18 czerwca 2014

Co czy jak?

Urwane zdania bez wielokropku. Koszmarki słowne. Masło maślane gęściutkie niczym dobrze ukwaszona śmietanka. Powszechna dysortografia i dysleksja, bo któż by chciał przyznać się do lenistwa? I dwie najpopularniejsze litery polskiego alfabetu: eeeeee oraz yyyyyyy. O braku logiki przy układaniu zdań nie wspomnę.
 
Co się dzieje z naszym językiem? 
 
Internet to słowny śmietnik. Jakość wielu tekstów tzw. dziennikarzy jest porażająco niska. Teksty o niczym napisane językiem w stylu mojego obecnego niderlandzkiego, czyli pełne błędów. Czasem nawet myślenie nie pomoże dojść do tego, co też autor miał w swojej głowie i co chciał przekazać. Obcy język obcym językiem, ale żeby ojczysty, którego od małego się uczymy, sprawiał nam aż TYLE trudności? 
 
Z wiekiem chyba staję się jakaś bardziej przewrażliwiona na punkcie języka albo też może i ten język na psy schodzi. Czytam gazety, książki i czasem odnoszę wrażenie, że korektorów to raczej nie zatrudniają. Teksty w sieci to w ogóle jakaś słowna rąbanka.
 
Wzięło mnie tak dzisiaj po przejrzeniu kilkunastu tekstów w sieci, po przeczytaniu iluś wypowiedzi pod nimi. Tragedia. 
 
Czy nasz piękny język zmierza do tego, że aby ułożyć zdania, trzeba wziąć siekierę i metodą rąbania poustawiać obok siebie słowa niczym kolejne pniaki drewna? 
 
Czyżby w szkołach zaczęto uczyć, jak nie posługiwać się językiem ojczystym? Może większy nacisk kładzie się na opanowanie angielskiego, niemieckiego czy innego chińskiego, a zapomina się o języku ojczystym?  Nie wiem. Nie jestem nauczycielem i nie mam dzieci w wieku szkolnym.
 
Z drugiej strony... Po cóż właściwie wiedzieć, jak w miarę poprawnie posługiwać się językiem oraz jak używać słownika, skoro sieć pełna jest różnych translatorów, które za nas odwalą pańszczyznę?  A że gdzieś po drodze ucieknie sens...
 
Pamiętam, że kilku facetów spławiłam, zalecając im najpierw zapoznanie się ze słownikiem. Rozumiem, że można mieć problemy itd., ale do jasnej Anielki, nagle wszyscy je mają? Po co komu komunikacja niewerbalna, skoro werbalna tak kuleje, że żadnego tematu nie idzie rozwinąć, bo trzeba używać języka na poziomie przedszkola.  
 
Właściwie po co nam język? Nie wystarczą obrazki i kilka cyferek? Byłoby prościej. Przecież i tak liczy się tylko liczba zer na koncie wraz z jakąś tam jeszcze cyfrą, no i wygląd. Jeśli się dobrze wygląda, ma się pieniądze, to nie jest ważne co i jak mówimy. Możemy w ogóle nie otwierać ust. Cofniemy się do czasów, kiedy to skrobało się obrazki na ścianach. Czemu by nie? Przecież i tak żyjemy w kulturze obrazkowej.
 
Ile osób zrozumie tekst, który czyta, jeśli będzie on pozbawiony obrazków? Obrazkowe instrukcje obsługi, gazety pełne ilustracji i reklam z podpisami, książki wypełnione zdjęciami z filmów, bo prędzej sprzedadzą się względu na te zdjęcia niż na tekst.

Wydaje mi się, że obrazki zubażają nas, ograniczają rozmowy, zamykają nasze myślenie, bo zaczynamy zapominać albo nie wiemy, jak coś się nazywa. Jeśli ktoś rzuci nam właściwe słowo, nawet wraz z definicją, trudno może być nam zrozumieć bez obrazka.
 
Coraz więcej studentów ma problem z napisaniem prac licencjackich i magisterskich, bo nie radzą sobie z językiem. Z roku na rok więcej i więcej osób prosi mnie o pomoc w pisaniu - nie mylić z napisaniem za kogoś, choć w wielu z lenistwa czy w desperacji także i tego niestety szuka. Chodzi mi o korektę i zbudowanie zgrabnych, prostych zdań, zamiast kwadratowo - prostokątnej rąbanki wyciosanej w wielkich bólach. Pisząc, mówią. A nie o to niestety chodzi, ponieważ wymagany w takich pracach jest zupełnie inny język i inne słownictwo.  

Uczymy się czytać i pisać, ale po co skoro później cofamy się w rozwoju i stajemy się wtórnymi analfabetami? Nie dotyczy to tylko nas Polaków. Czyżby umiejętność czytania, pisania i w miarę poprawnego posługiwania się językiem znów miała stać się przywilejem tylko nielicznych?