygodnie znowu będzie musiał się w nim zjawić.
Okazało się, że mieszka dość blisko mojej rodziny na południu. Rejony kraju znajome mi od wczesnego dzieciństwa, a w tej chwili mieszka tam kilkoro moich znajomych ze studiów.
Oczywiście nadrobiliśmy to, co powinniśmy byli zrobić od razu - przedstawić się. Dziwnie myśleć o osobie albo rozmawiać z kimś, nie znając nawet imienia, tak jakoś bezosobowo. Nie lubię tak.
Rozmowa jak rozmowa - miła choć krótka, ale musiałam lecieć po ciocię. Mogę Wam tyle powiedzieć, że wymieniliśmy się numerami, a ja przez cały czas uśmiechałam się. A co? Wolno mi! No bo dlaczego nie? Zresztą nie miałam powodu, aby tego nie robić.

Czy odwiedzę go kiedy znowu będzie w szpitalu? Z pewnością tak, jeśli sam tego zechce i postaram się znaleźć dużo więcej czasu.

Lubię poznawać ludzi, lubię z nimi rozmawiać. Przejawiam ogromną ciekawość ludzi, tego człowieka również. Mówię Wam, że ma coś takiego w oczach i ja koniecznie chcę wiedzieć, co to jest.



ps. Proszę tylko nie myśleć, że ja jakaś kochliwa i nawet pacjentom szpitali nie przepuszczę ;) O nie! To raczej jest w drugą stronę. Może opowiem Wam kiedyś o pewnym kardiochirurgu z oddziału, na którym właściwie odratowali moją Mamę przed wcześniejszym odejściem z tego świata.
Żartuję sobie teraz, ale z tym lekarzem kardio to się podziało... I jeszcze był taki jeden na innym oddziale.
Ja naprawdę nic nie robiłam. Byłam sobie, ot co!

ps.2. Jeśli kogoś ciekawi, co z moim życiem uczuciowym, to powiem tylko tyle, że jest w stanie agonalnym, a ja nie mam chwilowo na to czasu. Właściwie to nawet nie mam go tylko chwilowo. Po prostu nie mam i już.

15 marca 2010

Głupota zwana małżeństwem.

W mojej rodzinie wszelakie dyskusje najczęściej toczą się przy posiłkach, zwłaszcza przy obiedzie. Ostatnio w dzień urodzin ojca zebrało się przy stole więcej osób niż zazwyczaj. Pod koniec obiadu rozmowa zeszła na temat życia samotnego, małżeństwa, itp. Przy cieście i kawie stałam się głównym tematem rozmowy, a dokładniej to czy powinnam wychodzić za mąż, czy też nie i co byłoby dla mnie lepsze. Rodzina na moją uwagę, że tak jakby siedzę obok i tego słucham, zupełnie nie zwróciła uwagi, normalnie jakby mnie tam nie było.
Zanim wyszłam do kuchni rzuciłam im tylko tyle, że dyskusja może i miałaby sens, gdybym miała podjąć decyzję o ewentualnym zamążpójściu.

Kilka lat temu zdarzyło się, że zgodziłam się na małżeństwo. Do dziś się zastanawiam, jak było to możliwe. Chyba musiałam mieć zaćmienie mózgu czy coś, a mój Anioł Stróż chyba wziął sobie wtedy wolne, ale na szczęście wrócił na czas z tego urlopu. Zobaczyłam to, co powinnam była dostrzec wcześniej i przynajmniej miałam doskonały powód do wycofania się z decyzji, bo powód: "już nie kocham" jakoś do mózgu zainteresowanemu facetowi nie docierał.
Na całe szczęście nie popełniłam tej głupoty zwanej małżeństwem.

Nie wszyscy mężczyźni są tacy sami, a ja nie przykładam im identycznej miarki. Jakoś nie miałam i nie mam parcia na szukanie męża. Marzenia o białej sukience, wyglądzie księżniczki i pięknym weselu nigdy nie były moimi marzeniami. Nie lubię białego i wesel, nigdy też nie chciałam być księżniczką, więc może dlatego.
Nie uważam, jakoby małżeństwo nakładało na człowieka kaganiec, zamykało w klatce, w jakiś sposób ograniczało, itp. Nic z tych rzeczy. Ja po prostu nie chcę mieć męża, co nie znaczy, że wyznaję samotne pustelnicze życie.

Nie chcę mieć męża. Nie chcę też być czyjąś żoną. Nie chcę ślubu, tak cywilnego, jak i kościelnego. Zwyczajnie nie nadaję się na żonę. Jestem niereformowalna pod tym względem. Jeśli jakiemuś facetowi udałoby się mnie przekonać do ślubu, mogłabym o nim wówczas powiedzieć z przekonaniem, że jest cudotwórcą.

Przy tym wszystkim, co uważam o własnym ewentualnym zamążpójściu, wcale nie mam awersji do małżeństwa. Moi rodzice tworzyli wspaniały partnerski związek, wiele lat przeżyli w małżeńskim stanie. Byli zgodnym szczęśliwym małżeństwem. Wśród rodziny i przyjaciół widzę także wiele przykładów świetnych małżeństw, patrzę na szczęście tych ludzi. To jest naprawdę piękne widzieć jak oni się kochają, jak bardzo chcą być ze sobą.
Z drugiej strony zawarcie ślubu daje człowiekowi cały szereg udogodnień, nie ma wielu problemów prawnych, itd. O spadkach, domniemaniach ojcostwa, szpitalach, rozliczeniach podatkowych, itp. nie muszę wspominać, bo chyba każdy jest świadomy tego, jakie korzyści wypływają z zawarcia związku małżeńskiego. Może dlatego, a może i nie tylko dlatego, uważam małżeństwo za dobrą rzecz.

Przypomniało mi się, jak kiedyś w szkole średniej podczas jakiegoś okienka czy czegoś, rozmawiałam z kolegami o tym, kto z naszego rocznika weźmie pierwszy ślub, będzie mieć dzieci, itp. Zgadnijcie na kogo stawiali? Na mnie. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego na mnie. Z jednym z nich nawet się założyłam i wygrałam zakład. Zresztą on sam jest już szczęśliwym mężem.
Jeśli o mnie chodzi, już wtedy twardo twierdziłam, że nie chcę mieć męża i nie chcę być niczyją żoną. Któryś z chłopaków zadał mi pytanie o dzieci. A ja im odpowiedziałam, że do posiadania dzieci nie trzeba wychodzić za mąż. Dokładnie jak wypowiadałam te słowa przechodził korytarzem ksiądz prefekt, który przystanął i zaczął przysłuchiwać się naszej rozmowie. Swój wywód o dziecku uzupełniłam oczywiście tym, że dziecko można zaadoptować i wcale nie potrzeba do tego ślubu, po czym spytałam księdza czy nie mam czasem racji. Ksiądz rację mi przyznał.
Kiedy tak sobie dyskutowaliśmy o tym, kto, kiedy i jak, po cichu i w ciemno stawiałam na jedną z naszych koleżanek. Miałam rację. Jeśli ktoś ją choć trochę znał, było to do przewidzenia. Zastanawiam się tylko, dlaczego żaden z facetów na to nie wpadł. Może myśleli, że ja ten mój cały wywód snułam z przekory...? Tylko że ja najzupełniej poważnie przedstawiłam im to, co myślę o własnej przyszłości, małżeństwie i dzieciach.

Abym popełniła głupotę zwaną małżeństwem musiałby się znaleźć ów cudotwórca, złotousty jaki, który by mnie przekonał. Jednakże najpierw musiałby chyba pozbyć się albo przekupić mojego Anioła Stróża i dać moim szarym komórkom wolne.



13 marca 2010

Szpital.

Szpital to dziwne miejsce. Czasem bardzo ruchliwe, z mnóstwem zabieganych ludzi - wchodzą, wychodzą, przemieszczają się, cieszą się i płaczą, pracują i odwiedzają. Czasem jest jednak cichy, spokojny, jakby uśpiony, a człowiek kiedy powoli sunie korytarzami ma wrażenie, że jeśli głośniej coś powie, to aż mury zadrżą, budząc śpiących pacjentów.

Od wielu miesięcy przemierzam szpitalne korytarze, odwiedzam dziesiątki pomieszczeń w tych mniejszych i większych gmachach, spotykam całe mnóstwo mniej lub bardziej chorych ludzi. Szpitale są trochę jak drugi dom dla mnie, choć ja ani nie jestem pacjentką, ani pracownikiem żadnego z nich. Bywam w nich jako osoba wspierająca, towarzysząca, załatwiająca, odwiedzająca.

Dziwne to uczucie, kiedy się widzi tak bardzo chorych ludzi, kiedy spotyka się te same twarze, a czasem... którejś brakuje. Odchodzą... przechodzą przez drzwi dla nas niedostępne albo zdrowieją. Kiedy udaje im się wygrać, naprawdę się cieszę. Kiedy przegrywają, wciąż zastanawiam się, na ile jest to przegrana, a na ile wygrana. To trochę tak jak ze szklanką, która w połowie jest wypełniona wodą - czy ta szklanka jest w połowie pusta czy w połowie pełna? Wszystko zależy od naszego punktu widzenia, punktu siedzenia, od naszych punktów odniesienia.

W piątek odwiozłam siostrę ojca do szpitala, bo akurat ma teraz kolejny cykl leczenia. Kiedy czekałam na windę, aby zjechać na dół i kupić jej wodę mineralną, do windy podszedł mężczyzna, właściwie młody chłopak, może w moim wieku, pacjent oddziału, który jest po sąsiedzku z oddziałem cioci. Właśnie pisałam sms-a do siostry, ale poczułam, że mi się przypatruje. Kliknęłam, wysłałam wiadomość, podniosłam głowę, jednocześnie odwracając ją w jego stronę. Mężczyzna odezwał się do mnie, pytając co robię w szpitalu, do kogo przyszłam. Wywiązała się między nami krótka rozmowa. Dowiedziałam się niewiele. Mężczyzna przejechał jakieś 500 km na leczenie, zostanie kilkanaście dni i jest tu sam. Nie bardzo miałam czas, aby dłużej z nim porozmawiać, ale jakoś tak wyszło, że obiecałam mu, że go odwiedzę w tym szpitalu. Chyba sama się nie spodziewałam takiego obrotu wydarzeń.

Żadna ze mnie siostra miłosierdzia czy coś, ale z chęcią odwiedzę tego człowieka, porozmawiam z nim. Ma w oczach coś takiego, jakąś taką iskrę. Jestem ciekawa, jakim jest człowiekiem i kim jest. Spróbuję go złapać w poniedziałek, zanim odbiorę ciocię. Nawet nie zapytałam, jak się nazywa, nie wzięłam numeru, nic zupełnie. Wiem tylko, że leży w którejś z sal na sąsiednim oddziale. W poniedziałkowym zamieszaniu, harmidrze i szpitalnej bieganinie, nie będę wzbudzać niczyjego zainteresowania, kiedy będę iść korytarzem, zaglądając do sal, wypatrując tego człowieka. W szpitalnym zamieszaniu nie wzbudzę niczyjego zainteresowania, poza człowiekiem, który tam czeka.

11 marca 2010

W czasie przerwy... ;)

miejsce akcji: szkoła w czasie przerwy

- Proszę pani, proszę pani! A w naszej toalecie są chłopcy! - wołają dziesięciolatki do mojej siostry, która akurat miała dyżur w czasie przerwy.
Siostra poszła zobaczyć, co się dzieje w toalecie. Kiedy weszła, zauważyła grupkę dzieciaków z piątej klasy podstawówki - 4 dziewczynki i dwóch chłopców, którzy stali sobie zbici w gromadkę i rozmawiali.

Kiedy podeszła bliżej, kazała wyjść im z toalety i wysłała ich do wychowawczyni.
Zanim to jednak zrobiła, zapytała chłopaków, co robili w łazience dziewczyn.
Chłopcy jej na to:
- Proszę pani, dawaliśmy ślub dziewczynom - M. i A.!


-----------------------------------------------------------------
Nie wiem jak Wy, ale ja w tym wieku zajmowałam się zupełnie innymi rzeczami.

10 marca 2010

Ściana wspomnień.

Kiedy wchodzi się do czyjegoś domu czy mieszkania często nasz wzrok przesuwa się po ścianach. Bywają ściany gładkie i białe, bywają ściany kolorowe, bywają też ściany oklejone tapetą czy fototapetą, bywają ściany z obrazami, kalendarzami, zdjęciami. Często na ścianach wiesza się to, co jest ważne dla danych osób - wieszą się krzyże, obrazy, fotografie, dyplomy, nagrody, obrazki z I Komunii, itd. Ściany mówią dużo o mieszkańcach, często nawet więcej niż sami mieszkańcy o sobie opowiadają.

Kiedyś wprowadziłam się do mieszkania, w którym każda ściana była inna. Były tam ściany z tapetą, z kafelkami, gładkie, kolorowe, różne. Do dziś pamiętam ścianę w dużym pokoju - była pomarańczowa, pomalowana w mnóstwo drobnych pstrokatych kropek, z których przeważającą część stanowiły kropki czerwone i żółte. Okropieństwo. Pierwsze co zrobiłam, to udałam się do marketu budowlanego po farbę - białą. Osobiście nie przepadam za białym kolorem, ale w domu wolałam mieć jednak białe ściany niż owo pstrokate coś, od czego można było dostać oczopląsu. Kropki przestały być widoczne po trzykrotnym przemalowaniu ścian. Jedna ze ścian była żółta i ten kolor sobie zostawiłam, odgrodziłam szafą od reszty pokoju i położyłam tam materac, tworząc prowizoryczną sypialnię.

Było też inne mieszkanie - ściany były białe - wszystkie. Nie było żadnej różnicy faktur, ani nic. Nie wolno mi było w tamtym mieszkaniu nawet jednego zdjęcia powiesić na ścianie. Dziwnie mi tam było. Czułam się trochę tak, jakbym mieszkała w jakimś sterylnym pomieszczeniu. Nie lubię tak.

Na moich, od jakiegoś czasu zielonych (dość żywo zielonych ;) ścianach wiszą zdjęcia. Żartuję sobie, że to trochę taka ściana (w sumie dwie ściany) wspomnień, na którą trzeba sobie zasłużyć. Miejsca jest mało, więc bezmyślnie nie powieszę byle czego. Naprawdę trzeba sobie na tę ścianę zasłużyć.

Nad moim biurkiem wisi pocztówka z zamkiem w Stirling (Szkocja) i widokówka ze starą Bydgoszczą. Jest zdjęcie zrobione podczas schodzenia z Ben Nevis (Szkocja) i zdjęcie Edinburgh'a, a wyżej wisi fotografia wąskiej weneckiej uliczki - bardzo lubię to zdjęcie. Na tej samej ścianie jest jeszcze moje zdjęcie z Paryża, z Wenecji, z Beskidu Niskiego i z Ben Nevis, no i oczywiście z Uniwersytetu w Cambridge.

Druga ściana, to trochę taka ściana pamięci o bliskich, ale nie tylko. Nad drzwiami wisi podkowa z czasów gdy uczyłam się jeździć konno. Kiedy przywiozłam sobie tę podkowę, przez kilka dni siedziałam na balkonie i ją czyściłam, po była lekko podrdzewiała. Na ścianie są też "trzy pióra" - to pamiątka po jednym z obozów harcerskich, gdy zdobyłam upragnioną sprawność "Trzy Pióra". Jakoś nie miałam nigdy parcia na stopnie, funkcje i inne takie, ale od samego początku chciałam zdobyć te trzy pióra, po to aby zmierzyć się sama ze sobą, sprawdzić siebie, swoją wolę i wytrwałość. Na ścianie jest też inne pióro - pawie pióro - znalezione w parku przy zameczku, w którym mieściła się firma, w której pracowałam, ale to już dublińska historia.

Na tej samej ścianie wiszą dwie fotografie, które szczególnie lubię. Jedna to fotografia z Wenecji, która wygląda jak stare zdjęcia, a sama Wenecja... Hmm... przypominają mi się stare włoskie filmy. W centrum fotografii jest gondola płynąca sobie po kanale, a gondolier leży sobie na plecach z rękami pod głową. Drugie zdjęcie zrobiłam w Londynie przed Buckingham Palace. Kobieta i mężczyzna (kobieta położyła głowę na ramieniu mężczyzny) siedzą sobie na schodach i patrzą wprost na ciągnącą się wzdłuż parku St. James ulicę The Mall, a wokół zapada wieczór.

Oprócz moich ulubionych zdjęć i pamiątek, na ścianie wisi kilka zdjęć. Jest tam fotografia zrobiona wczesną jesienią nad kanałem, na której jestem z moim najmłodszym siostrzeńcem. Jest i fotografia mojej przyjaciółki i jej córeczki. Jest także zdjęcie mojej Mamy - młodej, pięknej, z długimi włosami - przepiękny portret w szarościach. Na ścianie wiszą też dwa szczególne dla mnie zdjęcia - ostatnia fotografia, którą mam z Mamą - jedno z Jej ostatnich zdjęć oraz fotografia X w szarościach - schowana lekko między butelkami po winie, które stoją na półce, bo akurat jest to coś, czym nie chcę dzielić się z innymi. Uwielbiam to zdjęcie i zawsze patrzę na nie tuż po obudzeniu. To jedna z tych fotografii, w którą mogę wpatrywać się godzinami. Po prostu.

Chyba najbardziej lubię zdjęcia w szarościach. Są niesamowite, bo wydobywają z ludzkich rysów te wszystkie szczegóły, które są ukryte, gdy zdjęcie jest w kolorze. Mam sporo zdjęć w szarościach - również portret Ojca i portret dziadka, zdjęcia, które innym robiłam, fotografie miast, no i oczywiście duża część moich zdjęć. Uwielbiam też, gdy na białych ścianach wiszą fotografie w szarościach albo intensywnie kolorowe fotografie kwiatów. Nie lubię pustych ścian, bo czuję się jak w przestrzeni niezamieszkanej i zimnej. Ciekawe czy tylko ja mam takie odczucia?

8 marca 2010

Choroba, stan depresyjny i Dzień Kobiet.

Drugi tydzień mam gorączkę, boli mnie gardło i takie tam. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet gdybym gorączki nie miała, funkcjonowałabym normalnie. Bardzo wątpliwe. Nie mam ochoty na nic i wszystko mnie wkurza. Nawet gadać za bardzo mi się nie chce, choć zwykle bywam gadułą. Wszystko mi też zwisa. Jest mi dokładnie wszystko jedno czy świeci słońce, czy pada deszcz. Jak dla mnie może być i siarczysty mróz albo i upał jak w lecie.

Nie potrafię się zebrać w sobie, a najprostsze czynności są dla mnie zbyt skomplikowane. Nawet dobrze, że jestem chora. Mam doskonałą wymówkę, aby siedzieć w dziwnej pozie na krześle, z jedną nogą podkurczoną i z ręką zwieszającą się z oparcia, niczym ręka szmacianej lalki, zupełnie bezwładnie. Czasem też leżę. Bez względu na to jaką pozycję przyjmuję, wpatruję się pustymi oczami w jeden punkt i pierwszy raz w życiu pytam siebie: "dlaczego?" Na to pytanie odpowiedziałby mi pewnie Szef, ale ostatnio chyba wziął wolne albo o mnie zapomniał, albo jedno i drugie. Albo nie zapomniał... ale to Jego poczucie humoru...

Moje oczy są puste, a z drugiej strony pełne są smutku i wyrazu. Zakładam na twarz maskę. Za sztucznym uśmiechem ukrywam swój ból. Nie potrafię.....
Jestem bliska wpadnięcia w depresję. I co z tego. Dam sobie radę. Jakoś. Bo nie tylko ja wierzę w siebie. To nie minie, ale nauczę się z tym żyć. Wiem, że... Mam pewność. Wewnętrzne przekonanie. Czuję i wiem. Nawet wierzę. Po prostu.





Wszystkim czytelniczkom z okazji naszego święta składam najlepsze życzenia. Niech nam się marzenia spełnią i niech nam się dobrze żyje w Polsce czy gdziekolwiek indziej.


z dedykacją zwłaszcza dla jednej pani, która goździków się domagała ;)

Ps. Feminizm - jak najbardziej! Jednak nie umniejszajmy roli mężczyzn.

5 marca 2010

Migrena.

Bóle głowy - któż z nas ich nie doświadcza? Jednak taki zwyczajny ból głowy nijak się ma do migreny. Migrena... no co to takiego. Przez wielu uważane za tani wykręt. Może kiedyś, tak jak i dziś zdarza się kobietom dość często wykręcać od seksu migreną, może inni wykręcają się migreną od czegoś na co nie mają ochoty, ale to nie znaczy, że każdy kto mówi, że ma migrenę, to ją sobie wyimaginował.
Jakoś tak jednak jest, że ktoś, kto nie doświadczył takich bólów głowy, nie ma zielonego pojęcia o migrenie.

Ten paskudny ból może trwać od kilku godzin nawet do kilku dni. Tak to już jakoś jest, że częściej migreny dotyczą nas kobiet niż mężczyzn. Zanim owo paskudztwo mnie złapie, zawsze czuję, że się zbliża. Zaczyna mi się kręcić w głowie, wyostrza mi się wrażliwość na dźwięki, na światło i na zapachy (normalnie mam bardzo wrażliwe uszy i nos, ale gdy zbliża się migrena, nie mogę znieść nawet zapachu chleba czy herbaty), na przemian robi mi się zimno i gorąco. Później pojawia się ból, a jeśli odpowiednio szybko nie nafaszeruję się prochami przeciwbólowymi, robi się większy problem. Wtedy pozostaje już tylko wziąć więcej prochów, położyć się do łóżka. Wcześniej jednak włączam cichuteńko muzykę, abym mogła na czymś się skupić, otwieram lub rozszczelniam okno, żeby mieć dopływ świeżego powietrza, wyłączam światło, telefon, komputer, a na czole robię sobie lodowate okłady. Jak dobrze pójdzie to po dwóch godzinach wracam do żywych. Kiedy ból mi przechodzi, muszę zjeść kawałek czekolady.

Kiedyś słyszałam, że na bóle głowy i na migrenę dobrze działa seks zakończony orgazmem, ale chyba raczej na te urojone bóle. Z bólami nieurojonymi może być inaczej, aczkolwiek wątpię, aby podziałało. Kiedyś nawet pokusiłam się o spróbowanie... Myślicie, że zadziałało? A gdzie tam! Było nawet znacznie gorzej. Może niewłaściwe lekarstwo było? (Znaczy może inny facet być powienien, ale gdybym miała tak większą ilość sprawdzać, to chyba musiałabym zmienić zawód.)
W każdym razie osobę, która ma atak migreny, lepiej zostawić sobie w spokoju, a czas na igraszki miłosne znaleźć później.

Zresztą porad na migrenę to znam całe mnóstwo - od różnego rodzaju prochów, przez ziółka, dietę, aż do ćwiczeń i wyżej wspomnianego seksu włącznie. Co skutkuje? W moim przypadku tylko to, o czym już Wam powiedziałam.

Dziś też dopadła mnie migrena, gorsza niż zwykle. Ostatnio taki ból miałam jesienią, kilka miesięcy temu. Jakoś mnie nie dziwi, że dałam mu się złapać, bo stres, stres, jeszcze raz stres. Zresztą tydzień jest okropny i nerwowy. Siedziałam dziś przy obiedzie i jakoś mi to jedzenie nie szło. Rodzina popatrywała na mnie dziwnie, wciąż pytając, czemu nic nie mówię, podczas gdy ja znęcałam się nad rybą. Z trudem powstrzymywałam się od wybuchnięcia płaczem, a czułam, że łzy mam już tuż tuż pod powiekami, więc wlepiałam wzrok w talerz albo za okno pod pozorem obserwacji wiatraków na horyzoncie. Kolejny dzień zduszam w sobie emocje, "wtłaczam sobie łzy do gardła" i wmawiam sobie, że przecież to nic. Przecież to minie, jak wszystko, jak życie... Tylko wiem, że nie minie. Zapadło głęboko we mnie, porusza mnie, więc cierpię. Przeżywam. Jestem czuciem, jedną wielką emocją.

Kończy się migreną.

4 marca 2010

Mdłości o poranku i nawyki żywieniowe.

Kiedy wstaję wcześnie rano zwykle mam mdłości, więc piję wyłącznie ciepłą herbatę, a o śniadaniu nie ma mowy. Na samą myśl, że mam przełknąć cokolwiek mdli mnie jeszcze bardziej. Wielu moich znajomych sobie żartuje, że jestem w wiecznej ciąży, przez te mdłości poranne.

Zresztą czasem i mój jadłospis przywodzi innym na myśl, że mogę być w ciąży. Nic bardziej mylnego. Kiedy się czymś stresuję, denerwuję w ogóle nie jem. Tracę zupełnie apetyt. Kiedy stres spływa albo gdy jestem w stanie długotrwałego stresu permamentnego, jak chociażby ostatnio, bebechy, a dokładniej żołądek, upominają się o jedzenie. Wtedy miewam totalne wymieszanie smaków. Kwaśne, słodkie, słone, ostre, a i gorzkim nie pogardzę.

Wczoraj po kilku dniach prawie bez jedzenia unicestwiłam pół bochenka chleba z ziarnami, jakąś wędzoną dość słoną wędlinę, kiełbasę, resztę dżemu, twarożek waniliowy, dwa jogurty, dwie paczki kwaśnych żelków, pudełko landrynek z nadzieniem owocowym, pół kilograma kapusty kiszonej, kilogram bananów, pęczek rzodkiewek, główkę sałaty, dwa jabłka, tabliczkę czekolady z orzechami, pół paczki pierniczków w czekoladzie i jeszcze ogórki konserwowe. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybym nie pochłonęła tego w krótkim czasie w sposób mniej więcej taki, że np. kapustę zagryzałam sobie landrynkami i czekoladą.
Wszystko zapiłam dużą ilością gorzkiej herbaty, w sumie bardziej siekiery niż normalnej herbaty.
To wszystko stanowi zupełną normalność mojego organizmu. Jednak ktoś, kto mnie nie zna od tej strony może pomyśleć, że karmię nie tylko siebie, ale i fasolkę.

Dziś żywiłam się landrynkami, bananem i surową marchewką. Taki standard codzienny, kiedy walczę z mdłościami o 5.00 rano, między innymi pod prysznicem.
Dobrze, że jutro nie muszę nigdzie się wybierać zbyt wcześnie, więc pojawia się szansa na brak mdłości i spożycie śniadania. A ja bardzo lubię śniadania.

Tak sobie myślę, że jeśli kiedyś naprawdę będę w ciąży, dość długo mogę tego nie zauważyć... Póki co to mi nie grozi, bo wiatropylna na razie nie jestem, choć z drugiej strony... ;)

Ciekawi mnie czy tylko ja tak mam, czy może ktoś jeszcze? Jak tam wasze nawyki żywieniowe? W porządku?
Ja ze swoimi muszę coś zrobić. Na początek postaram sie jeść regularnie, cokolwiek ;) A później się zobaczy.

3 marca 2010

O komputerach i zaufaniu.

Wczoraj nie mogłam uruchomić komputera. Dziś też mi strajkował. Jakbym "mało" miała problemów, to jeszcze to i świadomość, że mogę stracić kilka ważnych plików, których nie zdążyłam skopiować. Obiecałam sobie, że jutro kupię sobie nowego pen drive'a i powrzucam na niego wszystkie ważne pliki.

Komputer to tylko urządzenie, mogłoby się wydawać. Jednak dziś to nie tylko narzędzie pracy, rozrywki, ale także i komunikator, swego rodzaju powiernik, pamiętnik, coś w rodzaju sejfu. Przechowujemy w nim często nie tylko jakieś dokumenty przydatne w pracy, gry, muzykę czy filmy, ale często zdjęcia, zapiski własne, czasem cudze, itd. Nie zawsze jednak robimy kopie, często o nich zapominamy.

Też jakoś ostatnio nie miałam głowy, aby zabezpieczyć się tymi kopiami i komputer się na mnie obraził. Chyba powoli kończy się jego żywotność, trzeba coś z nim zrobić, aby mógł mi jeszcze trochę posłużyć, ale w tym celu potrzebna mi jest pomoc kogoś, kto się na tym dobrze zna, bo moja wiedza już się w tym temacie wyczerpała. Jednak z drugiej strony pojawiła mi się przed oczami wizja, że w sumie obcy człowiek będzie miał dostęp do moich plików. Nie żebym przechowywała jakieś hmmm... niestosowne pliki w komputerze, ale...

Komputer, a raczej Franek, bo tak go nazywam, zwłaszcza w przypływie mojej czułości do tegoż urządzenia kiedy ono mi strajkuje, ma w sobie właściwie zapis mojego życia z ostatnich kilku lat. Jest w nim całe mnóstwo plików związanych z pracą, setki zdjęć, tysiące utworów muzycznych, wiersze i inne teksty, zapisy maili i wiele innych.

Tak sobie myślę, że gdybym powiedzmy jutro umarła, a moi najbliżsi pogrzebaliby sobie we Franku, poczytali bloga i pocztę mailową, to dowiedzieliby się o mnie wielu rzeczy, o których nie mają pojęcia. Jest kilka osób, moi przyjaciele, którzy sporo o mnie wiedzą, ale nie ma takiej osoby, która wiedziałaby wszystko.

Ktoś bardzo mi bliski zadał mi jakiś czas temu pytanie o to, co mnie ukształtowało, jakie wydarzenia z mojego życia miały na mnie największy wpływ. Powiedziałam o wszystkich, które wówczas były, a teraz mogłabym dodać do nich jeszcze jedno. Nikt poza tą osobą nie zajrzał aż tak we mnie. Może nie chciałam.

Gdybym tak nagle umarła, czy byłoby mi wszystko jedno, co stałoby się z tym, co tu w sieci, co we Franku? Teraz, kiedy żyję i jakoś na śmierć mi się nie ma, zaglądanie w moją pocztę, w komputer, w komórkę potraktowałabym jako zamach na swoją prywatność. Nawet ukochanej osobie, mimo całego ogromu zaufania, nie pozwoliłabym sprawdzać swojej poczty, komputera czy komórki. Nie podałabym nawet hasła. Nie z braku zaufania, ale dlatego że uważam, iż nawet w związku każda z osób powinna mieć prawo do intymności, prywatności, do swojego życia.
Nawet kiedy człowiek zachoruje ciężko, jego życie będzie się kończyć, to we mnie też kłóciłoby się takie sprawdzanie, czytanie, zaglądanie, chyba że na wyraźną prośbę danej osoby. Jakoś nie uznaję takiej samowolki w przeglądaniu poczty czy komórki drugiej osoby, nawet jeśli znam pin do karty czy hasło. Nie, nie i nie. Dlatego też nie potrafiłam w żadnym ze swoich związków zrozumieć, dlaczego ktoś, ta druga osoba, domaga się ode mnie hasła od mojej poczty czy komputera. Normalnie poczułam się tak, jakby przeprowadzano jakiś zamach na mnie, wywlekano moją intymność. Przecież jeśli sama chcę, mogę wywlec to i owo. Jeśli potrzebuję, aby bliski mi człowiek załatwił moje sprawy to mogę powierzyć takiej osobie telefon, komputer, kartę do bankomatu. Jednak nie dam dostępu do tak ważnych informacji pierwszej lepszej osobie, z którą będę od kilku tygodni, od miesiąca, bo tak inni robią i to wyraz zaufania.

Zaufanie to coś, co buduje się tygodniami, miesiącami, latami. Zaufania nie wyraża się cyferkami, hasłami, dostępami i innymi takimi. Trzeba wiele pracy, bliskości, rozmów, jakiejś pewności tego drugiego człowieka, wyzbywania się strachu, itd. itd.

Chyba tak już jakoś jest, że pewne rzeczy są przeznaczone tylko dla konkretnych oczu, tych a nie innych uszu, czasem dla białej kartki papieru, a czasem dla zwoju kabli, złączeń, połączeń i pikseli.

1 marca 2010

Księżniczka i Mag - przed Magiem.

Zanim wrócę do historii Maga i Księżniczki, wrzucę tu linki do poprzednich notek.

część 1

część 2

część 3

Księżniczka wstała, zabrała swoje rzeczy, podparła drzwi kołkiem i wyruszyła w drogę. Najpierw postanowiła udać się do pobliskiego miasta, aby zakupić wygodniejsze ubranie i udać się do fryzjera. Księżniczka zaopatrzyła się w wygodne buty, odpowiednie na każdą pogodę, kurtkę, która chronić ją miała przed wiatrem i deszczem, sweter, spodnie typowo męskie i plecak. W nowym ubraniu udała się do fryzjera, aby ściąć swoje długie włosy. Fryzjerka była bardzo zdziwiona, że dziewczyna chce się pozbyć tak pięknych włosów. Jednak Księżniczce długie włosy kojarzyły się z kobiecością, naiwnością, uległością. Chciała zapomnieć o poprzednim związku, chciała ukryć swoją kobiecość, może nawet wyzbyć się jej. Czuła, że właśnie ta kobiecość osłabiła ją, sprawiła, że wpadła w sidła potwora.

Kiedy fryzjerka wzięła do ręki nożyczki, Księżniczka zamknęła oczy. Otworzyła je dopiero wtedy, kiedy było już po wszystkim. Spojrzała w lustro i ujrzała nową siebie, pewną siebie. Po wyjściu od fryzjera postanowiła udać się do baru, aby się napić czegoś mocnego. Weszła do jednej z pobliskich knajp, usiadła przy barze, zamawiając wódkę. Nawet zupełnie krótkie włosy, obcięte tuż przy czaszce, nawet typowo męskie, luźne ubranie nie potrafiły zmazać zupełnie jej urody i ukryć kobiecości.

Kiedy tak sobie przy tym barze siedziała, przysiadł się do niej pewien facet. Zagadnął ją i od słowa do słowa przeszli dość szybko do czynów. Jednak Księżniczka nie poszła na całość, bo nie było to jej zamierzeniem. Chciała tylko sprawdzić, czy taka "zeszpecona" może być atrakcyjna dla mężczyzn, czy będą dostrzegać jej kobiecość, czy któryś zwróci uwagę na jej wnętrze, na jej inteligencję.

Rozmowa w barze była tylko jedną z rozmów z mężczyznami. Takich wymian zdań było wiele. Dzięki nim Księżniczka poznawała swoje możliwości, sprawdzała siebie.

Postanowiła także zapisać się na uniwersytet i pójść do pracy, bo przecież z czegoś żyć musiała. Zresztą nie chciała, aby wydało się, że jest księżniczką. Dlatego wybrała się do odległego dużego miasta. Wybrała jeden z kierunków na uczelni, wynajęła sobie pokój i znalazła pracę. Ubierała się nadal mało atrakcyjnie, stroniła od sukienek i szpilek, nosiła krótkie, byle jak przystrzyżone włosy. Znalazła wielu nowych znajomych, przyjaźniła się z facetami, chodziła z nimi na piwo. Chciała ich poznać i zobaczyć, jak to jest mieć nad nimi władzę. Jak to jest zaciągnąć atrakcyjnego faceta do łóżka, a po seksie porzucić. Pójść sobie tak po prostu, nie przejmując się jego telefonami, pytaniami.

W tamtym czasie Księżniczka zaczęła dużo pić, aby znieczulić się przed takim seksem. Miała kilku partnerów, z którymi poza łóżkiem, niewiele ją łączyło. Nie potrafiła się zakochać, nic właściwie do żadnego nie czuła. Puste związki, pusty seks, puste życie.
Z drugiej strony świetnie radziła sobie na studiach, zaliczała egzaminy bardzo szybko, aby szybciej skończyć naukę, rozwijała się w pracy, chodziła na różne zajęcia, na szkolenia, zaczęła uprawiać sport.
Pijaństwo i imprezy to nie był jej żywioł. Mężczyźni, których poznawała nie sprawiali, że miękły jej nogi. Seks był nijaki, związki były byle jakie, a ona zdała sobie sprawę, że nie potrzebuje takich jałowych związków, nie potrzebuje udowadniać sobie własnej wartości w męskich ramionach. Nie potrzebuje potwierdzać własnej wartości, atrakcyjności, pewności siebie w oczach mężczyzn.

Księżniczka postanowiła wyruszyć dalej w drogę, ponieważ wiedziała już w jaki sposób ma szukać siebie. Z Księżniczki zaczęła się stawać Czarownicą.