2 czerwca 2013

Ciąg dalszy szaleństwa.

W pracy walczę. Raz jest lepiej, raz jest gorzej. Muszę w końcu zacząć codziennie robić tę cholernie wyśrubowaną normę. Wcześniej tu tak nie było. Było tak jak wszędzie. Jednak nasi kochani rodacy musieli się ścigać w wynikach i część z nich robi to dalej. Efekt jest taki, że jednego dnia owe sto procent jest dla mnie wykonalne, a innego, mimo że latam jak kot z pęcherzem i nawet gdybym na rzęsach biegać zaczęła, nie jestem w stanie dać rady. W zupełności mi wystarczy robić tylko tyle, ile muszę i nic ponad to. Nie zamierzam zachowywać się tak, jak niektórzy czyli jak psychiczna, jakbym uczestniczyła w jakimś pieprzonym wyścigu szczurów. Tylko po co? Przecież i tak dostają premie tylko za dziesięć procent więcej, więc po jaką cholerę tak się zażynać?

Będę walczyć dalej w pracy, bo jej po prostu potrzebuję. Poza tym nieźle płacą, a pieniądze są niestety niezbędne do życia, a chwilowo potrzebuję ich trochę więcej niż zwykle, co by pozamykać, a nie podomykać, pewne sprawy. Jest jeszcze jeden plus tej pracy - idę i robię swoje, a w domu już nie muszę się niczym martwić i pracować po 20 godzin na dobę. Zresztą plusów znalazłoby się znacznie więcej, mimo że jest ciężko.

W życiu prywatnym szaleństwa ciąg dalszy. Nie mam pojęcia dokąd mnie, w sumie powinnam napisać - nas, to wszystko zaprowadzi. Nie poznaję sama siebie. Momentami w ogóle wydaje mi się, ze sama siebie nie znam. Podążam za własnym instynktem, działam intuicyjnie, rozum na wakacje się nie wybiera. A ja nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Trochę przeraża mnie ta sytuacja. Tym bardziej, że wczoraj zdałam sobie sprawę, że oboje nie mamy nad tym kontroli. Oczywiście w jakimś tam stopniu mamy kontrolę nad sytuacją, ale to wymaga balansowania na granicy własnej silnej woli. Co z tego, że mogę mieć kontrolę nad tym, co w danej chwili robię, jeśli nie mam zielonego pojęcia, dlaczego nie mogę kontrolować całej sytuacji, relacji, znajomości. Wszelkie konsekwencje ewentualne mam przemyślane. Jak zawsze. Mimo to nie potrafię tego wszystkiego nazwać, ogarnąć własnym mózgiem, nic przewidzieć ani zrozumieć.

Codziennie pytam samą siebie, co ja wyprawiam. I sama sobie odpowiadam, że nie powinnam w ogóle się nad tym zastanawiać, tylko brać życie. Czyżbym dostała właśnie od losu, od życia, od Boga, czy tam od kogoś czy czegoś, to czego zawsze pragnęłam i tak jak pragnęłam...??? A przy tym mam milion dylematów i totalny strach przed tym, że nie panuję nad tym wszystkim, nie bardzo mam wpływ, przestaję się hamować, momentami zupełnie sobie odpuszczam i cholernie boję się chwili, w której przestanę mieć siłę i ochotę na kontrolę samej siebie. 

Na koniec powiem tylko jedno... ah... żeby tak przez resztę życia... :)))