16 lutego 2010

Przez żołądek... czyli jak nakarmić pułk wojska ;)

Ostatki, Zapusty, Podkoziołek, Śledzik, Mardi Gras, Pancake Tuesday... jak zwał tak zwał w zależności od kraju, regionu, itp., ale chodzi o to samo. Kończy się czas zabaw, wielkiego jedzenia, dlatego trzeba było skorzystać z okazji i zrobić trochę chrustu (chruścisków, faworków... jak kto woli ;). Tym razem nie miałam "pułku wojska" do nakarmienia ;)

Jednego roku, jakoś na początku moich studiów, jedna z moich bliskich koleżanek robiła imprezę w domu. Zaprosiła dość sporo znajomych i wpadła na pomysł, żeby zrobić dla nich coś dobrego do przegryzienia... Sama nie była zbyt dobra w te kulinarne klocki, więc poprosiła mnie, aby zrobiła chrust. Jak zaczęłam jakoś koło 16.00 tak definitywny koniec pracy przy nich zastał mnie ok. 3.00 w nocy. Chrustu było jak dla pułku wojska. Byłam kompletnie wykończona. Żałowałam, że nie zaprosiłam jakiegoś faceta, który wyżyłby się fizycznie na cieście, bo mnie przy drugiej kulce ciasta bolały mnie już ręce. Gdybym nie zostawiła sobie w domu małej miski z chrustem, to zjedzeniu choćby jednej tej pyszności mogłabym sobie pomarzyć. Faworki zniknęły w imponująco szybkim tempie. Może dlatego że większość osób obecnych wówczas stanowili faceci.

Pobiłam wtedy absolutny własny rekord w ilości upieczonych chruścików. Gdzieś z jakieś kilkaset sztuk wyszło, dość dużych... Dobrze, że wszystko zjedli, bo gdybym miała to jeść sama...

Szybciej zniknęło tylko ciasto truskawkowe, które zrobiłam na jakiegoś grilla. Może dlatego że było go mniej?
W każdym razie od tamtej imprezy moja koleżanka, która nie była zaprzyjaźniona z kuchnią, postanowiła podszkolić się w gotowaniu i pieczeniu, aby zdobyć serce upatrzonego mężczyzny, bo wszak nie od dziś wiadomo, że przez żołądek do serca.