20 grudnia 2010

Ciocia.

Różnie ją postrzegano, różnie ją nazywano, różnie o niej mówiono. Ja widziałam w niej niezależną kobietę. Feministka i pełna wewnętrznego uroku oraz radości optymistka. Kochała życie. Delektowała się nim jak kawałkiem pysznego ciasta, chrupała je ze smakiem. 

Przez lata uganiało się za nią wielu mężczyzn, ale ona kochała przez ponad trzydzieści lat tylko jednego. Może gdyby spotkali się wcześniej, może gdyby wtedy były inne czasy, może... ich życie potoczyłoby się trochę inaczej? 

Opowiadała mi wiele zabawnych, ciekawych historii ze swojego życia. O wielu sprawach mogłam z nią porozmawiać. Pokazywała mi nawet listy miłosne, które pisali do niej mężczyźni. Jednak jakoś nigdy nie miałam odwagi zapytać ją o niego. Myślę, że się obawiała... zupełnie irracjonalnie... utraty wolności, tej swojej niezależności. A przecież oboje bardzo się kochali.

Wielu ludzi, którzy ją znali, nie mieli nawet pojęcia o jej miłości, że doświadczyła czegoś takiego, postrzegając ją jako singielkę, jako osobę, dla której miłość nie jest ważna. A jednak była... Bardzo. Z jednej strony wcale jej nie ukrywała, a z drugiej chowała to uczucie gdzieś w sobie głęboko jak najcenniejszy skarb. 
Wrażliwa, otwarta kobieta, czasem zbyt ufna. Wydaje mi się, że całe życie bała się porzucenia, próbując się jakoś odgrodzić, starać się nie przywiązywać do nikogo, nie musieć. Nie zawsze dobrze się rozumiałyśmy, zwłaszcza gdy miałam te swoje okresy buntu. Jednak w ostatnich latach znalazłyśmy do siebie wzajemnie klucz i zawiązała się między nami mocna nić. Mogłam na nią liczyć, zaakceptowała mnie z tymi moimi dziwnościami, z tym, czego we mnie nie rozumiała. 

Gdy zachorowała, a ja zaczęłam jej pomagać, opiekować się nią, gdy nie mogła już sobie sama poradzić miałyśmy czas, aby lepiej się poznać i zrozumieć.  Na dwa dni przed odejściem z tego świata powiedziała mi coś bardzo ważnego o mnie samej, coś poradziła. 

Ciocia. Jedyna siostra mojego ojca. To takie dziwne, że jej już nie ma. Choroba postępowała, ale śmierć przyszła po cichu. Zakradła się i tak nagle z każdą godziną, z dnia na dzień zabrała ją ze sobą. Żałuję, że nie zdążyłam lepiej poznać cioci, dowiedzieć się o niej więcej. 
Zostały mi po niej jej książki... Zostały mi po niej listy, które do niej pisano... Zostały pamiątki rodzinne, które przechowywała, a którymi teraz ja mam się zaopiekować. Zostały jej rzeczy w moim domu... i wspólne zdjęcia z naszej wycieczki do Francji.

Mam nadzieją, że w tym moim domu czuła się bezpiecznie przy mnie i moim ojcu, że było jej tu dobrze. 
Bałam się. Musiałam schować swój strach do kieszeni i zmierzyć się z własnymi lękami. Czułam przez skórę... Czułam, że odejdzie przed świętami, że odejdzie spokojnie, że odejdzie w moim domu i tak bardzo tego nie chciałam. Strach mnie paraliżował na myśl, że śmierć znów będzie mi się przyglądać, patrząc mi w oczy będzie zabierać mi bliskich. Cholera, nie chciałam tego,  nie chciałam być obok. A przecież nie pozwoliłam, aby odeszła w samotności.  Kochałam ją. Wciąż gdzieś w głowie słyszę, jak mnie woła. Dom zrobił się jakby pusty. Znów. Nie mogłam jej obiecać, że nie będę płakać. Jak nie mogłam obiecać tego mamie. Nie będę mogła obiecać ojcu i wszystkim, których kocham, że nie będzie moich łez, kiedy śmierć pociągnie ich za rękę, otwierając im drzwi, których ja jeszcze nie widzę. 

I może słowa ks. Jana Twardowskiego mogą wydawać się komuś bardzo banalne, ale naprawdę "spieszmy się kochać ludzi..."...