28 lutego 2011

Madziu!

Dzisiaj moja kochana najstarsza siostra zrobiła mi, że tak powiem reklamę, tylko że chodziło zlecenie, a nie o szukanie męża, ale wyszło tak, jakbym co najmniej casting na męża uskuteczniała... A jedyne zastrzeżenie jakie dodała, to takie, że nie należy mówić do mnie "Madziu!". 

Pomyślałam sobie... Litości! Jeszcze czego, żeby obcy człowiek zdrabniał moje imię. Nawet i tym, którzy nie są mi obcy, nie pozwalam tak do siebie mówić. Oczywiście nie wszystkim, bo są tacy, którzy zdrabniają moje imię, a nawet i tacy, którym wyjątkowo pozwalam się nazywać inaczej niż jakąś formą własnego imienia czy jak tutaj - nicku. Moi kumple od pływania od lat mówią do mnie  nie inaczej jak "Kwiatuszku" i nawet już do tego przywykłam ;)

Jakiś czas temu wywiązała się dyskusja między mną i jednym z moich znajomych, na temat tego, czy kobiety lubią zdrobnienia - zdrobnienia ich imion, te wszystkie kwiatuszki, żabcie, kotki i inne takie... 
Jeśli o mnie chodzi to stanęło na tym, że zależy kto i zależy kiedy. Nie lubię spoufalania się na "dzień dobry", nie cierpię jak mi obcy człowiek słodzi zdrobnieniami do obrzydliwości, a ja z tym człowiekiem rozmawiam może drugi czy trzeci raz w życiu, a ja już najbardziej nie lubię, jak ktoś poprzez używanie tych zdrobnień (nawet jeśli dotyczy to zdrabniania imienia) usiłuje mnie zmiękczyć, coś tym wskórać i siłą skrócić dystans... Wówczas mówię lodowatym tonem, że "Mam na imię Magdalena." W kontekście imienia, dodam jeszcze jedno. Bardzo, ale to bardzo nie lubię, gdy podpisuję się pod czymś imieniem i nazwiskiem (a robię to wciąż), a ktoś mi skraca imię z Magdalena na Magda...  bo jest mniej znaków? Co mnie to obchodzi. Cholera mnie bierze.

Na madziowanie, magdusiowanie, na wszelkie okazy fauny i flory (łącznie z pieszczotliwymi - ty stara krowo czy wredna małpo ;) pozwalam najbliższym mi ludziom... W pewnych kręgach zaakceptowałam "Kwiatuszku" i "Madziku", tutaj "Czekoladko".  Jednak jeśli nie czuję się komfortowo z tym, jak ktoś się do mnie zwraca, jeśli mi się nie podoba, uważam, że należy zachować dystans, to mówię o tym wprost, że nie lubię czy że sobie zwyczajnie nie życzę. 
Jest takie jedno słowo, zbyt często używane jako zdrobnienie w stosunku do kobiet i ja osobiście mam na nie po prostu alergię - "NIUNIA". Tragedia nie słowo.

A Wy? Lubicie zdrobnienia? A może ktoś z Was jakąś szczególną formę sobie upodobał?

 

26 lutego 2011

Po drugiej stronie...

Czy istnieje coś pod drugiej stronie? A jeśli nie istnieje? A jeśli jedynym, co istnieje tam jest okropna przejmująca samotność...?
Jest mi dziś smutno, źle wyjątkowo. Przykro, zimno i czuję się samotna gdzieś tam w środku. Smutek już na dobre zadomowił się w moich oczach i tylko czasem zaświeci w nich światełko... lecz tylko wtedy gdy w kącikach ust drży radość. 
Na własnych rękach oddaję śmierci moich najbliższych... Każdego wieczora boję się zasnąć, bo życie przecież jest tak kruche, delikatne i jutro kolejnej osoby może zabraknąć. Wsłuchuję się w sen moich najbliższych, krążąc nocą po domu jak duch.


Kiedyś bałam się, że gdy znajdę się po tej drugiej stronie, nie będę mogła już słuchać muzyki, że nie poczuję zapachu trawy po wiosennym ciepłym deszczu, zapomnę jak smakują truskawki... A teraz boję się, że już więcej nie zobaczę bliskich mi ludzi...


Jakiś czas temu przytrafiła mi się pewna sytuacja. Wydawało mi się, że straciłam kogoś na zawsze, że nie będę mogła się podzielić żadną radością, żadnym smutkiem z tą osobą, że nie zostanie mi palnięte kazanie, że się nawet nie powścieka na mnie... Ile to razy ludzie odchodzą od siebie, kłócą się, gniewają, itp., myśląc, że to koniec, a później okazuje się, że byli w błędzie. Jednak gdy pojawia się ONA, to tak naprawdę, ja nie jestem wcale pewna, czy nie zabiera ludzi ze sobą na zawsze... Czy nie jest czasem rozstaniem ostatecznym...? I przeraża mnie to. Bardzo.


A jeśli po drugiej stronie jest tylko przejmująca samotność?


Jest mi dziś smutno, przykro i źle, ale jak zwykle schowam wszystko do kieszeni, a to co się tam nie zmieści, wsiąknie w poduszkę, a ja podniosę głowę i będę szła w ten ogień, dopóki jego ciepło mnie nie spali.

23 lutego 2011

Bajka o kluczach. (1)

W czarnej dużej bawełnianej torebce mieszkał sobie w jednej z przegródek pęk kluczy. Każdy klucz był inny. Jeden był duży, od największej dziurki w drzwiach wejściowych do domu. Pozostałe były od niego znacznie mniejsze, ale wcale nie miały z tego powodu kompleksów, ponieważ każdy z nich był wyjątkowy i równie ważny jak duży klucz. Każdy był potrzebny. Do otworzenia drzwi służyły wytrwale jeszcze trzy klucze - dwa były oznaczone kolorami - jeden różowym, a drugi zielonym. Natomiast trzeci klucz wyróżniał się kształtem. Był płaski, ale miał ząbki po obu stronach. Lubił mówić, że jest podobny do miecza... właśnie przez te ząbki po obu stronach. Czuł się z ich powodu dumny. Zresztą spośród wszystkich  ten klucz był najstarszy. Kolorem wyróżniony został także najmłodszy klucz, który otwierał główne drzwi wejściowe. Klucz ten ubrano w ciemną zieleń. Najmniejszy klucz wiedział, w jakim sklepie są promocje, był zawsze zorientowany, czy ceny idą w górę, czy w dół, przynosił dobre i złe wiadomości. Ów kluczyk był kluczem od skrzynki. 

Kluczom bardzo dobrze się mieszkało w czarnej torebce. Czuły się tam wygodnie, bezpiecznie. Jednak pewnego dnia do torebki wprowadziły się kolejne klucze. Nie były jednak tak kolorowe, stare i właściwie się nie wyróżniały. Były jednak podobne do tych z pierwszego pęku, bo były także kluczami od mieszkania i od skrzynki na listy. Klucze z pierwszego pęku szybko się przyzwyczaiły do nowych lokatorów i nie czuły się wcale zagrożone. Szybko zaprzyjaźniły się jedne z drugimi. Wiedziały, że są ważne, potrzebne i że nie stanowią dla siebie wzajemnie żadnego zagrożenia. 

I jedne i drugie klucze bardzo lubiły swoją właścicielkę, choć najczęściej oglądały tylko jej dłonie, ale te dłonie im się podobały. Lubiły słuchać także głosu dziewczyny, która nosiła je w swojej torebce. 

Pewnego mroźnego dnia, drugi pęk kluczy bardzo się namęczył przy otwieraniu drzwi. Kluczom było zimno, dziwnie... Gdy najmniejszy z kluczy usiłował dostać się do skrzynki, wypadł właścicielce z ręki. Upadł na podłogę, głośno piszcząc i płacząc. Stracił część swojego plastikowego uszka i musiał opuścić swoich towarzyszy. Dziewczyna, do której należał, podniosła go troskliwie z posadzki, obejrzała dokładnie, tak że przy okazji kluczyk mógł się jej przyjrzeć. Pomyślał, że musi koniecznie opowiedzieć swoim towarzyszom o tym, co mu się przytrafiło. Nie wiedział jednak, kiedy do nich wróci. Dziewczyna schowała go do kieszeni. 

Kluczyk przez kilka dni musiał mieszkać w lewej kieszeni kurtki wraz z paczką chusteczek i pomadką ochronną. Nie podobało mu się to nowe mieszkanie. Nie było tam tak wesoło, radośnie jak w torebce. Miewał zawroty głowy i czuł się jeszcze gorzej. Było mu smutno. Czuł się odsunięty. Został inwalidą. Nie mógł być przyczepiony tak, jak inne klucze, do metalowego kółka. Czuł się niepotrzebny, choć przecież nadal dzielnie pełnił swoją zaszczytną funkcję i każdego dnia otwierał skrzynkę na listy. 

Jednego dnia było mu wyjątkowo źle. Wytrzęsło go mocno w kieszeni, tak bardzo, jakby pływał po morzu statkiem podczas sztormu. Myślał, że nabawi się zaraz choroby morskiej. Tego dnia dziewczyna wyjęła kluczyk z kieszeni i przywiązała do niego kawałek mocnego sznurka, a sznurek przyczepiła do kółka. Kluczyk wrócił do towarzyszy. Opowiedział im ze szczegółami wszystko, co go spotkało. 

"Widziałem ją. Widziałem jej twarz." - mówił zachwycony. "Ona jest taka ładna!" - wykrzykiwał, mówiąc o dziewczynie. 

"To pewnie dlatego wprowadziły się tu one." - powiedział ze smutkiem najstarszy klucz, ten z pierwszego pęczka i wskazał na trzy klucze w kolorze srebra. 

"On może mieć rację." - odezwał się pędzel do pudru, który wystawił głowę z kosmetyczki. - "Widziałem je jak leżały na stole w pewnym domu, a później on je jej dał."

"Jaki on? Jaki on?" - chciały wiedzieć ciekawskie kolorowe klucze. 

"Mężczyzna. Był wysoki. Wyższy niż ona, więc nie mogłem dojrzeć, jak wygląda." - powiedział niebieski długopis. - "Napisał mną kartkę do niej, że zostawia jej te klucze, bo on musi wyjść wcześniej do pracy, a nie chciał jej budzić. Powiedział jej też, że te klucze są dla niej i że ma nadzieję, iż częściej będzie ich używała."

"Jesteś pewny?" - spytał duży klucz.

"Tak. Przecież sam napisałem tę wiadomość." - odrzekł długopis.

"Ona często z nim rozmawia. Piją razem kawę, śmieją się. Ona chyba go bardzo lubi." - powiedział pędzel do pudru. 

Klucze bardzo się zmartwiły. Zrobiło im się przykro. Do tej pory zawsze były potrzebne, a teraz... Dziewczyna starała się je dobrze traktować, dbała o nie, nie rzucała ich byle gdzie. 

"A jeśli nas komuś odda?" - wyraziły niepokój klucze z drugiego pęczka. - "Przecież tamte nie są kluczami od auta, od biura, ani od piwnicy. One w ogóle nie są jej."

Nowe klucze przysłuchiwały się rozmowom mieszkańców torebki i czuły się dumne, wyróżnione, wspaniałe. Uważały, że są najlepsze i najważniejsze. Były pewne, że dziewczyna pozbędzie się wszystkich mieszkańców torebki i one będą jedyne. Przecież zawsze były najważniejsze. Bywały w różnych miejscach, mieszkały w różnych torebkach i zawsze, ale to zawsze ich właściciel się o nie upominał i z tego powodu czuły się jeszcze ważniejsze, a poza tym zrobiły się zarozumiałe. Nie chciały rozmawiać z innymi mieszkańcami. Wyniośle milczały, udając, że nie rozumieją, co się do nich mówi.

c.d.n.

22 lutego 2011

Strażniku snów...

Gdzie jesteś tej nocy?
Czy będziesz strzec snu mojego, bym bać się przestała, zwinęła się w kłębek uśpiona?
W moim śnie o tobie czekam na ciebie. Zasypiam w twoim łóżku i budzę sie w nim w twój zapach tylko ubrana.

Gdzie jesteś tej nocy?
Dotykam dłonią zaścielonego łóżka, zimnej pościeli...
Zima zmroziła świat swoim oddechem, przytula się do szyb moich okien.
Gdzie będziesz o świcie?
Czy znajdziesz chwilę, by stanąć przy oknie, poszukać myślą...

Otulam się kocem, grzejąc dłonie kubkiem z gorącą herbatą...
Mam zimne dłonie, palce jak sople lodu...
Skóra chłodna, jak biały puch za oknem...
Drżące ciało.

Strzeż moich snów strażniku mój miły.
Strzeż ich, pilnuj, gdy przesuwać się będą po ścianach.
Przyjdą wtulić się w moje myśli.
Zagłębią się w pragnienia o tobie.

Gdzie jesteś nocą?
Gdzie będziesz o świcie?

Daj się zaskoczyć, wpływającemu do portu twych snów, okrętowi z banderą Uśpionej, budzącej się o bladym świcie.

Czekoladowo...

Poznań. Uwielbiam to miasto. Kocham je. Wychodziłam tam sobie swoje własne ścieżki, wciąż się gubiąc, jeżdżąc w przeciwnych kierunkach. Nigdy nie mogłam się nauczyć nazw ulic wokół Rynku, choć znam ich wszystkie zakamarki, do dziś z nazwy zapamiętałam zaledwie kilka. 


Siedziałam wczoraj z przyjaciółką w mojej ulubionej poznańskiej kawiarni. Obie miałyśmy ochotę na to, co tak bardzo lubią dziewczyny... czyli na czekoladę. Ciepła, gęsta, słodka... ja wybrałam tę z dodatkiem konfitury różanej... Przyjemne, klimatyczne miejsce i najlepsza czekolada w całym Poznaniu. Wiele godzin przegadałam w tym przytulnym lokaliku, wypiłam tam całe morze kawy, herbaty, pochłonęłam mnóstwo filiżanek ciepłej czekolady... Tam właśnie zabrałabym ukochaną osobę. Tam moglibyśmy poczuć się swobodnie, spokojnie porozmawiać, nasycić dusze i brzuszki czekoladą, zrelaksować się, rozmarzyć... w samym środku miasta...


Poprzednim razem siedziałam sobie u góry, koło okna i spoglądałam na krople spływające po szybach. Padało, było szaro, zimno, a w środku panowała zupełnie inna atmosfera i człowiek zapominał całkowicie o pogodzie za oknem. Pomyślałam wówczas, że do szczęścia wiele nie trzeba... filiżanka pysznej czekolady, odpowiednie towarzystwo i rozmowy... 


Nie, nie mogłabym tam siedzieć z kimś, kto nie jest dla mnie naprawdę ważny, nie jest mi bliski... Przyjaciele... i... Po prostu nie chciałabym, aby jedno z moich najbardziej lubianych miejsc miało skazę... skazę zafundowaną samej sobie przez siebie... nie chciałabym zatruć sobie tej cudownie swobodnej, relaksującej atmosfery osobą niepożądaną... Muszę kogoś wyjątkowo lubić, aby zabrać kogoś w swój świat, w miejsca, w których jestem radosna i... po prostu szczęśliwa.


ps. Kto wie, którą kawiarnię mam na myśli ;)?

20 lutego 2011

Katastrofa?

Obudził mnie jakiś zupełnie dziwny i bezsensowny sen, który jakoś nie bardzo pamiętam. Zresztą byłam po nim zmęczona bardziej niż gdybym nie spała całą noc. Na dworze jeszcze było ciemno, wciąż cicho. Płatki śniegu tylko wirowały, tańczyły w powietrzu wiatrem niesione. Przypominały ptasie piórka albo nitki pajęczyn. Mimo że chwilę wcześniej nie miałam ochoty wychodzić spod ciepłej kołdry, postanowiłam, że jednak wyjdę z domu. 

Biało, pusto, cicho... Tylko śnieg chrzęścił pod moimi butami, mróz podszczypywał mnie, próbując sprawdzić, czy jestem ciepło ubrana, a płatki śniegu delikatnie, powoli, jakby z namaszczeniem kładły się na moim płaszczu, przyczepiały się koronkami do rzęs. Nogi same poniosły mnie w kierunku kościoła. O tak wczesnej porze było tam pustawo, tylko w kilku ławkach siedzieli ludzie. 

Coś ścisnęło mnie za gardło, za serce. Tęsknota. Zawsze mi się wydawało, że z czasem jest lepiej, że mniej boli, że da się wytrzymać... ale to może za dziesięć, za dwadzieścia lat... Jeszcze chyba nie teraz. Czasem jest mi tak okropnie źle, tak smutno smutkiem, który stale mieszka w moich oczach, a czasem wybiera się na wycieczkę do mojego serca... jest mi wtedy tak zimno... gdzieś w środku i zupełnie nie mogę się rozgrzać. Mam wtedy ochotę wniknąć komuś pod skórę, schować się tam, rozejść po całym ciele, rozpłynąć... 

Tak. Mam zachwiane poczucie bezpieczeństwa. Od wielu już lat.

Dziś te emocje mieszają mi się z czymś... Hmmm... Nie umiem tego nazwać. Zupełnie nieuchwytne. Mam jakieś przeczucie. Coś się wydarzy. Koło losu się znowu zakręci... I jestem pewna, że mi wykręci jakiś numer, kawał... I to na moje własne życzenie, bo ja się domagałam... W piątek po południu i dziś rano jeszcze... Jak zwykle w takich przypadkach bywa, Czekoladka rozrabia. Dziś też.

Moja wełniana sukienka wisiała sobie spokojnie na wieszaku koło drzwi, ja wreszcie spakowana, zaopatrzona we wszystkie papiery, dokumenty i inne takie, zamierzałam wynieść plecak i komputer z pokoju, żeby je postawić koło drzwi... Nie wiem, jak to zrobiłam, ale coś się takiego stało, że plecak, komputer wylądowały w przedpokoju zupełnie bez uszczerbku dla nich, a dwie setki płyt zalały strumieniem całą wolną przestrzeń na podłodze... Ułamek sekundy... Nie miałam szans ich złapać. Prawie mi się udało, ale prawie robi małą różnicę... Cóż... jeszcze nie poruszam się z prędkością światła... Do wyjścia została mi jakaś śmieszna liczba minut, bo wyjść musiałam o wyznaczonej porze, aby bardzo wczesnym popołudniem znaleźć się w miejscu oddalonym o 150 km. Nie było czasu na licznie strat, ale coś trzeba było z tym zrobić... Na pierwszy rzut oka mogę stwierdzić, że wielkiej katastrofy nie ma. Rozwalone całkiem tylko jedno pudełko, dwie płyty na pewno nie nadają się już do słuchania... Kilka pudełek trochę ucierpiało, więc pozbyłam się odpryśniętych kawałków, żeby płyt nie porysowały. Poukładałam, nie patrząc na to w jakiej kolejności, byle tylko zdążyć ogarnąć, zabezpieczyć... No i trzeba będzie wszystkich posłuchać... Bo nie miałam czasu obejrzeć czy i jak bardzo są porysowane... Szczęście w nieszczęściu, że te, które najbardziej ucierpiały, mogę praktycznie od ręki kupić. A te, których szans kupić właściwie już nie mam, chyba że jakimś cudem ktoś by gdzieś na allegro..., przeżyły nienaruszone. 

Gdy tak siedziałam i zbierałam te płyty, przypomniała mi się sytuacja sprzed kilku lat, gdy moja muzyka pierwszy raz znalazła się na podłodze (teraz było to drugi raz...). Ktoś wyładowywał swoją złość na moich płytach, część została mi zwyczajnie zabrana, a to co uratowałam dziś znów znalazło się na podłodze. Dlatego złożyłam sobie obietnicę, że nie zwiążę się z kimś, kto nie rozumie, czym jest dla mnie muzyka, jak ważną rolę odgrywa i czemu ja jestem przywiązana do tych wszystkich płyt.

Przy okazji przypomniała mi się pewna lampa. Było to x lat temu. Suszyłam włosy przed lustrem w łazience, spieszyłam się na zajęcia, aż tu coś stuknęło, jęknęło... Patrzę, a lampa wypadła ze ściany i wisi tuż nad umywalką... Nie mogłam tego tak zostawić, tym bardziej, że kibel się zapchał, a raczej był zapchany, zanim ja skorzystałam z łazienki... Czas kurczył mi się w oczach... ;) Zostawiłam kartkę na klapie, żeby czasem nikomu nie przyszło do głowy spłukiwać, bo wówczas wszyscy pływalibyśmy w szambie, a lampę po prostu wepchnęłam. Nie mogłam dziury podepchać żadnym papierem ani szmatą, bo przecież tam były przewody... a ja jednak nie zamierzałam mieszkania puszczać z dymem, więc przy pomocy sznurka, rur i gwoździ, wbijanych świecznikiem, zrobiłam trzymanko dla lampy, aby lampie czasem nie zachciało się znowu wypadać... 

Na efekty w postaci numeru od losu długo czekać nie musiałam... Miały w tym swój udział pewne drzwi, prezentacja mojej siostry, herbata, plik ulotek i rozsypane kartki... 

Teraz pozostaje mi czekać i się pilnować, bo już widzę oznaki... Jednak, z której strony i co nadejdzie... Normalnie strach się bać ;)

Wszystkim życzę miłej niedzieli :)


 

18 lutego 2011

Ze zrozumieniem...

Miejsce: urząd
Osoby: Czekolada z Gruszkami, Pani Urzędniczka I, Pani Urzędniczka II

CzG: Dzień dobry.
PU I: Dzień dobry.

Podałam wniosek i czekam.

PU I: Pani tego nie dostanie.

CzG: Dlaczego?

PU I: Bo pani napisała: "ciocia".

CzG: To jest siostra mojego ojca. Osoba samotna, nie miała męża, nie miała dzieci, dziadkowie nie żyją...

PU I: Jak nie miała? To niemożliwe!

CzG: Mój ojciec jest...

PU I: A co mnie obchodzi pani ojciec! 

CzG: Mój ojciec jest jej jedyną rodziną. A ja...

PU I: Pani tego nie dostanie! - wydarła się na mnie kobieta.

CzG: Czy może mi pani pozwolić skończyć? 

PU II: Niech pani ojciec przyjdzie.

CzG: Czy pozwolą mi panie wyjaśnić?

PU I: Po co? Pani tego nie dostanie. Niech sobie ojciec przychodzi.

CzG: Mój ojciec jest starszym, ciężko chorym człowiekiem. A to jest moje upoważnienie notarialne do załatwiania tego typu spraw - powiedziałam i podałam kobiecie papierek.

PU I obejrzała go podejrzliwie, jakbym dawała jej jakąś fałszywkę, a nie dokumet, po czym zaczęła go wnikliwie studiować. Po jakichś pięciu minutach (Na przeczytanie w wolnyyyym tempie wystarczyłaby spokojnie jedna minutka.)... kobieta się mnie pyta, o co chodzi. Tłumaczę spokojnie i łopatologicznie, żeby nie komplikować, choć tekst był skonstruowany prosto, jasno i zrozumiale... Pani spojrzała na mnie jakby chciała we mnie wypalić dziurę, podeszła do swojej koleżanki, pytając ją, o co mi chodzi. Koleżanka jej odpowiedziała, żeby tamta spytała kogoś innego. PU I wyszła do pokoju obok. Przez uchylone drzwi widziałam, jak pokazuje papier wszystkim po kolei. Po tej dziesięciominutowej pielgrzymce trafiła wreszcie do kierowniczki i wróciła do mnie. Oddała mi papier, postawiła pieczątkę na kserokopii mojego upoważnienia i dała mi świstek z kwotą opłaty skarbowej... 

Musiałam zapłacić prawie jeszcze raz tyle za to, że nie jestem najbliższą rodziną... Pomyślałam sobie w duchu, że dobrze, iż ojciec jeszcze żyje, bo w przeciwnym razie, potrzebny dokument chyba musiałabym wyszarpywać siłą... 

Pani sprawiła na mnie wrażenie niedomytego garkotłuka, który ledwo umie czytać i pisać, bo czytanie czy nawet wysłuchanie kogoś ze zrozumieniem było zbyt trudne dla tej pani. Może gdybym jej dała protokół dziedziczenia albo poświadczenie spadkowe... Ale zwyczajne pełnomocnictwo? W sumie to ja się nie powinnam dziwić, bo już wiele razy się natłumaczyłam różnym urzędnikom, co i jak, o co chodzi... 

Gdy stamtąd wyszłam, wybuchnęłam śmiechem, bo już nie mogłam wytrzymać. Coś, co mogłam załatwić w 5 minut, zajęło jedyne 25 minut, nie licząc mojego stania w kolejkach. A wystarczyłoby wysłuchać mojego wyjaśnienia, przeczytać ze zrozumieniem dokument.

"Bratanica! Jeszcze tego brakowało!" - wykrzyknęła jakiś czas temu jedna pani, gdy załatwiałam sprawy cioci. Czy to moja wina, że nie ma nikogo innego, kto by to załatwił?

Czy to tak trudno zrozumieć, gdy ma się czarno na białym, że ktoś kogoś upoważnia do załatwienia pewnych spraw? 

Czytanie ze zrozumieniem u części urzędników w ogóle nie istnieje. Kiedyś jedna pani urzędniczka, na moje pytanie o to, jak wypełnić wniosek, odpowiedziała, że ona nie wie, że to ja powinnam wiedzieć. 

Całe szczęście, że w urzędach pracują też i urzędnicy, którzy się znają na swojej pracy, bo w przeciwnym razie... 

Tak sobie też pomyślałam przy okazji, że dobrze, iż jestem heteroseksualna, bo przynajmniej zdejmuje mi to z głowy część kłopotów... Ślub cywilny i już się mnie nikt nie czepia o to, że potrzebny mi jest akt urodzenia partnera, że chcę go odwiedzić w szpitalu... itd. Kiedyś nie chcieli mnie wpuścić do przyjaciółki,  mówiąc, że tylko rodzina może, choć nie było zakazu odwiedzin, choć ona nie leżała na żadnym takim oddziale, żeby nie można było, żeby ograniczano odwiedziny... więc powiedziałam, że to moja siostra, a że obie jesteśmy z wyglądu podobne do siebie... ;) 

Nie ma co oczekiwać, że ktoś się wykaże zrozumieniem, nawet jeśli posiadać się będzie wszelkie upoważnienia, pełnomocnictwa i taka będzie wolna danej osoby... Bo przecież to takie dziwne, że obcą osobę (z punktu widzenia... np. prawa) podaje się do powiadomienia w razie wypadku, do kontaktu w szpitalu, upoważnia się do tego czy tamtego... 

Denerwować się też nie ma co. Można się najwyżej roześmiać. Przecież żyję w Polsce.


17 lutego 2011

Listy do...

Wiesz...

zima wróciła. Przyszła nad ranem i cichutko okryła wszystko wokół swoim płaszczem, szepcząc, że to jeszcze nie czas, by się zbudzić. Zaróżowiła mi policzki swoim oddechem, obsypała rzęsy drobinkami chłodnej koronki... 

Gdyby tak móc zatracić się we śnie... Zapaść w sen zimowy i obudzić się przy Tobie... w Twoich ramionach... Czasem czuję się tak samotna, tak obca wśród tych wszystkich ludzi wokół mnie... Czasami myślę, że oni mówią zupełnie innym językiem, że nie potrafią zrozumieć mojego. Nie widzą niemego wołania... Schować się w Twoich ramionach... Na chwilę ukryć twarz przed całym światem i wsłuchać się w bicie Twojego serca...

Czy jestem jeszcze obecna w Twoich myślach o świecie? A może zginęłam w tych setkach twarzy...? Może już wcale za mną nie tęsknisz i nie wsłuchujesz się w moją duszę...? 

Czy mogę przestać tęsknić? Jesteś jak trucizna, słodycz, która rozlewa się w moich żyłach, miesza się z krwią, pulsując w całym ciele, wnikając w mózg i serce, głęboko... Nie, nie chcę odtrutki. Niech płynie...
 
Chcę Cię kochać... Chcę się z Tobą kochać. Choćby tylko w snach i myślach... Własnych.

16 lutego 2011

Zwis męski ozdobny ;)

Jestem sobie w domu, spokój, z głośników sączy się muzyka, a ja klepię te swoje literki. Nagle dzwonek zadzwonił jak na alarm. Zastanawiałam się, kogo licho niesie, bo przecież ojciec ma klucze, a ja gości się nie spodziewałam. Sąsiad. Człowiek już nie pierwszej i nie drugiej młodości. 
- Mam sprawę do ojca - mówi.
- Taty nie ma - odpowiadam. - A o co chodzi? - pytam, myśląc, że pewnie znowu sąsiad ma ten sam kłopot, co zwykle.
- A kiedy ojciec będzie?
- Nie wiem. Jeszcze nie dzwonił. Jest u lekarza.
- Szkoda. To ja może potem przyjdę.
- A coś mam przekazać? Może ja mogę panu pomóc?
- Chciałem, żeby mi ojciec krawat zawiązał, bo nowy, a z żoną na ślub jutro idziemy...
- To ja mogę zawiązać.
- Ty?! Umiesz?!
- Jasne. Żaden problem. Niech pan da ten krawat i wejdzie.
Wzięłam. Zawiązałam. Sąsiad patrzył zdziwiony, jakbym jakieś czary z tym kawałkiem materiału odprawiała.


Krawat. Niektórzy go noszą prawie codziennie, a inni nigdy nie mieli nawet jednego i żywią do tej części garderoby wstręt. Mój ojciec do koszuli zawsze wkłada krawat i za każdym razem go wiąże. Nie trzyma w szafie zawiązanych. Nie musi. Wiązać potrafi. To on mnie nauczył dawno dawno temu. 

Pamiętam taką sytuację z liceum. Stoimy sobie przed kościołem, słoneczko grzeje, czekamy na mszę... Podchodzi do nas zdyszany kumpel z krawatem w ręku, błagając, aby ktoś mu go zawiązał. Ktoś mówi, że nie umie, ktoś inny, że ojciec mu wiązał, a ja mówię: "Dawaj." A przy najbliższej okazji czyli po odbębnionej mszy nauczyłam tego i kilku innych kolegów wiązać krawat.

Wiązanie krawata to prosta czynność, która czasem zwyczajnie się przydaje, zwłaszcza gdy sytuacja tego wymaga, a otoczenie sugeruje, że ów krawat mężczyzna posiadać powinien i to zawiązany porządnie ;)
Krawat podobno pochodzi od chorwackich wojowników, którzy walczyli z Habsburgami w wojnie trzydziestoletniej. Krawat zawędrował do Francji, Anglii i szybko opanował całą Europę. Dotarł nawet do mojej szafy... wprost ze Szkocji. Rozgościł się u mnie krawat z tartanu, z naszego tartanu. Nie mogłam mu się oprzeć ;) Może dlatego że jest w nim tyle zieleni...

Nie wiem, czy krawaty są popularne czy z mody wychodzą, ale znam zarówno przeciwników, jak i zwolenników tej części garderoby. Jeśli chodzi o moje zdanie na ten temat... zdecydowanie bardziej wolę jeśli facet ma krawat (nawet jeśli krzywo zawiązany, nawet jeśli wygląda jak sztywniak) niż gdyby miał mieć rozchełstaną koszulę, odsłaniającą włosy na klatce (przeciwko rozpiętym koszulom jak i włosom na klacie nie mam nic przeciwko, ale ten temat to na zupełnie inną notkę... ;). Przy ludziach trzeba jednak wyglądać jak człowiek, a nie jak niedorobiony macho.

15 lutego 2011

Wschodzące słońce.

Kładę się późno. Bardzo. Od dawna jest już noc ciemna, czasem mgłą i chmurami gęsta, czasem gładka i mroźna, pobłyskująca gwiazdami. Miasto uśpione i tylko światła wskazują, że ktoś jeszcze albo już nie śpi... Jeśli zasypiam, budzę się wcześnie... Ostatnio przed wschodem słońca. Staję z kubkiem herbaty przy oknie w kuchni albo siadam sobie na kuchennym blacie i patrzę, jak słońce budzi się, przeciąga, wstaje. 

Kiedyś przez jakiś czas mieszkałam w domu, w którym pokój miałam od zachodniej strony. To był jakiś koszmar. I wcale nie chodzi o to, że latem słonko grzało całe popołudnie i było tam jak w saunie. Nie cierpiałam poranków. Zimno, ciemno, ponuro... nawet w dni upalne... Nie mogłam rano swoim zwyczajem oglądać wschodów z kubkiem herbaty... w piżamie albo w czymkolwiek w czym spałam, poczochrana trochę bardziej niż w ciągu dnia ;) Nie mogłam długo zasnąć, a rano nie mogłam się dobudzić. 
W ogóle to nie lubię spać w zupełnych ciemnościach, przy zasłoniętych szczelnie oknach, odcięta od świata. Lubię za to nocą popatrzeć sobie na chmury, na gwiazdy albo po prostu na ciemne niebo i uwielbiam, gdy rano słońce budzi mnie dotykiem swoich promieni, układa się miękko na moich policzkach, całuje mnie w czoło... 

Od dziecka uwielbiałam wschody słońca... Zwłaszcza te nad wodą i w górach... 
O świcie szłam sobie na łąkę albo nad jezioro, siadałam i patrzyłam, wąchając poranne powietrze... Właściwie to do dziś to robię, gdy tylko jestem gdzieś w plenerze. Wschodzące słońce zawsze daje mi nadzieję na coś dobrego, na coś pięknego i przypomina mi, że jest przecież kolejny dzień. Dzień, który jest darem, niespodzianką, kolejny dzień, który mogę przeżyć. 
Dzisiejszy wschód był piękny. Ciemne niebo, rozpraszająca się szarość, chłód i mroźne powietrze, no i słońce... budzące się wstęgą nad horyzontem... całe w pomarańczach... Piękne. 

Kocham wschody...

14 lutego 2011

"Mury" i "Konfrontacja".

Pojawiło się u mnie kilka nowych książek, kilka zostało mi oddanych... więc trzeba było trochę pokombinować z ich ustawieniem, pomieszczeniem, bo na moich siedmiu metrach kwadratowych prywatnej przestrzeni tylko dla mnie mieszka sobie jakieś 750 książek albo trochę więcej... ;) Nie są to wszystkie, które są w moim domu. Oprócz książek na tych siedmiu metrach jest całe mnóstwo innych rzeczy i wszystko ma swoje miejsce. Inaczej zginęłabym zawalona, zagracona i niczego bym nie znalazła. Mniejsza o to, dziś będzie o czymś innym.

Jest taka książka, a właściwie to dwie książki o żeńskiej harcerskiej konspiracyjnej drużynie w Ravensbruck: "Mury w Ravensbruck" Danuty Brzosko-Mędryk ( pisana jak powieść) i "Mury. Harcerska konspiracyjna drużyna w Ravensbruck" red. Andrzej Szefer (tu z kolei mamy zebrane opowieści harcerek, ich wiersze; książka jest jak dokument).

 Inicjatorką powstania "Murów" była Józefa Kantor. Drużyna zawiązała się w bloku 15 w obozie w Ravensbruck, w listopadzie 1941 roku. W drużynie było siedem zastępów: "Cegły", "Cementy", "Fundamenty", "Kamienie", "Kielnie", "Wody", "Żwiry". Członkinie drużyny odbywały zbiórki, zdobywały stopnie i sprawności harcerskie, odbywały ćwiczenia sprawnościowe; organizowały żywność, ubrania, leki; pomagały słabym, starszym i chorym; dbały o kobiety, które stały się ofiarą eksperymentów medycznych. "Mury" były siłą, nadzieją, ukojeniem. W jednej z książek znajdziemy także wiersze, które były pisane przez harcerki podczas pobytu w obozie.
Teresa Harsdorf-Bromowiczowa
"Konfrontacja"


Stoję i milczę. Oczy przerażone widzą tylko ciebie,
ale oni - tamci - patrzą w naszą stronę... mrugają na siebie...
Są aż przyjacielscy, mili, poufali.
Dwa ptaszki w potrzask złapali!
Teraz będzie szło.
No dalej, no!


Stoję i milczę. Nie!, to być nie może!
Boże Wszechmogący! Święty, mocny Boże!
Jezus Maryja! Jak strasznie krwią broczysz...
Stoję i milczę. Mówią moje oczy.
Złączyła nas Sprawa! Pamiętasz?
W upalną noc czerwcową
miałam pójść na ów cmentarz
po twoje słowo.
Niebo wyległo nad nami gwiazd złocistą giełdą.
Po grobach pełzały niewiadome kwiaty.
Podałam twoje pseudo.
Szło o broń. Pamiętasz?
Szło o te granaty.


Tak się zaczęło...
Byłeś komendantem. Byłeś duszą Sprawy i ognia zarzewiem.
Kochałam wraz z tobą nasze święte Dzieło.
Kim byłeś? Im powiedzieć? Ja nie wiem. Nic nie wiem.
Niech pytają lasów i ścieżek błotnistych,
sobaczych dróg i nocy gwieździstych.
Niech pytają o ciebie Czarny komendancie!
Niech pytają, jak walczą polscy partyzanci!
Tam w lesie znajdą wszystko. Trop, słowo po słowie.
Po co mnie mają pytać? Ja nic nie odpowiem.


Stoję i milczę. Oczy szeroko rozwarte
patrzą prosto, po męsku - w twarz kredowo białą...
Ręce twoje obwisły, wykręcone, martwe...
Krwi kropli w twojej twarzy bladej nie zostało.
No tak. Najstraszniejsze, choć oczekiwane,
zwaliło się na serce jak głaz, jak lawina...
Czarny komendancie! Jedyny... kochany...
Cierpi we mnie wszystko: żołnierz i dziewczyna!


Pamiętam, jak w deszcz, w błoto mknę rowerem.
O sobie pomyślę kiedyś, innym razem...
Jesteś komendantem, ja twoim kurierem,
więc jako twój żołnierz pędzę z twym rozkazem.
O miłości nie było mowy między nami.
Zawsze pośpiech. Rozkaz Kraków-Sącz-Warszawa.
Pamiętasz? Raz, tam w lesie, gwiazdy i my sami...
lecz i wtedy z nami była nasza Sprawa.
Kiedyś, może kiedyś..., gdy będzie po wojnie,
gdy ziemia zaszumi łanem zbóż leniwie,
zapatrzeni w siebie, nieziemsko szczęśliwi...
Dziś? prędko - zaraz - pośpiech - rozkaz! Zrozumiano?
Rower, pociąg czy pieszo: Sącz-Tarnów-Warszawa.
Żołnierzem jestem czy też ukochaną?
Cicho, serce! Sprawa! Nasza święta Sprawa!


Stoję i milczę.
Widzę oczy twoje, niezwyciężone, drwiące,
dumne, dzikie, harde.
Wiem, co oczy twoje powiedzieć mi mogą:
"Nie płacz! Nie bądź babą!
Ja mam ciało twarde.
Niech boli, nie sypnę nikogo!"


Dobrze. Rozumiem. Mam też twarde ciało.
Łzy babskie? Ach nonsens!
Nie zadrży powieka.
Patrzę w oczy wroga odważnie i śmiało:
"Nie znam tego człowieka".

12 lutego 2011

Chrypka.

Jestem chora. Nie lubię tego stanu. Zimno mi, z nosa cieknie jak z odkręconego kranu, gardło jak napchane kilogramem gwoździ... ale nie jest tak źle. Za to pojawia mi się chrypka... Nie zanosi się na utratę głosu... jak miało to miejsce latem. Jednak rozmowy ograniczę do minimum i to wcale nie z powodu zadbania o zdrowie, oszczędzania głosu... Kiedy mam chrypę, mężczyźni nagle jeszcze chętniej niż zwykle chcą ze mną rozmawiać i jakoś nie przeszkadzałoby nawet, gdybym wpadła w słowotok ;)

W czasach liceum, w każdym sezonie jesienno-zimowym miewałam problemy z głosem. Zdarzało się to dość często. Zajęcia w zimnej sali, gadanie, bieganie z jednego budynku do drugiego bez kurtki... Plusem takich problemów był święty spokój z odpytywaniem. Relaks. Kiedyś też był nabór do chóru szkolnego i każdy musiał iść obowiązkowo, czy chciał, czy nie chciał. Jaka ja byłam szczęśliwa, że chrypię, nie panuję nad głosem i ledwo go wydobywam... Kobieta była głucha na moje z trudem wypowiadane tłumaczenia i musiała koniecznie wysłuchać, jak śpiewam. A ja bardzo, ale to bardzo nie chciałam być w chórze, bo nie lubię śpiewać... publicznie (zdarzyło mi się, ale o tym innym razem;). Z moim głosem najgorzej nie jest, ale nie lubię i już. Do pani nie docierało, że w ogóle nie ma szans, abym zaśpiewała jej to, co słyszę... więc z całych sił, najgłośniej jak dało radę, wydobyłam z siebie głos... skrzypiącej starej szafy... Koszmarny dźwięk. Raził po uszach, ale dzięki niemu miałam chór z głowy aż do końca szkoły.


Moja obecna chrypka to nic takiego. Nie skrzypię, nie charczę, ale słychać, że mam tzw. matowy głos. Za to latem dałam popis... Dwa i pół tygodnia, z czego trzy dni w ogóle prawie bez głosu. Za to panowie prześcigali się w swojej uprzejmości. Dzięki temu moja podróż na z jednego końca Polski na drugi i z powrotem udała się wyjątkowo sprawnie, bezproblemowo... To zdecydowanie zasługa mojego zachrypiałego głosu. Zniżki, rabaciki, bonusiki, wyjątkowa uprzejmość, wszystko czego nie można było załatwić, nagle załatwić się dało i to w przyspieszonym tempie bez patrzenia na terminy... Jeśli chodzi o załatwianie, to chrypka wiele razy pomogła... w sprawach niemożliwych. Żeby to tak się dało zawsze...

Dlaczego to taki skuteczne, przynajmniej u mnie? Bo ja nie wyglądam zupełnie na taki głos, który wydobywa się ze mnie, gdy mam chrypkę. Głos ten zupełnie nie pasuje do mojego wyglądu, ale do osobowości - idealnie. Lubię tę moją chrypkę... i nie tylko ja. Moje lubienie podziela też duża ilość moich kolegów. Ja nadal nie wiem, o co im z tym chodzi, ale czy muszę wiedzieć? 


ps. Gdyby ktoś się martwił, że to coś poważnego itp. itd., to niech się nie martwi. Taki już mój urok ;), ale grzecznie chodzę jednak na konsultacje lekarskie.

10 lutego 2011

Muzyka miejsc.

Dotyk. Tyle spokoju w jednym geście.

Siła. Ona jest w nas. Czasem potrzeba impulsu, aby ją zbudzić.

Ulotne chwile, momenty, które powinno się zatrzymać. To one tworzą nasze życie. Wypełniają je.
Mieszkałam kiedyś w kamienicy, której okna wychodziły na podwórko, otoczone innymi budynkami. Rosło tam tylko jedno drzewo, ale bardzo piękne drzewo. Miałam w zwyczaju siadać na parapecie, na którym była położona szeroka deska, aby wygodniej się siedziało. W wolnych chwilach lubiłam spoglądać za okno. W słoneczne dni, zawsze kiedy byłam sama w domu, siadałam na parapecie. Spoglądałam w niebo, śledziłam sunące po nim chmury, patrzyłam na grę promieni oraz na dachach i w szybach kamienic. Słuchałam wszystkiego tego, co kojarzyło mi się z wiatrem, słońcem, wodą i wolnością.

Było też i inne mieszkanie. Duże i jasne, w dobrej dzielnicy. Lubiłam siedzieć przy kuchennym stole, na jednym z krzeseł. Zawsze na tym samym, plecami do okna. Podkurczałam nogi, zwijałam się na nim w kłębek i pisałam. Albo siadałam na fotelu z podwiniętymi nogami i patrzyłam w okno, na poruszające się w jesiennym i zimowym wietrze liście i gałęzie drzew. To właśnie tam rozwinęłam się muzycznie, otworzyłam, weszłam ponownie w świat dźwięków, aby chwilę później wyjść z niego i stanąć z boku, nasłuchując, obserwując, ale już nie wydobywając dźwięków z własnej duszy.

Kiedy w pewnym okresie swojego życia rzuciłam się w wir pracy, różnych obowiązków, wciąż zmieniając miejsca, wracałam jednak w jedno - do pewnego parku, który znam lepiej niż własne kieszenie. Jest tam ławka, ławka z widokiem na drzewo, na jedną z głównych alejek i na rzeźby. Siadałam tam, rozmyślałam, szukałam spokoju i chwytałam oddech, uśmiechałam się, czytałam, po prostu byłam. Erykah Badu przesyciła mi to miejsce swoją muzyką. Jest też taka płyta - "Impala - lounge", której wtedy słuchałam na okrągło.

Każde miejsce, w którym jakiś czas przebywałam, każda sytuacja i każdy człowiek przywdziewa przed oczami mojej duszy szatę z dźwięków. Napawam się muzyką, muzyką żyję. Dzięki niej trwam. Mogłabym oślepnąć, nie czuć zapachów, ale bez słuchu nie zniosłabym życia. Nawet cisza cieszy moje uszy swoją muzyką.
Bez zbędnych słów, nasłuchując ciszy, być.

 

9 lutego 2011

To skomplikowane. (cz. 13)

W nocy nie mogłam spać. Myślałam wciąż o tych listach. Chyba nikt tak naprawdę dobrze nie znał Wieśka. To dziwne, że nikomu się nie zwierzał, nie opowiadał o sobie i chyba właściwie nie miał przyjaciela z prawdziwego zdarzenia.

Koło piątej już nie wytrzymałam i wstałam. Powlekłam się do kuchni, aby zrobić sobie mocną herbatę, bo na kawę w ogóle nie miałam ochoty. Patrzyłam na powoli budzące się słońce i zastanawiałam nad tym, komu zlecić sprawdzenie tych miejsc za granicą. Dublin był prosty. Wysłałabym tam Johna. Przyzwyczaił się już do moich dziwnych pomysłów i nietypowych próśb. A resztę... Hmmm... Ta Belgia to w sumie mało ważna. Zresztą niedaleko tej mieściny mieszka Baśka, a jej narzeczony codziennie przejeżdża tamtędy do i z pracy... Niech ja się spokojnie zastanowię. Kartka... Długopis... Muszę to sobie spisać, bo zaraz sama się pogubię w swoich myślach. 

O ósmej rano miałam już plan gotowy. Postanowiłam po południu zadzwonić do Johna i poprosić go, aby zobaczył, co się dokładnie mieści pod tym irlandzkim adresem. Z grubsza wiedziałam, gdzie to jest, ale przecież nie zwracam uwagi na numer każdego mijanego budynku. Do Basi maila zdążyłam już także wysłać. Jeśli przeczyta do południa, to wieczorem mogę się spodziewać odpowiedzi. 
Zgarnęłam wszystkie listy od Angeli do torebki, a raczej torby. Jakoś rzadko nosiłam ze sobą małą torebkę, bo nie chciały się tam zmieścić wszystkie potrzebne mi rzeczy. Nie chciałam chodzić z tymi listami przy sobie, więc skserowałam je i zadzwoniłam do Michała, że mu je podrzucę jednak dzisiaj. Lepiej było się tego pozbyć szybko. Niech oni się martwią i męczą z tym. Jeden komplet skserowanych listów zostawiłam sobie w biurze, na wszelki wypadek, gdyby znowu jakiś palant chciał pozbawiać mnie torebki. 

Zostawiłam Michałowi listy i popędziłam w miejsca bardziej mnie interesujące. Od Michała dowiedziałam się tylko tyle, że te arabskie krzaczki to Berlin. Nic mi to nie dało. Nie znam ani miasta, ani języka. 

Obeszłam cały park, ale nie zauważyłam nic ciekawego. Miałam się udać nad Kanał, ale przypomniałam sobie, że pominęłam okolice fontanny. Zrobiłam kilka kroków i zauważyłam faceta, który wydawał mi się znajomy. Gdzieś już wcześniej go widziałam, ale nie mogłam go nigdzie umiejscowić. Facet podszedł do fontanny, przysiadł sobie przy niej, obmacał obmurowanie od spodu i poszedł. Czyżby coś zostawił? Rozejrzałam się wokoło. Nikogo nie zauważyłam, więc podeszłam szybko do fontanny, usiadłam... Wymacałam jakiś kawałek papieru i woreczek w szparze obmurowania. Wyciągnęłam kartkę... Napisano na niej jakieś godziny i miejsce. Przepisałam to sobie do notesu, wcisnęłam kartkę w szparę. Worek wydawał mi się dość miękki, w środku był też chyba klucz, ale wolałam nie ruszać pakunku. Jeszcze by mi się wysypało, a ten ktoś, kto miał to odebrać, pojawiłby się... Wolałam o tym nie myśleć. Zobaczyłam, że od strony dworca autobusowego zbliża się jakiś mężczyzna, więc wyciągnęłam telefon i szybko się stamtąd oddaliłam. Postanowiłam jednak zobaczyć, czy podejdzie do fontanny, więc schowałam się za budynkiem banku. Byłam wystarczająco daleko, aby zdążyć uciec i aby facet mnie nie widział. Miałam jednak stamtąd doskonały widok na fontannę. Mężczyzna podszedł, usiadł, wyciągnął kartkę i pakunek, schował wszystko do kieszeni i poszedł w kierunku kortów tenisowych. Obserwacja przyniosła mi tylko tyle, że zobaczyłam kolejną osobę zamieszaną w sprawę...

Teraz to już ja nawet sama bym siebie wykończyła. Wiedziałam zdecydowanie za dużo i wciąż chciałam wiedzieć więcej. Udałam się nad Kanał i na cmentarz. Jedno miejsce sąsiaduje z drugim. Nad Kanałem spaceruje wiele osób, więc to doskonałe miejsce do spotykania się, wymiany informacji, pakunków. Nikt by niczego nie spostrzegł. Poza tym nad samym Starym Kanałem, przy śluzach jest tyle miejsc, w których można coś schować... Nie było sensu, aby zwiedzała szczegółowo każdy zakamarek tej iluś kilometrowej trasy... 
Postanowiłam pójść na cmentarz. Cmentarz jest zabytkowy. To najstarszy katolicki cmentarz w B. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego urządzali sobie spacery właśnie tam, a nie na przykład na tym największym. Przecież tu byli doskonale widoczni, bo nie jest to miejsce o jakiejś specjalnie dużej powierzchni. Nie wiem, może spotykali się nad Kanałem, a wizyty na cmentarzu miały stanowić przykrywkę? Znam to miejsce dobrze. Na pewno nie mogli tu niczego rozwalać, chować po szparach, bo zaraz ktoś by to dojrzał, zawiadomił odpowiednie służby. Przeszłam się wzdłuż muru. Zatrzymałam się koło takiego grobowca rodzinnego z czerwonej cegły. Obok niego stał, oparty o mur,  kwadratowy kawałek blachy. Podeszłam bliżej...

8 lutego 2011

Ostrzeżenie.

Czegoś się boję. Może kogoś. Nie wiem. Podświadomość mnie przed czymś ostrzega, krzyczy w moich snach, abym była ostrożna, to wszystko się dobrze skończy. 

Już kiedyś miałam podobnie. Okropne sny, stany lękowe... Zlekceważyłam, bo przecież moje twarde stąpanie po ziemi, realizm i inne takie sprawiały, że jakoś nie chciało mi się wierzyć w intuicję, przeczucia, ostrzeżenia w snach. Nadal nie jestem pewna, czy wierzyć, czy nie... Jednak na wszelki wypadek może lepiej uważniej się porozglądać, zachować dystans i ostrożność. 
Jak było poprzednim razem? Wolałabym, aby go nie było. Wolałabym zapomnieć.


Wierzyć czy nie wierzyć własnej intuicji? Wierzyć czy nie wierzyć sennym ostrzeżeniom?

6 lutego 2011

Śniło mi się...

Miałam ostatnio dziwny sen... Śniło mi się, że sąsiedzi zza ściany wyprowadzili się nagle, a mieszkanie od nich kupił jakiś mężczyzna. Nie miałam o tym pojęcia do czasu...

Pewnego słonecznego ciepłego poranka wyszłam na balkon, aby zerwać trochę ziół z mojego balkonowego ogródka. Potrzebowałam garstki do omletu. Wyszłam i zobaczyłam na balkonie obok faceta w bokserkach. Dobrze, że nic nie miałam w ustach, bo pewnie bym się zaczęła dławić. Znałam tego faceta i nie miałam pojęcia, co on robi za ścianą. Wyglądał przez balkon, podziwiał okolicę. Mnie chyba nie zdążył jeszcze zauważyć, więc szybko ukucnęłam, aby mnie nie dojrzał. 
Jak to we śnie bywa, mogłam zobaczyć, co się dzieje u faceta za ścianą. Po południu odwiedziła go starsza kobieta, chyba matka. A moja rodzina zakomunikowała mi, że na obiedzie będą goście. Dziwne było tylko to, że na ten obiad miały być podane wyłącznie zupy. Poszłam do kuchni, aby ponalewać wszystko na talerze. Tam w małym garnku był barszcz czerwony, w białej wazie pomidorówka zabielana śmietaną (nie cierpię zabielanej pomidorowej...) i wielki gar żurku. Najpierw nalałam pomidorowej (zupkę tę przyniosła starsza pani) i zaniosłam facetowi. Siedział w bokserkach i podkoszulku... ("typowy" strój na proszony obiad ;) Później nalałam barszczu (starczyło tylko dla jednej osoby) i zaniosłam go mojemu ojcu. Pomidorówki starczyło tylko na jeden talerz. Niby ja miałam ją zjeść, ale nie miałam na to ochoty z wiadomych przyczyn. Wszystkie pozostałe osoby, które były na tym obiedzie, były kobietami i dostały żurek. 

A ja tylko biegałam między kuchnią, a pokojem, byle żeby nie zjeść tej zupy... Panie były bardzo zatroskane tym, że zupa mi wystygnie, że zimną jeść to niezdrowo. A facet? Facet zajadał zupkę aż miło, a ja usiłowałam schować się w kuchni. Niestety nic z tego nie wyszło, więc musiałam udać się na salony. Ów pan zza ściany chciał mi coś powiedzieć, ale już tego nie dosłyszałam... Obudziłam się. 

Zmęczył mnie ten sen i to porządnie. O cóż chodzi? A żebym to ja jeszcze wiedziała... ;) 
Życzę wszystkim dobrego tygodnia :)

3 lutego 2011

jest mi tak...

Popołudnie było jakieś takie zamglone, rozmyte, nieprzyjemne. Tylko zawinąć się w koc i wcisnąć się w kąt, słuchając jazzu. Miękka jak wosk, rozpłynięta i śpiąca...
Zrobiłam sobie curry. Uwielbiam curry. Wąchałam je tak długo, aż poczułam, że energia rozchodzi się po całym moim ciele. Aromatyczne, ostre, pyszne...
Jest mi tak jakoś...

Przypomniał mi się dziś obraz Wrubla - "Demon i anioł z duszą Tamary" i wiersz, napisany jakiś czas temu, gdy znalazłam go przypadkiem przy czyszczeniu starego laptopa...


"spacer z aniołem"
ludzkie to cechy zbliżyły nas do siebie
wtulasz nos w moją szyję i włosy co noc
strzegąc snu mojego
głaszczesz mnie po włosach

masz mnie pod skórą
wraz ze skrzydłem moim
które schnąc nad kuchenką
zostało nadpalone

aureola wisiała kiedyś na kołku
dałam ją temu kto bardziej jej potrzebował
mam tylko sukienkę szarą podartą
i kawałek skrzydła
z którego dnia każdego gubię pióra

słone strużki wyryły koryta na policzkach

głowę w rękach chowasz
kulisz się jak kamień
spod zaciśniętej powieki wysuwa się gwiazda
błyszczy się 
spada
na serce nieme 

znak pamięci?
chwila odrodzenia?


porzuć koronę twą cierniową
na gwoździu nad kominkiem zawieś
rzuć w ogień skrzydła
idź ze mną drogą


niech w pył się zmieni
bolesna pamięć







Być i nie być.

Minęła druga, a mi się nadal nie chce spać. I wcale to nie jest wina kawy, którą wypiłam o 20.00. Kawa na mnie nie działa bezsennie. Mogę ją pić o dowolnej porze. Jeśli sen ma nadejść i tak nadejdzie, nawet jeśli dwa litry kawy wypiję. 

Wiem, czego nie chcę. Ale czy ja wiem, czego chcę? Wiem, czego mi potrzeba.
Ogólnie to mam chyba jednak problem. 

Nie, nie będę wywracać własnego wnętrza na drugą stronę. W sumie nie ma takiej potrzeby. 
Doszłam do wniosku, że z czymś takim jak związek to mi nie jest po drodze. Związkofobia? Nie. Tylko zupełnie w ogóle jakieś podejście do tematu nietypowe dla kobiety. Gdy tak o tym myślę, to stwierdzam, że pasowałoby do mnie określenie,  że mam stereotypowe podejście typowego faceta. A przecież jestem kobietą. Niezaprzeczalnie. 

Potrafię się przystosować do otoczenia, do świata, do normalnego życia, itp. Nie mam z tym problemu. Nie potrafię się przystosować do związku. W sumie chyba nie chcę tego umieć. Można być z kimś i jednocześnie nie być? To byłby stan idealny i zupełnie sprzeczny. 
Gdybym miała siebie porównać do zwierzęcia, to powiedziałabym o sobie, że jestem kotem. 

Jestem osobą dość ekspresyjną, ale w okazywaniu uczuć, nawet zwyczajnego lubienia, jestem powściągliwa. Bardzo. Czasem szorstka w obejściu.
Wciąż mi się wydaje, że powinnam marzyć o księciu z bajki, wypatrywać go ze swojego okienka, wyobrażać sobie białą sukienkę, ślub i miłość aż po grób. Tylko że od wielu lat na samą taką myśl chce mi się śmiać. W takie bajki to ja wierzyłam... jak miałam osiem lat. Może mi terapia jakaś jest potrzebna...? Choć ja wcale nie czuję takiej potrzeby. 

Jak pogodzić to być i nie być? Czy w ogóle jest to możliwe? 
Póki co jestem lodowatą okrutnicą bez serca. Jeśli ktoś mnie nakłoni do bycia, będzie cudotwórcą. Ja jednak jestem bardziej skłonna uwierzyć w garbate aniołki niż w cuda ;)




1 lutego 2011

Most, ulica i ja,

Jest taki most w B., który przemierzam wyjątkowo często - w drodze do sklepu, do szpitala, na mecze, na tramwaj... w górę i w dół. Od lat. Piechotą, tramwajem, autem. Most, na którym często mnie ktoś zaczepia - znajomy, nieznajomy. Czasem staję na moście i patrzę w dół na wodę, jak płynie, faluje, zmienia się.

Z tym mostem jest tak, jak z jedną z ulic w P. Przemierzana w jedną i w drugą stronę wielokrotnie. Równie często, jak na moście ktoś zatrzymywał mnie, aby pogadać. Jednego wieczoru, gdy szłam z Ł. do Brogansu, spotkałam grupkę znajomych, a chwilę później zaczepił mnie zupełnie obcy facet, który przedstawił mi się jako psycholog socjopata. Dyskusja była świetna. Grupka osób, która była ze mną, stała i patrzyła ze zdziwieniem. Później padło oczywiście pytanie, czy ja go znam. A skąd! Widziałam człowieka pierwszy raz w życiu. Kawałek dalej spotkaliśmy grupkę ludzi, którzy zwykle się kręcą w tamtych okolicach, zbierając na piwo. Spytali, czy wpadnę na koncert następnego dnia. I znowu zdziwienie. Pierwszy raz zagadali mnie kilka lat wcześniej, pytając o drobne. Akurat nie miałam nic, nawet portfela. Potem któryś spytał, czy czasem nie widział mnie z A. i N. na poprzednim koncercie...

Wracając do mostu w B. Jakiś czas temu spotkałam na nim faceta, który woła mnie po imieniu i mówi mi, że z kimś mnie tam gdzieś widział... Zdębiałam zupełnie, bo ja człowieka, byłam tego pewna, widziałam pierwszy raz na oczy. Dzisiaj też wędrowałam sobie przez most. Na tramwaj. Zagadnął mnie facet, a zaczęło się od tego, że stwierdził, iż mój zestaw ubrań jest ciekawy, więc musiał koniecznie zamienić ze mną kilka słów. Ja wiem, że wełniana sukienka z kapturem, czarne spodnie i moje ukochane żółte martensy nie są strojem, w którym chodzi pół miasta, ale żeby to było takie oryginalne i zwracające uwagę? 

Idę dziś do urzędu jednego, drugiego... załatwiam papierki i co? Od progu słyszę - dzień dobry pani Magdaleno! Nie żebym tam często bywała, może raz, może dwa razy...   

Nie jestem wcale wyjątkowa. Nie jestem oryginalna. Nie powalam urodą ani niczym innym. Nie mam pojęcia, o co chodzi.
Zdarzyło się kilka razy, że obcy człowiek wypłakiwał mi się na ramieniu na ulicy...

A ja nie jestem przecież jakaś wyjątkowa. Nie jestem oryginalna. Nie powalam urodą ani niczym innym. Nie wyglądam jak święta i do świętości daleko mi jak na Księżyc i z powrotem. Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale lubię się ludziom przyglądać. Lubię obserwować ludzi. Człowiek jest fascynującą istotą.