24 lipca 2014

Anonimowa?

W którym momencie przestałam być anonimowa? 
 
Ta granica jakoś gdzieś mi się po drodze rozpłynęła i wyszłam zza własnego cienia. Mam twarz, jakieś imię i nazwisko nawet. Anonimowość była wygodna. Bardzo. I jeśli raz CzG anonimowa być przestała, to już taka zostanie. Mogłabym nawet zmienić nick, miejsce, ale sposobu w jaki układam słowa, jak je mieszam, dobieram... nie zmienię. To jest trochę tak jak z liniami papilarnymi. Styl, co prawda, można naśladować, ale i tak wyczuje się jakiś zgrzyt. 
 
Gdybym na przykład stała się w sieci facetem i tak bym się podpisywała, długo bym nie mogła ściemniać, że ja to nie ja. Styl to styl. Słowne linie papilarne. Z drugiej strony, za nic w świecie nie chciałabym być mężczyzną. Nigdy w życiu! Sikać na stojąco i mieć włosy tam, gdzie ich w tej chwili nie mam i nawet nigdy nie miałam. I gdzie byłyby moje cycki? Fakt, co prawda czasem doprowadzają mnie do rozpaczy, zwłaszcza jak usiłuję kupić sukienkę albo przy upalę takową wkładam i połowa moich piersi jest na wierzchu ku niezadowoleniu jednych, a uciesze innych. A na basenie czy nad jeziorem to... sami wiecie. Tak bardzo jak lubię mężczyzn, to tak samo bardzo nie chciałabym być żadnym z nich. Nawet wirtualnie.
 
Czasem tęsknię za tym, gdy byłam anonimowa i nikt nie wiedział, kto za tymi bazgrołami stoi. A teraz? Lista tematów zawęziła się okrutnie, bo... nie mogę pisać tak otwarcie, jak bym chciała. Przeczyta to ktoś, kto nie powinien i... będę mieć problemy. Dziwnie się z tym czuję. Lubię być w cieniu. Nie mogłabym być celebrytką, pozującą na ściankach. Błysk fleszy mnie peszy. Pięknie się zrymowało, prawda?
 
Do pewnego momentu obserwuję, a później wychodzę z cienia, aby za jakiś czas tam wrócić. 
 
Anonimowość. Taka zasłona, która oddziela nas od innych ludzi. Kiedy się za nią jest, łatwiej mówić o tym, co jest bardzo osobiste. O tym, do czego człowiek wstydzi się przyznać, czego się boi. Bo nawet jeśli cię ocenią, to nikt nie będzie znał twojej twarzy, twojego imienia, wieku... Łatwiej wówczas o dystans, kiedy jest się ranionym, mieszanym z błotem albo gdy trzeba przyznać się do porażki. 
 
Byłam rozczarowana moim życiem. Okropnie. Byłam słaba i zagubiona. Popełniłam tyle błędów, ile się tylko dało. 3 miesiące i 13 dni... i dwójka z przodu pójdzie w zapomnienie. Będzie okrąglutkie 30. 
 
Kiedy jako nastolatka wyobrażałam sobie, jak będzie wyglądało moje życie, gdy będę mieć 30 lat, snułam zupełnie odmienną od dzisiejszej wizję. Chyba ta zbliżają się zmiana w metryczce powoduje, że jednego dnia jestem rozgoryczona i rozczarowana, innego jestem wściekła sama na siebie, kolejny najchętniej spędziłabym w łóżku i nakryła się kołdrą. I tak się huśtam i huśtam po wielokroć. 
 
Tylko czy gdybym mogła się cofnąć i zmienić coś w swoim życiu, w swoim dawnym dawnym życiu, żeby zmienić moje teraz, to czy bym to zrobiła? Moje życie byłoby inne. Bardzo możliwe, że byłoby takie, jakiego pragnęłam, jakie sobie wyobrażałam. Tylko czy wówczas byłabym szczęśliwa? Nie da się nauczyć czegokolwiek, jeśli nie popełnia się błędów. Trzeba sobie na błędy pozwolić. Wtedy człowiek się nauczy. Jednak nie można w nieskończoność popełniać tych samych błędów, ponieważ to wskazuje już na głupotę. Zwyczajne zidiocenie. 
 
Blog stał się pamiętnikiem. Również bez mojego zamierzenia. Taki bałagan wszystkiego. Mały chaos. Jak ja. Zapis radości i smutków, zapis błędów, zapis trudnych chwil, zapis mojej drogi. 
 
Jako dziecko chciałam być perfekcyjna. Poniekąd tego ode mnie wymagano i oczekiwano. Nie umiałam taka być. Jedno wychodziło mi super, a z czymś innych sobie wcale nie potrafiłam poradzić. Złościłam się. Mała złośnica. Mała tykająca bombka. Panienka perfekcyjna. I ten perfekcjonizm prawie mnie zgubił. Kiedy się przeciwko niemu zbuntowałam, było jeszcze gorzej. A trzeba było sobie poluzować, a nie wieszać poprzeczkę tak wysoko, że właściwie zapomina się, gdzie ona jest. Traci się ją w końcu z oczu i samemu już się nie wie, gdzie się podąża. To perfekcjonizm doprowadził mnie do depresji, na skraj wyczerpania psychicznego i fizycznego. To jemu zawdzięczam wiele poważnych błędów i kłopotów, których by nie było. Oczywiście, byłyby inne. Tylko może na te inne po prostu bym sobie pozwoliła. 
 
I do dziś tak jest, że pani perfekcyjna ze wszystkim musi radzić sobie sama, bo z niej taka Zocha-Samocha. Jakby księżniczce korona miała spaść z głowy, gdyby o pomoc poprosiła. Nie umiem o nią prosić. Dopiero się uczę. Tak jak tego, że wszystkiego wcale nie muszę sama i że czasem wcale nie muszę. W czymś, co średnio mi idzie, wcale nie muszę starać się być za wszelką cenę perfekcyjna, mogę być dobra, a nawet średnia. W zupełności to wystarczy, bo są przecież sprawy, które o niebo lepiej mi wychodzą i w nich mogę się doskonalić.
 
Jak ciężko sobie czasem odpuścić. Naprawdę.
 
Jeden cel. A później kolejny i kolejny. Nie jakaś tam poprzeczka, której wcale nie widać, nie mówiąc już o doskoczeniu do niej. 
 
Co zaś się tyczy anonimowości... i innych spraw. Trochę się boję. Wciąż. Gdybym mogła wciąż w pełni być anonimowa, czy skorzystałabym? Ci co mnie znają, wiedzą, jaka jestem, a przynajmniej powinni choć w minimalnym stopniu mieć świadomość tego, czego się można po mnie spodziewać. Natomiast tacy, którzy mnie nie znają, prędzej czy później by mnie poznali. Jeśli mnie ktoś nie lubi, nie akceptuje, komuś nie odpowiadają moje poglądy, nie musi ze mną w ogóle nawet rozmawiać, ani jeździć po mnie. Cóż... anonimowość się skończyła, za to zaczyna odżywać skrobanie patykiem i piórem. Bazgroły opowiadaniowe (tak tak bardzo lubię słowotwórstwo ;) ) wyjdą z cienia. Po roku czas najwyższy tchnąć życie w to, co do tej pory było zapomniane i stanowiło zapis wyłącznie w moim komputerze. 
 
Miłego piątku! Wszak to już prawie weekend :) 

14 lipca 2014

Zwykła rzeczywistość.

Usiadłam. Przy stole. Wraz ze szklanką mrożonej kawy. Mleko, bita śmietana, cynamon, no i oczywiście kawa. Obok stoi szklanka wody ze świeżymi listkami mięty i cząstkami cytryny. Nawet zjadłam obiad, co nie zdarzyło mi się od dawna. Jakoś niespecjalnie chce mi się jeść. 

Tuż przed weekendem mogłam wreszcie podłączyć sobie internet, bo przyszła paczka od dostawcy. I gdy tak dziś otwierałam stronę po stronie, to aż mnie coraz bardziej w środku zatykało. Lepiej nie czytać wiadomości z kraju. Nie chcę. Odnoszę wrażenie, że Polska zmierzać zaczyna w kierunku państwa wyznaniowego. Politycy wzajemnie sobie dowalają i szukają haków na konkurencję. Poza tym intelektualne dno, brak samodzielnego myślenia i żenada. 

A tu? Czasem naprawdę mam ochotę schować się pod łóżko, którego nawet jeszcze nie mam. Nie kupiłam. Jeszcze nie teraz. Najpierw w kolejce stało kilka innych rzeczy. Pilniejszych. Za to mogę wejść pod stół, który mi złożył albo do szafy. Jasna cholera... czy to, że mówię, że jestem z Polski, musi wywoływać tak skrajne reakcje i zachowania? 

Nie wiem, ile razy w przeciągu tygodnia słyszałam, że my Polacy to lubimy zapierdalać (dosłownie), robić jakieś kosmiczne normy, szprycować się czym popadnie, trzymamy buzię zamkniętą, nie upominamy się o swoje albo wręcz jest na odwrót i rozstawiamy ludzi po kątach, rządzimy się, ale mniejsza o to. Bywamy też normalni, ale tych normalnych podobno tak wielu nie ma, choć osobiście znam trochę takich osób. Wiecie, czego ludzie nie potrafią tu zrozumieć? Ano tego, że jesteśmy dla siebie jak wrogowie. Nie pomożemy, ale świnię chętnie podłożymy. Ci co rzekomo mają się tu nami opiekować, mają nas gdzieś. I generalnie zwykle kończy się wszystko tak, że jak się nam nie podoba, to wypad do Polski. 

Czasem mi zwyczajnie wstyd. Chcę tu normalnie żyć. Pokazuję, tak jak niektóre moje znajome osoby, że nie można nas wkładać w jeden worek, przykładać do nas tej samej miarki, bo w każdym narodzie są ludzie i... ludzie.

Myślicie, że czasy niewolnictwa i dyskryminacji mają się ku końcowi w XXI wieku w Europie? Jedno wielkie g. Zwyczajne pierdolenie. Wiecie, jak prosto z wolnego człowieka zrobić niewolnika? I jeszcze on sam się będzie tego domagał, pchał się, bił się, żeby tylko jego wybrano. Oglądaliście albo czytaliście może "Igrzyska Śmierci"? To trochę tak, jakby ochotnicy bili się o możliwość reprezentowania swojego dystryktu. Chore prawda? A to tylko zwykła rzeczywistość. 

Dopiero teraz zaczynam się tu czuć trochę bezpieczniej, trochę lepiej, trochę jak w domu. Bo mam tu coś jak dom. W sumie mamy. Ja i siostra. Trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno. I to piękne wielkie ziarno, a nie jakiś totalny ochłap. Wreszcie zaczął mnie powoli wypełniać spokój. Tylko czasem nie mogę spać i bywa, że prześladują mnie koszmary. 

Ostatnio wytrącił mnie z równowagi pewien telefon z Polski. Jednak udało mi się uspokoić, bo wiem, że tu jestem bezpieczniejsza niż tam. Czasem żartuję sobie, że mam tu swojego anioła, który mnie chroni i pilnuje. Naprawdę się przeraziłam. Na szczęście jestem bardzo daleko. 

Nadal mam przed sobą długą wyboistą drogę. Jeszcze nie raz, nie dwa przyjdzie mi zaklejać obdarte kolana, patrzeć na siniaki i podnosić się z upadków. Potknę się jeszcze mnóstwo razy. Boję się tego, co mnie czeka i... nic nie czuję. Żadnych przeczuć, żadnych snów. Tylko otwarta księga. Białe kartki czekające na zapisanie. Jego spokojny głos, że wszystko będzie dobrze.