30 października 2009

płomienie

pod niebem pełnym gwiazd
iskry rozgwieżdżają ziemię
anioły przychodzą
stanąć obok
dotykając serc naszych
grzeją ciała od wewnątrz
z uśmiechem patrząc nam w dusze

zadumani
zamyśleni
zatrzymani

jesteśmy

zwracając oczy ku niebu
z zakamarków siebie
wyciągamy drobiny
bliskich nam
kochanych

ze słodkim zapachem
łącząc
płomień pamięci
o miłości i opiece tych
których kochamy







29 października 2009

Bliskie spotkania międzyludzkie.

Ostatnio jakoś tak się zdarzyło, że regularnie wiele rozmów, w których uczestniczę schodzi na tematy seksu. Odbyłam nawet kilka takich, w których młodsze ode mnie osoby zadawały mi tysiące pytań na temat tej sfery życia. Starałam się im odpowiedzieć jak najpełniej i najrzetelniej. Nie żebym była jakąś wyrocznią w tej sferze czy coś, po prostu tak jakoś dyskusje się potoczyły. Spowodowały one jednak, że zaczęłam się głębiej nad tym wszystkim zastanawiać i dotarło do mnie, że młodzi ludzie, a zwłaszcza nastolatki nie mają pojęcia o erotyce. Co z tego, że oglądają setki pornosów, skoro rzeczywistość w nich przedstawiona mocno odbiega od tego, jak naprawdę wygląda seks wielu ludzi.

Nie wiem jak Wy, ale we mnie pornografia wzbudza po prostu niesmak. Udawanie, udawanie, jeszcze raz udawanie. Przesada. Zero erotyki tylko wygibasy, które bardziej przypominają ćwiczenia fizyczne albo znęcanie się niż zbliżenie dwojga ludzi. I proszę mi nie wspominać o tzw. filmach dla kobiet, bo nijak się one mają do realnego seksu.

Seksualność przenika wszystko. Nawet sera pleśniowego i szamponu nie potrafią zareklamować bez seksu w tle. Seks krzyczy zewsząd. Młodzi ludzie, ale nie tylko oni, dorośli też, czują się przymuszeni do uprawiania seksu, bo jak tego nie robią to co? Są gorsi?

Przerażają mnie ogłoszenia o poszukiwaniach sponsora i w zamian za przysłowiowy dach nad głową i kromę chleba, jakaś dziewczyna zachowuje się jak prostytutka. A sprzedaż dziewictwa? To jest dopiero szokujące i przerażające. Czy to jest jakieś uwłaczające być dziewicą? A może to doskonały sposób na zarobienie na szmatki i mazidła?

Niby tyle się mówi o seksie i niby każdy wie, z czym to się je, ale czy aby na pewno? Młodzi ludzie myślący, że za pierwszym razem się nie zajdzie, nie mający pojęcia jajeczkach i plemnikach, mężczyźni myślący tylko o rozładowaniu napięcia jak najszybciej i kobiety wymawiające się wciąż bólem głowy i okresem... Tjaaaa.
Trzeba dobrze wypaść, pokazać, że człowiek się zna, że próbował tego i owego. No jak można nie wiedzieć, jak można się wstydzić. Orgazm jest konieczny, najważniejszy, a bliskość? Co to jest, czy ktoś jeszcze pamięta?

Trzecia randka to seks na mus, bo jak nie to co? Pewnie druga osoba ucieknie. Faceci przerzucający kobietę w łóżku jak worek kartofli, którzy myślą, że jak dotkną na kilka sekund łechtaczki to kobieta pod niebem będzie latać albo spieszący się niczym TGV, aby w kilkadziesiąt sekund rozładować swoje napięcie. Kobiety bojące się własnych pragnień, zamknięte, zimne albo wręcz przeciwnie, rozwierające nogi na lewo i prawo, każdemu pozwalające obmacywać się i nurkować w swój dekolt. Czy to jest seks? Czy to jest bliskość?

Zawsze mi się wydawało, że trzeba chociaż tę drugą osobę trochę lubić, poznać, a już najlepiej kochać, aby doszło do zbliżenia. Aby seks był udany, aby był wyrazem uczuć, trzeba czasu, poznania, zaufania, bliskości, stopniowego odkrywania ciała i jego czułych punktów. Co z pocałunkami, z uwodzeniem, zmysłowością? Czyżby aż tylu ludzi o tym zapomniało?
Warto poczytać sobie trochę na temat tantry, kamasutry albo zajrzeć do ksiąg arabskich myślicieli. Nie spieszyć się, dać sobie czas.

Nie powinniśmy się spieszyć, bo możemy się znaleźć w nieprzyjemnej sytuacji. Seks na dzień dobry, a na drugi dzień niesmak i zero znaku życia od partnera z łóżka. A nawet jeśli aż tak daleko nie zajdzie, sam dotyk może okazać się nieprzyjemny, jak i pocałunki. Czasem po takich sytuacjach ciało może reagować tak, jak na stres, jakby było chore, może nawet boleć. A miało być przyjemnie, przynajmniej w teorii.

Wolę, aby ktoś nazwał mnie lodowatą, pruderyjną czy wręcz niedotykalską niż miałabym czuć niesmak, mieć kaca moralnego czy chorować. Słucham swojego ciała, swojej intuicji, ponieważ działają w zgodzie z całą mną. Przyjemność sprawia mi to, co świadomie współtworzę, co jest dla mnie miłe, na co mam ochotę.

Seks to najintymniejsza forma spotkania i bliskości dwojga ludzi. Czy warto z byle kim, byle jak, byle gdzie, byle szybko i na siłę?


28 października 2009

Pod żaglami.

"Woda jest miękka i elastyczna, ale również twarda i nieugięta. Płynie lub stoi. Jest bezdźwięczna i głośna, posiada wszelaką naturę. Krystalicza i czysta, zamulona i ślepa, mokra i sucha, słona i bez smaku, ciężka i lekka, nudna i dowcipna... Ma głębię i powierzchnię, jest zorientowana na cel płynąc we wszystkich kierunkach. Błyszczy jak lustro i odbija naszą twarz. Ale też zatapia każdy obraz i wynosi każde wspomnienie." Josef Kroutvor "Żywioły"

Woda. Mój ulubiony żywioł. Dzięki swoim właściwościom potrafi relaksować, uspokajać. Mieszkałam i blisko wody, i daleko od niej. Z okien swojego mieszkania widzę bajoro, właściwie to takie wielkie oczko wodne, coś jak jezioro stojące bez dopływów i odpływów. W tym miejscu kopano kiedyś glinę, a teraz jest właśnie owo bajorko. Lubię czasem wieczorem czy wczesnym rankiem, zwłaszcza zimą albo wiosną, stać sobie nad wodą, wpatrywać się w jej ruch, w fale sunące po tafli, w kołysanie trzcin. Wiecie, że lubię stać po szyję, zanurzona w wodach jeziora czy rzeki i patrzeć na to wszystko, co jest wokół mnie. Mam wtedy pewność, że jestem kawałkiem tego świata, jednością z nim. Ogarnia mnie spokój i harmonia.

Kiedy mieszkałam w dość dużej odległości od wody, nie było mi łatwo. Żywioł ten mnie uspokaja. Czuję się bezpiecznie nad wodą. Może dlatego że od dziecka wychowywałam się w bliskości z nią, a może dlatego że mój znak jest z trygonu wody?

Życie zawodowe, jak i pasja mojego ojca, związane są z wodą. Mnie od zawsze ciągnęło do wszystkiego, co pływa, choć ja sama za bardzo nie przepadam za pływaniem, zwłaszcza na basenie od ściany do ściany. Dla mnie to bezcelowe, dlatego szybko zbuntowałam się i powiedziałam rodzicom, że już nie chcę chodzić na basen, bo to nudne. Nie podobało mi się i zupełnie zniechęciło mnie do pływania. Jednak dzięki ojcu zafascynowałam się tym, co jego od młodych lat pasjonuje, a co stało się również jego zawodem.

Żegluga. Mogę pływać kajakiem, motorówką, żaglówką, statkiem, promem, katamaranem, czymkolwiek, jeśli to nie rower wodny, byle po wodzie. Chciałabym nauczyć się surfować, bo jeszcze nie było ku temu okazji. Marzy mi się także rejs z kimś gdzieś. Pozostałe pragnienia mniej lub bardziej spełnione, łącznie z patentem, który zdobyłam kosztem walki i wielu wyrzeczeń. O mało nie oblałam egzaminu, bo wytknęłam egzaminatorowi błąd, że źle wymaga i wymaga nie tego, czego powinien, a jak już to nie z błędami (cóż... córeczka tatusia, którą ojciec dobrze wyszkolił).

Do dziś pamiętam też jak jeden z egzaminujących czepiał się sposobu w jaki wiążę węzeł ratowniczy. Facet stał na dole, a ja stałam na górce. Byłam dość szczupłą dziewczyną, więc jak od razu, gdy złapałam za linę, pociągnął ją z całej siły to niewiele brakowało, a poleciałabym na dziób z tej górki. Wkurzył mnie tym bardzo, więc mu powiedziałam, że jak się rzuca komuś do wody linę, to osoba ma te 3 sekundy, żeby się przewiązać, bo nie dają od razu "cała naprzód". Facetowi zrobiło się głupio i już normalnie pociągał linę. Ja węzeł zawiązałam na tzw. 1 2 3. A facetowi oczywiście znowu się coś nie podobało, bo jak to stwierdził, powinnam wiązać na nadgarstku. W tym momencie pomyślałam, że ten człowiek nie ma chyba pojęcia o swojej robocie. Oczywiście wytknęłam mu to, dodając że uczył mnie ojciec, mówiąc, że skoro lina jest mokra, a ja wiążąc węzeł ratowniczy wykorzystam nadgarstek a nie palce, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie zdążę liny przełożyć, ona zaciśnie mi się na nadgarstku i stracę dłoń, dlatego wiążę palcami, aby zrobić to szybko. W tym momencie facet chciał mnie oblać i purpurowy z wściekłości krzyczy do mnie: nazwisko! No to ja mu mówię. A on pyta: jak? No to mu powtarzam. On znów się pyta, więc udzielam mu grzecznie odpowiedzi, dodając, że córka tego i tego, i że jak sobie życzy, to mogę mu legitymację pokazać. Facet najpierw zbladł, a później zrobił się lekko sinawy, zielonkawy wręcz na twarzy, ja zdałam, a on już mnie więcej nie chciał egzaminować. Tym lepiej dla niego, przynajmniej zawału nie dostał.
Inni to się przynajmniej znali na tym, z czego mnie egzaminowali.

Fale, bujania, sztormy, itp. nie są mi straszne. Nie mam choroby morskiej, ani nawet nie jestem jej bliska, gdy mocno buja. Lubię stać sobie na pokładzie i patrzeć na wodę albo sunąć pod żaglem przez taflę, czując wiatr we włosach i smak rozbryzgujących się kropel wody.

Pływałam z różnymi ludźmi. Byłam na wielu jednostkach, ale ani razu nie płynęłam wraz z ojcem pod żaglem. On pracował, ja zajmowałam się sobą. Najczęściej pływałam z facetami, z kumplami. Mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja, aby razem z tatą, do którego jestem tak bardzo podobna, sunąć po tafli pod żaglem.

27 października 2009

cz. 5.

Propozycja wprost nie do odrzucenia, ale to dzieje się zbyt szybko. Aiden jest niezwykle miły, ale to nie jest chyba dobry pomysł, abym nocowała u człowieka, którego znam zaledwie od kilku godzin, skoro są tu moi przyjaciele... - rozmyślała Alicja.

Aiden: Alice?! Alice?! Słuchasz mnie?

Alicja: Mhmm, tak, co mówiłeś? Wiesz... twój telefon.

Aiden: Tym razem znów do ciebie.

Alicja wzięła telefon z rąk Aidena, zastanawiając się, jakie tym razem rewelacje usłyszy. Była zupełnie skołowana, nie wiedząc, jak wybrnąć z propozycji mężczyzny, nie urażając go. W słuchawce usłyszała głos Andrzeja komunikującego jej, że za moment po nią wpadnie. Potrzebny mu tylko adres.

Po kilku wlokących się w nieskończoność chwilach w drzwiach knajpki pojawił się Andrzej. Alicja momentalnie się ożywiła, a jej twarz rozpromienił uśmiech. Aiden nie mógł przestać się w nią wpatrywać. Jego wzrok przylgnął do twarzy Alicji jak magnes, ale zmęczona dziewczyna zupełnie przestała go dostrzegać. Z trudem powstrzymywała się od zerwania się z krzesła i rzucenia się na szyję Andrzejowi, którego tak dawno nie widziała.

Po dopełnieniu wszelkich prezentacji, powitań, podziękowań i pożegnań Alicja wyszła z Andrzejem na ulicę, pogrążoną we mgle i siąpiącym z szaro-burego nieba deszczu. Nie mogła doczekać się, kiedy weźmie prysznic, przebierze się i zobaczy z Pawłem.

Andrzej: Przepraszam cię moja droga za to zamieszanie, ale tutejsza biurokracja często jest tak wolna, że może szlag trafić. Dobrze, że ten koleś, który nas stuknął zaczął flirtować z policjantką, bo nie wiem, jakby długo to trwało. Paweł miał jeszcze coś podpisać, zrobić zakupy i przygotować kolację. Będziesz mogła odpocząć wreszcie.

Alicja: Marzę o prysznicu i łóżku. Pawła kuchnia również jest bardzo kusząca. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że przyjechałeś i że w końcu wam się wyjaśniło. Miałam dziś zdecydowanie zbyt wiele przeżyć. Opowiem wam w domu wszystko. Nie wiem w ogóle, jak to możliwe, że tak na wariata zdecydowałam się tu przyjechać i jeszcze teraz przeraziłeś mnie tą biurokracją. Tu trzeba mieć pewnie jakieś pozwolenie na pracę czy coś, a ja nie mam nic. Nie mam mieszkania, pracy, oszczędności niewiele, konta walutowego ani tutejszego nie mam, a bez pracy pewnie nie można założyć, a co z rejestracją pobytu, a podatki, a .....

Andrzej: Alicja! Poczekaj, stop! Może najpierw dojedziemy do domu, odpoczniesz, a o resztę będziemy się martwić później. Mieszkać możesz u nas przecież, bo mamy trzy sypialnie, a ta jedna stała wciąż pusta. Zresztą mam dwa dni wolnego i wszystko ci wytłumaczę. Pójdziemy jutro do Social Welfare Office, wyrobimy ci pps, język znasz, więc z formalnościami nie będzie problemu. A o pracę też się nie martw. Wszystko ci wyjaśnię.

Alicja: Uspokoiłeś mnie trochę, co nie zmienia faktu, że nadal jestem przerażona tym, jakie to będzie, to nowe życie, które zamierzam tu rozpocząć. Wszystko od nowa. Milion formalności, nowi ludzie, nowa praca, inna rzeczywistość.

26 października 2009

Dlaczego nie stawiać wymagań? O tym dlaczego jestem sama.

Siedzę sobie ostatnio, przeglądam to i owo, aż natknęłam się na kilka wypowiedzi na temat relacji damsko - męskich. Jeden z wypowiadających się facetów, twierdzi, że skoro kobieta z którą jest (zapewnia jak bardzo ją kocha) nie spełnia jego wymagań, to on sobie znajduje inne na boku. Z tą swoją się rozstawać nie będzie, bo dba o dom, ma obiad pod nos podstawiony, wyprane, wyprasowane, czysto, itp., ale bardzo jest niezadowolony, że nie może się z nią nigdzie pokazać, a już seks z taką..... I radził jeszcze jednej młodej dziewczynie, żeby zdradziła swojego faceta, bo zyska na tym jej związek. Normalnie mnie zatkało.

Rozmawiam później z kilkoma znajomymi i słyszę, że kobiety nie powinny ich zmieniać, stawiać im wymagań, a mają za to słuchać mężczyzny. Myślę sobie, że chyba są niepoważni, przecież mamy XXI wiek. Przy każdej takiej rozmowie mówię głośno to, co myślę, że PATRIARCHALIZM to PRZEŻYTEK. I za każdym razem słyszę te same argumenty, że mężczyźni podejmują lepsze decyzje, że mają częściej rację, że są bardziej inteligentni, itp. itd. w podobnym tonie. Normalnie szlag mnie trafia, jak słyszę takie argumenty. Czasem zastanawiam się, czy takie opinie nie pachną trochę mizoginizmem.

Wymagania. Nie ulega wątpliwości, że mężczyźni stawiają kobietom wymagania. A to żeby była ładna. A to żeby była szczupła. A to żeby miala duże piersi. A to żeby umiała gotować. A to żeby była ciepła. A to żeby była mądra. A to żeby nie jazgotała. A to żeby tyle na szmatki i kosmetyki nie wydawała. A to żeby w łóżku była otwarta i doskonała. A to żeby pić im pozwalała. A to żeby była praczką, kucharką, sprzątaczką. A to żeby pracowała. A to żeby w domu jednak siedziała. A to żeby tyle czasu w łazience nie spędzała. A to żeby wymagań nie stawiała. A to żeby na panienki pozwalała. A żeby to, tamto itd.....
Lista wymagań bez końca. Oczywiście każdy mężczyzna ma własną listę wymagań. Czasem jednak owe wymagania wykluczają się wzajemnie... Ale przecież on wie lepiej.
Problem pojawia się wtedy, kiedy kobieta chce czegoś od mężczyzny, choćby szczerości albo żeby czasem pomógł w porządkach czy dźwiganiu zakupów (nawet jeśli tylko z auta do domu), to zaraz jest, że czego ona od niego chce. Do sprzątania, dźwigania, wbijania, itd. to jeszcze idzie przekonać, ale domaganie się szczerości, wierności, szacunku, partnerstwa niestety zbyt często wywołuje irytację i komentarze o zmienianiu.

Najbardziej dziwi mnie to, że największe wymagania mają ci, którzy sobą prezentują niewiele. Rzucają wulgaryzmami, nie ćwiczą, leżąc przed telewizorem albo siedząc wciąż przed komputerem, narzekają, marudzą, nie mają żadnych zainteresowań, kobiety traktują jak materace, a za świetne spędzanie czasu uważają wypicie butelki jakiegoś wysokoprocentowego trunku albo też ściemniają na prawo i lewo, flirtują czy też sypiają ze wszystkim co się rusza i przypomina kobietę, itd. Ale kobieta to musi być och! i ach! Przecież musi się nią pochwalić, tak jak nowym telefonem?

Dodatkowo dochodzi nagminny brak szacunku do kobiet. Wystarczy wyliczyć te wszystkie słowa, które określają kobietę w męskim języku - od laski przez foczkę, niunię aż do ruchawicy i dupy.

Wiecie, co mnie w tym wszystkim zastanawia? Czy to nie czasem my kobiety same sobie takich facetów nie tworzymy, wychowując ich tak, a nie inaczej? Czy my sobie czasem nie pozwalamy na takie, a nie inne zachowania wobec nas?

Jeśli o mnie chodzi, mam opinię góry lodowej, zupełnie niewrażliwej. Powód? Domagam się dla siebie szacunku, traktowania po partnersku. A może mam być służącą, podległą panu i władcy, ustępującą, gdy ten nie ma racji, uległą, czekającą tylko na jego decyzje, bo przecież taki podejmuje lepsze. Tjaaaa! I co jeszcze?!

Oczywiście nie wszyscy mężczyźni są tacy i jest wielu normalnych, fajnych facetów.

A ja? Nie zamierzam obniżać poprzeczki. Po co? Aby fundować sobie i komuś udrękę zamiast szczęśliwego życia?

25 października 2009

W kolorze wrzosów.

smugi światła przecinają mgłę
drobinki lekko różowawego powietrza
pod fioletem nieba
splątanego szarą niebieskością chmur

kropelki drgają we mgle
osiadając na wrzosowiskach
unosząc się nad szczytami

z deszczem we włosach
przyglądam się romansom barw faktur

popłyń ze mną za horyzont

zatopmy się w różach fioletach szarościach
w zapachu wilgotnej przestrzeni
w miękkich rozmytych krawędziach
w światłach zasypiającego miasta



24 października 2009

Wychowywać cudze geny? Nie. Dziękuję.

Niedawno rozmawiałam z moim wieloletnim przyjacielem i tak nam zeszło na sprawy osobiste. Trochę pogawędziliśmy, a rozmowa skręciła na tory potomstwa. I tak od słowa do słowa zapytałam mojego przyjaciela, czemu się nie umówi z kobietą, któa jest matką. Odpowiedział mi, że nie chce wychowywać cudzego dziecka, więc mówię mu, że wiele kobiet, które mają dzieci są świetnymi kobietami, a że im nie wyszło? Czasem facet zmarł albo zostawił przyszłą matkę w ciąży, uciekając od odpowiedzialności. Nie zawsze to wina kobiety. On mi na to, nie chce wychowywać cudzych genów. Wkurzył mnie w pierwszej chwili, bo myślę sobie, czy to wina dziecka, że jego ojciec nie jest z matką i nie opiekują się nim razem? Czy to zawsze wina matki? Czy dla fajnych kobiet z dziećmi nie ma szansy, bo facet nie chce wychowywać cudzych genów? Ale przecież jedno czy dwoje dzieci partnera, nawet więcej, nie wyklucza posiadania tychże z nowym partnerem, no chyba że biologicznie nie da rady.

Kwestia genów nie dawała mi spokoju. Zaczęłam się nad tym zastanawiać i przypomniało mi się coś, co powiedział mi kiedyś pewien znajomy. Rozmawialiśmy sobie również o związkach, dzieciach itp. itd. I ten znajomy mówi mi, że facet został stworzony do reprodukcji i przekazywania swoich genów. Musi zapewnić przetrwanie swojemu rodowi i płodzić, aby jego geny nie zniknęły.

Myślę sobie, co jest do licha ciężkiego? Ale znam też wiele kobiet, które nie wyobrażają sobie adopcji czy wychowywania dzieci faceta. Są nastawione na to, aby zajść w ciążę i urodzić, bo tylko to jest dla nich prawdziwym macierzyństwem. Przyznam, że sama chciałabym zajść kiedyś w ciążę, mieć dziecko z ukochanym, ale to nie wyklucza ewentualnego wychowywania potomstwa tegoż, czy adopcji.

Może coś ze mną nie tak, ale ja nie rozumiem, dlaczego niektórzy są tak anty nastawieni do wychowywania dzieci, które biologicznie nie są ich. Czy to jakaś ujma czy jak? Jeśli o mnie chodzi, zupełnie nie mam z tym problemu czy dziecko urodziłabym ja czy nie. Kochałabym tak samo, nawet gdybym wychowywała biologicznie swoje i nie swoje dzieci. (Jak to brzmi! Nie swoje... ) Wychodzę z założenia, że rodzicem jest nie tylko ten kto płodzi, ale i ten kto wychowuje.

Myślcie sobie, co chcecie, ale nie mogę pozbyć się odczucia, że takie nastawienie na biologię, na geny własne, koajrzy mi się z buhajem rozpłodowcem albo z samicą reprodukcyjną. Nie mogę się tego pozbyć. Krzywdzące z pewnością mam to podejście dla tych ludzi, ale co komu zrobiło dziecko? Samo na świat się nie prosiło. To że oboje rodzice, czy tylko jedno z nich, nie mogą czy nie chcą się nim zająć, to nie dziecka wina. I co? Całe życie ma cierpieć?

Zastanawia mnie jeszcze jedno. Wyobraźmy sobie kobietę, która poznaje mężczyznę. Oboje się sobie spodobali, ale że poznają się jeszcze, opowiadają sobie o tym i owym. Kobieta chce być szczera z facetem i mówi mu, że ma dziecko. Facet mówi, ok ok, mi to nie przeszkadza, po czym bez słowa znika na zawsze z jej życia. Co z tego, że kobieta fajna, ze mu się podobała, ale przecież on nie będzie cudzych genów wychowywał. Może być też tak, że facet powie kobiecie, że owszem bardzo mu się podoba, ale on nie będzie cudzych błędów brał na siebie i nie będzie wychowywał nie swojego dziecka. Oczywiście może być na odwrót też, że to kobieta tak się zachowa wobec mężczyzny.
Jak dla mnie, taka sytuacja to paranoja. Nie rozumiem. Nie potrafię.

Dlaczego mały człowiek, ba nawet ten trochę większy, jest przez niektórych traktowany jako błąd? Jako przeszkoda?
Nie będę z Tobą, bo masz dziecko?

A nie powinno być tak...?

Kocham Ciebie, więc kocham każdą cząstkę Ciebie, również tę, która jest w tym małym czy większym człowieku. Przecież w nim jesteś ty.






ps. Adamek dał lanie Gołocie :) Wiedziałam!

23 października 2009

Szukam ;)

Zdeklarowana maniaczka muzyki, miłośniczka literatury, nocna poetka o czekoladowych włosach i zielonych oczach poszukuje potencjalnego współspacza na chłodne, deszczowo - mgliste wieczory i noce. Rozgrzać mnie ani utulić do snu nie dają rady nawet szale i chusty, wydziergane przeze mnie na drutach, a sweter choć rodzaju męskiego, jakoś nie pali się do tegoż zajęcia. Może ma romansik z paskową bluzeczką albo z tą ładną długą niebieską koszulą, która ma rękawy na tasiemki wiązane...?

Ileż można dziergać? Ileż można dziubać? Ileż można czytać, pisać, tworzyć? I muzyki posłuchałoby się w ciepełku...

Myślałam nawet, żeby może sobie jakiś nastrojowy płomyk rozpalić, ale obawiam się, że te moje metry kwadratowe poszłyby szybko z dymem. Ciekawe, dlaczego nikt nie przewidział miejsca na ognisko albo chociaż na kominek? Choć komin jest... pytanie tylko po co, skoro koło zlewozmywaka i szafy?

Kaloryfer jest dość kościsty, w końcu same żeberka mu wystają... I mimo że ciepły, toż przecież nie pies, w sumie suka, bo pies to nie ten rodzaj ;), żebym na kościach leżała.

Tak więc przydałby się Żywy Kaloryfer, a raczej Współspacz.
  • Koniecznie płci męskiej.
  • Wskazane, żeby był długi (czyt. wysoki), ale bez przesady, abym mogła się przytulić, gdyby zimno było zbyt dokuczliwe dla mnie bądź dla tegoż zainteresowanego.
  • Oczywiście ważne jest, aby potencjalny Współspacz charakteryzował się przystojnym obliczem (ważne, żeby MI się podobał), aby można było oczy nacieszyć, gdyby taki zasnął.
  • Pożądane czasem miewanie bezsennych nocy przez tegoż, bo ja jako osoba cierpiąca na falową bezsenność (przychodzi falami), byłabym bardziej zrozumiana, a poza tym taki Współspacz czy Współspaczka są doskonałym "lekarstwem" na bezsenność. Kto wie, czy nie najlepszym, jakie ludzkość zna ;)
  • Oczywiście u potencjalnego Współspacza pożądane są następujące cechy:
- inteligencja
- umiejętność prowadzenia dyskusji
- w miarę dobra kondycja
- poczucie humoru
- zamiłowanie do muzyki i zielonych oczu
- higena osobista na wysokim poziomie
- umiejętność rozgrzewania Współspaczki

Dodałabym coś jeszcze, ale będzie, że mam wygórowane wymagania ;)

W razie czego po prawej jest opcja "napisz do mnie" ;)

Pozdrawiam wszystkich potencjalnych Współspaczy, a także wszystkie Współspaczki i Współspaczy. A tych, którzy nadal muszą opatulać się w to i owo, grzać się przy płomieniach i płomyczkach, pozdrawiam CIEPŁO.

Niech Wam się CIEPLi ;)!

22 października 2009

Lepiej.

Telefon. Ojciec. Może w końcu wychodzi. Jak dobrze pójdzie, po południu będzie w domu. Czeka na konsultację. Podskoczyło mu. Nowe leczenie.
Miałam zabrać się za pisanie. Termin mnie goni, a ja mam pustkę w głowie. Przecież już było całkiem dobrze. Wpadam w panikę. Nie chcę. Nie. Boję się.

Za szenaście dni mam urodziny. Czas na bilans. Jakie wnioski? Lepiej nic nie czuć. Lepiej być obojętnym. Lepiej nie kochać. Lepiej się nie przywiązywać. Lepiej nie być dobrym. Lepiej iść po trupach bez skrupułów. Lepiej być chudą. Lepiej być ładną. Lepiej być głupią. Lepiej być pustą. Lepiej być wyrachowaną. Lepiej być materialistką. Lepiej w nic nie wierzyć. Lepiej nie mieć nadziei. Lepiej zapomnieć. Lepiej nie ufać. Lepiej być samemu. Lepiej być jak automat. Lepiej...

Nie umiem być taka. Kocham. Przejmuję się. Boję się. Nie potrafię czyimś kosztem. Do materializmu tak mi daleko jak do Władywostoka i z powrotem. Więc skąd takie moje myślenie, że to czy tamto byłoby lepsze?

Człowiek szuka jakiegoś parasola ochronnego. Czegoś, co pozwoli mu uodpornić się na ból, na ból wewnętrzny albo choć pozwoli mu go przeżyć. Są takie momenty w życiu, że człowiek zrobiłby wszystko, aby nie czuć. Patrzy, słyszy, myśli, przypomina sobie. Działa jak automat, żeby zminimalizować to, co odczuwa.

Czy jest coś po drugiej stronie? Czy Bóg istnieje? Jeśli nie ma nic, a Bóg nie istnieje, a ja wierzę, że jest i że istnieje, to po prostu żyłam złudzeniem. Jeśli jednak jest na odwrót, to gdy wierzę, zyskuję wszystko, gdy nie wierzę... może być różnie. To trochę tak, jak z wiarą, że będzie dobrze. Trochę jak z nadzieją.

Bezsilność. Boję się jej nawet bardziej niż miłości. Obsesyjny lęk. Nie umiem sobie z tym poradzić. Okropne uczucie. Nie móc nic zrobić. Zupełna niemożność.

Przypomniała mi się jedna z bajek jugosłowiańskich, bajka Veselina Cajkanovicia.

"Kto jest najszczęśliwszy na świecie" to właśnie owa jugosłowiańska bajka, która zawsze przychodzi mi na myśl, kiedy zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby...
Była sobie wdowa, która miała trzy córki. Kiedy dorosły do małżeństwa, zaczęła się zastanawiać, jak będzie się jej samej żyło, skoro nie ma ani jednego syna, który by się nią zaopiekował. Skarżyła się Bogu i pytała Go, czemu nie obdarował jej choć jednym chłopcem.

Pewnego dnia jedna z córek poszła po wodę, a gdy wróciła do domu, jako pierwsza wody napiła się matka. Kiedy to uczyniła, zaraz poczuła coś w sobie. Po dziewięciu miesiącach urodziła syna, jednak zanim na niego spojrzała, sparzyło ją coś, ale nie zwróciła na to uwagi. Gdy chłopiec skończył dziewięć lat, powiedział matce, że wybiera się w świat, aby zobaczyć, komu żyje się najlepiej i kto jest najszczęśliwszy. Takiego człowieka chciał naśladować.

Chłopiec wyruszył w drogę. Kiedy dotarł do pewnej góry, stwierdził, że nie wie, gdzie jest. Błąkał się po lasach, aż doszedł nad jezioro. A nad jeziorem stał piękny pałac, a przed pałacem siedział siwy starszy człowiek. Przed człowiekiem stał złoty stół, a na każdej stronie stołu stał świecznik, który miał dwanaście lichtarzy, a w każdym lichtarzu płonęła świeca. Na środku stołu stał talerz pełen wody. Starzec nabierał czarą wodę z talerza i wlewał do jeziora. Jednak gdy odpoczywał, jezioro wysychało, więc znów dolewał do niego wody i wtedy ono wypełniało się.

Chłopiec podszedł do starca, pozdrowił go, a ten zapytał, czego tu szuka. Chłopiec odparł mu, że wyruszył w świat, aby zobaczyć, kto jest najszczęśliwszy i komu najlepiej się żyje. Powiedział też, że zabłądził i nie wie, gdzie jest. Starzec poprosił, aby chłopak usiadł, a on udzieli mu tylu rad, ilu będzie potrafił. Chłopak zapytał starca, jak to możliwe, że tak małą czarką może napełnić całe jezioro. Starzec odpowiedział, że woda, którą dolewa jest silniejsza, a gdyby tego nie robił jezioro by wyschło. Powiedział też, że od dziewięciu lat musi to robić. Jednak dawniej tak nie było, bo to co w dzień ubyło, przybyło w nocy. Chłopiec zapytał starca czy śpi. A starzec mu na to, że nie może spać, ponieważ źle by się to skończyło. Powiedział chłopcu, aby się nim nie martwił i poszedł spać.

Chłopiec położył się na jednym z pałacowych łóżek i zasnął. Jednak po chwili z jego usta zaczął buchać płomień. Starzec zauważył światło, wszedł do środka i bardzo się zdziwił, ale wrócił na zewnątrz i usiadł znowu przy złotym stole. Kiedy rano chłopak wstał, pyta go starzec czy ma ojca. Chłopak mówi, że nie ma. Pyta go starzec, czy ma matkę. Chłopiec odpowiada, że ma. Starzec pyta go dalej, czy czuł coś w nocy, chłopiec mówi, że nie. Starzec o nic więcej nie pytał, tylko zabrał chłopca na pewną górę, z której chłopak mógł zobaczyć, kto jest najszczęśliwszy i komu się najlepiej żyje. Chłopiec się zgodził, więc poszli. Gdy mijali jezioro, starzec dał mu jakąś trawkę do powąchania. Chłopiec powąchał i kichnął, a z jego ust i nosa buchnął płomień, skoczył w jezioro, a jezioro wypełniło się. Chłopiec się przestraszył, ale starzec powiedział mu, że nie ma się czego bać, że wielkie dobro uczynił.

Starzec zaprowadził chłopca na górę i powiedział, aby się dobrze przypatrywał. Patrzy chłopiec i widzi wielki pałac okuty srebrem i złotem. Pyta starca czyj to jest pałac i czy ten człowiek jest najszczęśliwszy. Starzec mówi mu, że nie, bo właściciel pałacu dorobił się tego nieuczciwie.

Chłopiec patrzy dalej i widzi wielką łąkę, a na niej barana. Przed baranem bije źródło, ale co baran próbuje się zbliżyć do niego, to źródło się odsuwa. Chłopiec pyta starca, dlaczego baran nie może się napić. A starzec mówi mu, że baran był kiedyś synem bogacza, właściciela karczmy. Jak żył ojciec sprzedawali wino z wodą, ale gdy ojciec umarł, syn zaczął również wodę sprzedawać, dlatego Bóg go ukarał i nie może się napić.

Chłopak patrzył dalej. Zobaczył górę, a przy górze człowieka z motyką w ręce. Człowiek kopał ziemię motyką i zjadał. Pyta chłopak starca, dlaczego ten człowiek ziemię je. Starzec powiedział, że ten człowiek nikomu nie uczynił nic dobrego. Nikogo nie nakarmił, nie napoił, śmiał się z ludzi, z ich biedy, dlatego Bóg go ukarał i musi zjadać ziemię tak długo, aż skała się na niego zawali.

Chłopiec dalej się rozgląda i widzi wielką rzekę. Do rzeki dochodzą dwie drogi. Jedna szeroka, a druga wąska. Od szerokiej rzeki prowadzi przez wodę szeroki most, a od wąskiej - wąski. Przez szeroki most idą tłumy ludzi, a wąskim przeszedł jeden człowiek. Zatrzymał się i zachwyca się piękną okolicą. Pyta chłopak starca o te drogi i tych ludzi. Starzec mówi mu, że ta szeroka droga, to droga do piekła, a wąska jest drogą do raju. Ten tłum to ci, którzy świąt nie świętowali, myśleli tylko o sobie, nie czynili dobra. Dlatego będą cierpieć. Natomiast ten, który przeszedł wąską drogą, ten był najszczęśliwszy. Nie myślał tylko o sobie, dla każdego był dobry, pomagał biednym, cieszył się z tego, co ma, nie gonił za pieniądzem, zadowalał się najmniejszym. Ten człowiek był najszczęśliwszy.
Chłopiec wrócił do domu i go naśladował.



21 października 2009

Tatuaż.

Od dziecka fascynują mnie rysunki na skórze, także te rytualne, związane ściśle z kulturą danej grupy ludzi. Jest w nich coś magicznego. Symbole, napisy, znaki, obrazy... Jeśli tylko tatuażysta ma dobrą rękę może powstać coś pięknego, coś niesamowitego.

Dla tatuażysty, jak i dla wizażystki, płótnem jest ciało człowieka. A tatuażysta to artysta, pod warunkiem, że zna się na rzeczy, bo jak to, to jest zwykłym rzeźnikiem, który nie dość, że sprawia ból, zostawia na ciele jakieś oszpecające coś. Widziałam takie zepsute tatuaże i to wiele razy. Niestety najczęściej osoba, która sobie postanowiła zrobić rysunek na ciele nie przemyślała swojej decyzji i dała się wydziarać pierwszej lepszej osobie, a później były problemy z gojeniem się rany, a gdy się zagoiło... oczom ukazało się paskudztwo, szpecące ciało. Wyjścia są dwa, albo usunąć, albo zakryć innym tatuażem, zrobionym już przez kogoś, kto się na tym naprawdę zna.

Z tym usuwaniem to różnie bywa. Nie dość, żeby nie została szpecąca blizna, trzeba kilka, a czasem kilkanaście razy udawać się na laserowe usunięcie, to w naszym kraju, jeszcze nie jest to na porządku dziennym i nie tak łatwo znaleźć dobrego specjalistę, który będzie wiedział, co robi.

Jednak żadna z tych rzeczy nie sprawiła, że przestałam myśleć o rysunkach na ciele, o tym, aby mieć choć jeden na swoim. A po obejrzeniu "Tatuażysty" tym bardziej nie potrafię się oprzeć magii tatuażu. Jednak za nic nie chciałabym tatuażu w miejscach bardzo widocznych, jak ręce, nogi, łopatki, szyja, dekolt, dół pleców, szyja... Miałabym poważne problemy z pracą, bo pracodawcy w naszym kraju, niechętnie podchodzą do wytatuowanych ludzi. Zresztą nie w każdym zawodzie wydaje się to odpowiednie. W moim odpowiednie nie jest, przynajmniej w widocznym miejscu.

Mojej rodzinie, jak wielu osobom, tatuaż kojarzy się z więzieniem, a nie ze sztuką. I ja to rozumiem. Dla nich tatuaż = recydywista, przestępca. Cóż... są konserwatywni pod pewnymi względami. Stanowię wśród nich spory wyłom... Przetrenowali się na mnie nieźle, kiedy byłam nastolatką... Czerwone włosy albo ledwie zauważalna ich długość... Kolczyki... Strój, odstraszający ludzi ode mnie i wyglądający tak, jakby policyjny pies wciąż mnie podgryzał...

Marzy mi się drzewo bez liści... nagie, ciemne, z cieniowaniem.... Jest też takie drzewo... surmia zwyczajna... bardzo podobają mi się kwiaty surmii i marzą mi się, jak i moje drzewo...

18 października 2009

Wiedźma i jej czary.

Nie wiem, jak dałam się mojej siostrze namówić, aby spotkać się z nią w centrum handlowym, żeby odebrać od niej to, co miała dla mnie i dla ojca. Niedzielnym popołudniem przez centrum przepływa rzeka ludzi spragnionych... tak właściwie czego? Nowych towarów? A może już tak bardzo przez coraz to wymyślniejsze gadżety i nowe media ucierpiała komunikacja międzyludzka? Może wiele rodzin nie potrafi już ze sobą normalnie rozmawiać, spędzać czasu, robić razem czegoś dla siebie, tylko włóczą się jak cienie między sklepami, oglądając to, co oferuje popkultura, przemysł.

Nie lubię centrów handlowych, a w weekendy tym bardziej. Nie lubię masówki. Często wolę coś sama zrobić albo podrasować. To daje mi satysfakcję, czuję, że to jest moje, że to jestem ja.

Mam po Mamie kilka sukienek, które pamiętają jeszcze lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Są wśród nich takie, które Ojciec przywoził jej z rejsów. Mam i spódnice przerobione z jej spódnic i sukienek - wełniane, kraciaste, cudowne. Wszystkie te ubrania są jedyne w swoim rodzaju i takie moje. Świetnie się w nich czuję, jak w drugiej skórze.

Lubię robić biżuterię dla siebie, innym przy okazji się także coś trafi. Cenię sobie prostotę. Uwielbiam kamienie. Mam bursztyny po Mamie, które pięknie wyglądają w srebrze. No i oczywiście nie mogłabym się obejść bez moich turkusów afrykańskich, malachitów, ametystów.
Nie przepadam za złotem. Jakoś to nie ja. Leży sobie w szkatułce. Może kiedyś, jak będę mieć córkę to dostanie.

Filc. Czesanka. Filcowanie jest bardzo relaksujące. Uwielbiam kolory i zabawy filcem. Można wyczarować małe co nieco spod palców.

Druty i wełna. Dzięki nim nie jest mi zimno zimą, i nie tylko mi.

Lubię tak czasem sobie usiąść, pobawić się różnymi materiami, kolorami, poczarować palcami.

A Wy gdzie, jak i czym lubicie czarować;)?

16 października 2009

O marzeniach, domach bez prądu i książkach.

Kiedy tak wczoraj sobie siedziałam wieczorem i rozmyślałam nad tym wszystkim, co się w ostatnim czasie ze mną i wokół mnie wydarzyło, przerwałam ten swobodny tok myślenia rozmową. Rozmową z pewnym mężczyną o ciepłym głosie, nietypowym wyglądzie i ciekawej osobowości. Lubię wymieniać z nim myśli, bo ma w sobie taką wesołą iskrę. Od słowa do słowa doszło do śniegu, gór i domów bez prądu, ale nie tych z powodu zerwania linii, ale takich z założenia. Dzięki tej wymianie zdań przypomniało mi się kilka rzeczy.

Jakiś czas temu przyjaciółka namówiła mnie na wypad w góry na kilka dni. Mieszkałyśmy w domu bez prądu i bieżącej wody, z kuchnią na drewno. Chciałeś ciepłą wodę? Trzeba było sobie zagotować, uprzednio wyciągając ją ze studni. Drewno porąbali faceci, ale gdyby tego nie zrobili, nie stanowiłoby to dla nas żadnego problemu. Podczas jednego wypadu na konie i pobytu w leśniczówce rąbałyśmy drewno, bo nikomu się nie chciało, a dla była to przyjemność. Nie dość, że świetny trening dla mięśni, to jeszcze można się było pięknie wyżyć, złość przechodziła, a człowiek miał mnóstwo energii.
Wracając do domu bez prądu... Był położny w cudownym miejscu, pośród gór. Śliczna okolica na styku Beskidów i Bieszczad. Zasięg miałam tylko na górce, pod warunkiem że nie było wysokich drzew. Fajnie było tak zapomnieć o tej cywilizacji. Woda ze studni to nie to, co to paskudztwo w kranie, które czasem cuchnie chlorem albo Bóg wie czym jeszcze. Wieczorem światło świec zamiast żarówek. Drewno... wszędzie. Przypomniały mi się naleśniki, zapiekanka, ciasto... Czas płynął powoli, niespiesznie...

Mogłabym tak żyć, choć chyba bez prądu zupełnie by się nie dało. Komputer to jak na razie główne narzędzie mojej pracy, a poza tym lubię dzielić się z Wami swoimi myślami i brakowałoby mi tego. Zimą łatwo by nie było z tą wodą i studnią, ale zawsze można pompę zainstalować i sądzę, że właśnie to bym zrobiła. Tylko że prąd byłby konieczny tutaj. Tak na chwilę mogę sobie pożyć zupełnie z dala od cywilizacji, wszystko wyłączyć, ale na dłużej raczej się nie da. Trzeba z czegoś żyć, z ludźmi mieć jakiś kontakt (nawet komórka "jeść" woła ;). Chociaż... alternatywne źródła energii to nie doskonały pomysł - baterie słoneczne i wiatrak. To byłoby w naszych warunkach wykonalne i przy okazji dobre dla środowiska.

A co do samego domu... Cóż... Właśnie mi się przypomniało, jak kiedyś rozmawiałam sobie z pewnym "koncertowym"facetem o marzeniach, o górach, o domu. Wiecie... lubię stare domy, drewniane albo z kamienia budowane. Lubię grube ściany, belki, drewniane podłogi, okiennice, a najbardziej to schody, koniecznie drewniane. Mogłabym tak na nich siedzieć godzinami, tak jak na szerokich parapetach okien. W moim domu nie mogłoby zabraknąć schodów i .... biblioteki, z ogromnymi oknami, szerokimi niskimi parapetami, drewnianą podłogą i kominkiem. Mogłabym tam nawet spać. Uwielbiam książki i w ich otoczeniu zawsze odnajduję spokój.

Na kolejną książkę zawsze znajdzie się miejsce, choć niedługo pewnie nie będę miała gdzie spać. Jeszcze trochę miejsca na półkach jest, ale kurczy się szybko. Myślę sobie, że książki mają duszę, oddychają sobie na półkach. Stoją w tylko mnie znanym porządku, choć kogoś mogłoby razić, że nie alfabetycznie, że nie wielkościami. Myślę, że im tak dobrze. Może kiedyś coś, co wypłynie spod moich palców stanie obok nich, oddychając kawałkiem mojej duszy?

15 października 2009

Iskra.

Warstwa po warstwie odsłaniam tu kawałki siebie. Wracam do przeszłości, mówię o przyszłości, żyję tu i teraz. Byłam kiedyś inna. Iskra, która we mnie była, potrafiła mnie pobudzić, zachęcała do walki, motywowała, rozjaśniała mnie od środka. Z tamtej iskry niewiele pozostało - jakieś drobinki iskiereczek, które czasem skrzą się, jarzą, rozjaśniają. Wtedy się uśmiecham, w okolicy ust i w policzkach pojawiają się dołeczki, błyszczą oczy. Zgubiłam gdzieś swoją iskrę.

Ucieczka. Najłatwiejszy, najbezpieczniejszy sposób. Wcale nie jest najlepszy. Gdy człowiek raz ucieknie, chce to robić stale. Ani razu nie uciekłam przed problemami, bo było za ciężko, bo nie chciałam konfrontacji z rzeczywistością, choć szukałam wymówek, które pozwalały mi uciec... przed samą sobą.

W każdym z nas jest wewnętrzne dziecko, wewnętrzny dorosły i rodzic. Znalazłam swoją wewnętrzną dziewczynkę, siedzę i patrzę na nią. Powinnam ją przytulić, pogłaskać, zająć się nią, a ten mój wewnętrzny rodzic wciąż ją karci, wciąż mu się coś nie podoba. A mój wewnętrzny dorosły nie podejmuje żadnej decyzji, choć jego zadaniem jest dbać o relacje między dzieckiem, a rodzicem i podejmować decyzje. Dorosły to ktoś trzeci, kto może na nas spojrzeć z boku. Pomaga w tym, aby nie być dla siebie ani potworem, ani kimś pobłażliwym. Jest trochę jak...hmmm... czerwona lampka.

Tak naprawdę to dzięki wewnętrznemu dziecku mamy chęć do życia, do działania, do poznawania. Ono jest naszą siłą witalną. Nie możemy go krzywdzić, wykopać, schować, zamknąć. Ciężko je zabić, ale można. Mi się prawie ta sztuka udała. Depresja. Tak, ona zabija wewnętrzne dziecko. Wpędza w poczucie winy, wykańcza, uśmierca. Miewałam okresy, że najchętniej ukatrupiłabym tę małą, żeby znowu czegoś nie zepsuła, żeby znowu czegoś nie chciała ode mnie.

Budzę się w sobie. Siedzę i patrzę. Patrzę na siebie. Patrzę na tę małą. Szukam kontaktu ze sobą. Uczę się siebie.

Nikt nie zadba o nas tak, jak my sami. Powinniśmy być dla siebie dobrzy, opiekować się sobą, swoim wewnętrznym dzieckiem, bo to ono jest tą iskrą w nas. Iskrą, która sprawia, że chcemy, że żyjemy.



ps. Zrobiło się tak refklesyjnie, ale na noc napiszę coś jeszcze, zupełnie innego.

13 października 2009

Słaba płeć czyli czego pragną mężczyźni.

Spotkałam się ostatnio kolejny raz ze stwierdzeniem, że mężczyźni nie cierpią w kobietach ich kobiecości. Kilka znajomych kobiet tak właśnie uważa ze względu na to, co mężczyźni zarzucają paniom.

Długa lista zaczyna się oczywiście od tzw. damskich ploteczek, które tak naprawdę niekoniecznie muszą przybierać postać "jedna pani drugiej pani". Kobietą zarzuca się plotkowanie, a tak naprawdę większymi plotkarzami są mężczyźni.

Kolejny punkt na liście zajmuje nieporadność - ta realna i ta udawana. Z jednej strony faceci nie chcą kobiet, które sobie nie radzą, które są nieporadne, słabe, wycofane, a akceptacji szukają w oczach faceta. Nie potrzebują eterycznej nimfy, która wszystkiego się boi, niewiele umie, a bez niego marnie zginie. A z drugiej strony siła i zaradność bardzo przeszkadza. Kobieta powinna udawać słabą? Przecież nikt z nas nie jest alfą i omegą, aby w każdej sytuacji sobie doskonale radzić i nie potrzebować pomocy.
Kiedyś moja była przyjaciółka powiedziała o mnie, że jestem za silna, zbyt zaradna i tym odstraszam facetów - potencjalnych kandydatów na mężczyznę mojego życia, że jestem jak żołnierz, sierżant jakiś. Dlaczego mam udawać, że nie potrafię wbić gwoździa, wkręcić śrubki, wymienić uszczelki, przemalować pokoju, itp. skoro potrafię to zrobić? Dlaczego miałabym z siebie robić niedojdę życiową i grać pozorantkę? Mam momenty, że jestem słaba, że czegoś nie zrobię, że sobie nie radzę. Wtedy zawsze proszę o pomoc. Gdybym była chłopczycą może byłby to problem, ale tak naprawdę jestem delikatna, wrażliwa, a przy moim roztrzepaniu, jakbym miała jeszcze pozorować nieporadność, to wyszedłby niezły odstraszacz.
Nieporadność jest zła, zbytnia zaradność również.

Kiedy kobieta zbyt wiele mówi, też ich denerwuje. Kiedy nie mówi nic, uważają, że jest nudna. Uległość jest zła, tak jak duża odwaga i siła. Kiedy kobieta lubi elektroniczne gadżety, samochody, piwo, sport, seks, mężczyźni traktują ją trochę jak konkurencję, a jeśli się nią zainteresują, to raczej na chwilę. W obawie, żeby nie umnieszyła ich męskości?

Chcą ciepłych, czułych, wrażliwych, opiekuńczych, ale z drugiej strony kobieta musi uważać, żeby nie przekroczyć cienkiej granicy, co by się z mamusią nie skojarzyła i nie straciła na atrakcyjności.

Nie chcą dominujących na co dzień, ale w łóżku chcieliby, żeby kobieta przejęła inicjatywę, zdominowała czasem faceta. Jak to ma zrobić skoro w życiu codziennym nie powinna być zbyt silna, zaradna, a już na pewno nie powinna dominować, no chyba że facet z natury jest uległy i lubi, gdy to kobieta rządzi. Oczywiście kobieta nie może być zbyt chłodna i powściągliwa, bo facet pomyśli, że taka jest też w łóżku, ale z drugiej strony zbyt otwarta, impulsywna, ekstrawertyczka to też nie dobrze. Góry lodowej nie chcą, ale gorącej lawy również. Może boją się przemarznięcia i roztopienia...?

Podobno zbuntowane i tajemnicze panie kręcą facetów. Jakoś mnie to nie dziwi. Chcą się pewnie zabawić w "poskromienie złośnicy", no i ta tajemnica tak pociąga. Gorzej jak złośnica poskromić się nie da albo tajemnice są trudne do rozwikłania (jeszcze gotów pomyśleć, że ona kogoś ma...). Zresztą jak jest zbyt trudno, to im się nie chce. Zapał opada.

Jest jeszcze inteligencja. Głupiej lali, która myśli, że tuńczyk jest z kurczaka (autentyk!), to oni raczej nie chcą, ale jakby miała być mądrzejsza od niego......?

Wiadomo, że za brzydką, brudną, byle jak ubraną raczej faceci się oglądać nie będą, może jacyś bezdomni albo po naprawdę dużej dawce "chmielówki". Zresztą według mnie nie ma brzydkich kobiet. Te uważane za brzydkie są po prostu niezadbane albo nie mają gustu, ale wszystko idzie naprawić, wystarczy kilka trików, aby podkreślić zalety, odwrócić uwagę od wad i już. Ale jest i druga strona medalu - przesadnie dbająca, używająca Bóg wie ilu kosmetyków również odstrasza. Nie można przesadzić z ostrą tapetą i małą ilością odzienia, bo zwykle działa to na facetów nie tak, jak byśmy chciały, no chyba że akurat wyjątkowo kobiety myślą o tym samym, co oni.

Wydaje mi się, że mężczyźni nie przyjmują do wiadomości tego, że kobieta jest kobietą, a nie facetem, a gdyby stała się mężczyzną, przestałaby być dla niego atrakcyjna. Przecież oni mają dość swojej płci. Odpowiada im nasza gładka skóra, nasze ciepło, czułość, miękkość, nasz wygląd i inne nasze takie tam. Z jednej strony chcą, abyśmy były kobiece, ale z drugiej strony wciąż im to nie odpowiada. Jesteśmy inne, nie chcemy udawać. Możemy być nieporadne na co dzień, ale gorące w sypialni. Możemy być twarde, silne, zaradne, ale czułe i ciepłe.

Tak naprawdę pozornie słaba płeć, jest silniejsza, a ta silniejsza jest słaba. Mężczyźni może i mają więcej fizycznej siły, ale wnętrza mają delikatne, kruche, wrażliwe. Kobiety są silne i twarde, choć fizycznie najczęściej słabsze od mężczyzny.

To im się nie podoba, tamto też nie. Tak źle, a tak jeszcze gorzej. Może mężczyźni sami nie wiedzą czego chcą, a próbują nam wmówić, że to my nie wiemy? Instrukcję obsługi faceta można by napisać na połówce kartki formatu A5. Do spisania instrukcji kobiety format B0 będzie zbyt mały.

Zresztą faceci i tak są ślepi - widzą tylko to, co mają pod nosem ;)

muzycznie do notki

11 października 2009

Muzyka w nas.

Jedną z najgorszych rzeczy, która mogłaby by mnie spotkać, jest utrata słuchu. Nie wyobrażam sobie, że przestałabym słyszeć dźwięki, a ukochana muzyka pozostałaby jedynie wspomnieniem. Słuch tak jak i węch mam niesamowicie wyczulony. Najbliższych mi rozpoznaję po krokach. Zresztą każdy człowiek chodzi w sobie właściwy sposób i inne dźwięki wydaje podczas poruszania się, inaczej szeleszczą ubrania. Nawet cisza cieszy moje uszy swoją muzyką. Słuchać, słuchać, słuchać... Zatopić się w morzu dźwięków.

Kocham muzykę. Kocham ją od dziecka. Jak tylko podrosłam na tyle, aby poradzić sobie z wyciąganiem garnków z szafek kuchennym, to wyjmowałam je, brałam też wiadra z łazienki i robiłam sobie perkusję. Od samego początku żyłam z muzyką i żyłam muzyką. Nawet kiedy marzenia o tańcu zgasły z powodu poważnej kontuzji i bólu, pozostała mi muzyka. Nie wyobrażam sobie, że nagle miałabym żyć bez niej. Wolałabym chyba umrzeć.

Gdybym miała wymienić wszystkich artystów, kompozytorów, którzy mnie zachwycają, wyszłaby bardzo, ale to bardzo długa notka i nikt nie dobrnąłby pewnie nawet do połowy. Oczywiście jest też sporo muzyki, której słucham okazjonalnie, chociażby ze względu na jakieś imprezy czy taniec. Istnieje również cała gama dzieł, za którymi nie przepadam, ale wcale mi nie przeszkadzają, do momentu, gdy nie byłabym nimi katowana dzień w dzień. Jednakże bywają i takie utwory, i tacy twórcy, których nie jestem w stanie ścierpieć, i nawet gdybym była zupełnie pijana z pewnością zatkałabym sobie uszy, aby nie słyszeć, no chyba że byłaby w towarzystwie... postarałabym to jakoś wytrzymać, żeby nie robić ludziom przykrości swoim zachowaniem. Nie znoszę zabijania muzyki, a niektórzy pseudomuzycy potrafią ją dosłownie zarżnąć.

Czy macie tak, że gdy pewne utwory czy artyści kojarzą się Wam z ludźmi, których znacie i nie możecie słuchać tej muzyki w oderwaniu od osób, z którymi Wam się ona kojarzy? Jeśli o mnie chodzi, to tak mam. Słyszę i pomyślę o kim, z kim mi się to kojarzy. Skojarzenia biorą się stąd, że albo dana osoba bardzo lubi tego wykonawcę czy utwór, albo muzyka towarzyszyła nam w tle, kiedy coś razem robiliśmy.

Lenny Kravitz już do śmierci chyba będzie kojarzył mi się z moim najstarszym siostrzeńcem i pamiętnym koncertem w Krakowie, kiedy Młody był zalany i uskuteczniał różne akcje. Cud, że go nie zamknęli na 24h. Jak sobie to wszystko przypomnę, mam niezły ubaw, ale wtedy do śmiechu mi nie było - akcja z policją, z ochroną i z rusztowaniem.

Zielona Wyspa... deszcz... wiatr... i Miles Davis, którego słuchałam z jednym mężcyzną. Zresztą później w Polsce Miles też nam towarzyszył podczas długich rozmów, w czasie wywiadu. Kiedy słucham Miles'a zawsze przypomina mi się głos tego faceta. Jest taki ciepły, miły dla ucha, taki hmm... radiowy. Gdyby pracował w radiu z pewnością miałby całe tabuny wielbicielek swojej audycji, zwłaszcza ze względu na ten głos i jego barwę. Jeśli o mnie chodzi, mogłabym go słuchać na okragło ;)

Bardzo lubię Pearl Jam, którego muzyka, tak jak i Alice in Chains, miała duży wpływ na kształtowanie mnie. Eddie i spółka, tak jak i Jose Gonzalez będą mi zawsze przypominać jedną z moich przyjaciółek - drobą bardzo ładną dziewczynę z długimi ciemnymi włosami, zafascynowaną Witkacym. Bardzo ciepła, empatyczna, inteligentna i niezwykła osoba. Na ludzi działa jak magnes. Niesamowita.

Tango... zmysłowy gorący taniec. Siła. Astor Piazzolla i jego tanga przywodzą mi na myśl inną z moich przyjaciółek. Czyta we mnie, jak w książce. Czasem przeraża mnie swoją wnikliwością, przeczuciami. Wrażliwa, ale jednocześnie bardzo silna. Jest w niej taka iskra jasna. I jej piękny głos. Jeśli kiedyś moje wiersze stałyby się piosenkami, to chciałabym, aby właśnie ona je śpiewała.

Jak już jestem przy tańcu... lubicie salsę? Para moich bliskich przyjaciół wprost uwielbia. Może przez tę salsę, a może przez ogień, który widać w ich oczach, gdy tańczą ze sobą, każda muzyka latino mi się z nimi kojarzy. Lubię obserwować emocje, które przepływają między nimi. Czuję się jakoś wyróżniona, że zapraszają mnie do swojego świata, że jestem im w jakiś sposób bliska. Z nią przyjaźnię się od wielu lat, jeszcze od czasów mojej podstawówki. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłam ją z nim. Do momentu, w którym są dziś, prowadziła wyboista droga, ale są szczęśliwi. Może te iskry, które są między nimi, początkowo były trudne do okiełznania? W każdym razie, nie wiem, czy ktoś zna mnie lepiej i wie o mnie więcej niż oni.

Jesień już zupełenie zapanowała. A jak jesień to i Chopin. A jak Chopin to i mój dobry przyjaciel, na co dzień bujający w obłokach. Czasem jednak da się ponieść emocjom i zrobi coś szalonego, choć mało kto podejrzewa, że jest do jakiegokolwiek szaleństwa zdolny. Uwielbiam z nim dyskutować o książkach i poezji. Intelektualne dyskusje na wysokim poziomie, zwłaszcza na temat sztuki i kultury - w ogóle nie przypominają normalnych rozmów. Zresztą wcale nie chciałabym, aby było inaczej, bo dobrze nam się rozmawia.

Jest wiele artystów i utworów, które przywodzą mi na myśl ludzi i zawsze będą mi o nich przypominać, o chwilach z nimi. Do wieczora mogłabym pisać o nich bez końca. Wspomnę jeszcze o jednej osobie, bo muzyka pewnej pani jakoś tak zbiegła się z tym, czego słuchałam ostatnio, a o czym napisałam powyżej.

Wczoraj w nocy, w sumie to dzisiaj, nie mogłam spać, więc włączyłam radio. A tam... cudowna Tori Amos. Piękna kobieta z niesamowitym głosem. Jej muzyka i teksty powalają mnie. Kiedy jej słucham przypomina mi się pewna scena, gdy przeglądałam "składanki" pewnego człowieka. Pozgrywał sobie muzykę na płyty, nosił je przy sobie. Kiedy wśród całego mnóstwa znanych i lubianych znalazłam Tori... nie mogłam przestać spoglądać na tego człowieka. Byłam tym zupełnie zaskoczona, że on słucha Tori. Z pewnością wyszłam wtedy na kretynkę, bo nie mogłam przestać się wpatrywać. Zresztą żeby to był jedyny raz... Życie mnie zawsze stykało z tą osobą w takich sytuacjach... że mogłam sobie później pomyśleć, że wyszłam na idiotkę, bo obojętnie co bym wtedy nie zrobiła, mogło być albo źle, albo gorzej.
Nie potrafię słuchać Tori w oderwaniu od tego człowieka, od różnych scen z życia, od jego słów. Nie wiem, co chciał wtedy w deszczu powiedzieć. Dziś zachowałabym się inaczej. Zapytała. Wyrażałabym się jaśniej i precyzyjniej.
Nie ma do czego wracać. Było. Minęło. Ale pytania bez odpowiedzi zostały gdzieś we mnie. Racjonalizm wcale nie pomaga.
Wysyłałam sprzeczne sygnały, nad którymi nie miałam kontroli. Wiele razy go nie zauważyłam, ale nie tylko jego, pochłonięta walką z lękiem i depresją. Zastanawiam się, skąd u niego takie emocje, kiedy mówił, że jemu jest bardziej przykro...? Co miał na myśli, że za każdym odwróceniem głowy...?
Czasami pojawia się w moich snach. Są to dziwne sny. Rzadko potrafię je zrozumieć i zinterpretować.
Nie wiem, czy potrafię być obojętna...

Ciekawe jak muzycznie ja kojarzę się innym...?

Muzycznie do notki :)

Astor Piazzolla


Fryderyk Chopin

Miles Davis

w duchu latino

Lenny Kravitz

Pearl Jam

Tori Amos

9 października 2009

Czekoladowy klan i Gruszkowe miejsce na ziemi.

Dzisiejsza notka miała być zupełnie o czym innym, a jakoś tak wyszło, że będzie miała taki a nie inny temat. Przyznam, że z rzadka oglądam telewizję, a jeśli już, to raczej nocą, kiedy nie mogę spać, chyba że jest siatkówka albo tenis. O późnej porze nadają najczęściej najciekawsze filmy i programy.
Podczas kolejnej bezsennej nocy księżyc świecił mi prosto w twarz, a ja przewracałam się z boku na bok, łudząc się, że w końcu zasnę. Jednak sen nadal był bardzo daleko ode mnie i w żaden sposób nie chciał się zbliżyć, więc włączyłam sobie telewizor, który z braku miejsca stoi sobie na podłodze, wsunięty częściowo w regał. (Cóż... mieszkam w graciarni.) Natknęłam się na program o Szkocji, chyba to było na jakimś discovery czy czymś. Nie pamiętam.

Szkocja - jedno z moich ukochanych miejsc na ziemi. Od dłuższego czasu tam nie byłam i przyznaję, że tęsknię. Brakuje mi klimatu, wrzosowisk, gór i jezior, "starych kamieni" straszących na każdym rogu, małych miasteczek, zamków i tej specyficznej atmosfery. Nie wiem czy to tamtejsze powietrze, czy przyroda, czy ludzie ciągną mnie ku temu miejscu z całej siły. A może to dlatego że w moich żyłach płynie krew przodków, którzy zamieszkiwali tereny Szkocji, zanim wycieńczeni wojnami i batem Anglików przybyli na kontynent osiedlając się między innymi w Polsce na terenach Wielkopolski. Mamy swoje godło i tartan klanowy.

Tartan to wzór stworzony przez krzyżujące się ze sobą zabarwione nici, które przecinają się pod kątem prostym, tworząc wzór kwadratów i linii. Samo pojęcie tartanu pojawiło się dopiero w 1471 roku choć samego tartanu używano w Szkocji już dużo wcześniej. Przez lata wzory i kolory tartanu zależały od warunków lokalnych, od tkaczy i tego, jakich używali jagód, korzeni i liści do barwienia wełny. Dlatego szkoccy górale nosili różne wzory tartanu. Zwykle było tak, że mieszkańcy jednego terenu należeli do tego samego klanu i tak ukształtował się tartan klanowy. Już w XVI i XVII wieku zaczynano kojarzyć poszczególne rodziny z tartanami. Jednak w 1746 roku po przegranej bitwie pod Culloden Jerzy II zakazał aktem Dress Act gry na dudach, chodzenia w kiltach i używania tartanu. Szkocja znów była pod angielskim batem, jednak w 1782 Dress Act został odwołany, ale wtedy pozostało niewielu górali, którzy pamiętali stare wzory. Szkoci zaczęli promować noszenie ich narodowego stroju. Odtworzeniem zapomnianych wzorów zainteresowała się firma William Wilson i Synowie. Udało im się ustalić wzory około 200 tartanów, a tych których nie zdołano nazwać opatrzono numerem albo fikcyjną nazwą.
Wielkie odrodzenie się tartanu nastąpiło w 1822 roku dzięki wysiłkom sir Waltera Scotta. Kiedy król Jerzy IV odwiedził Edynburg, został powitany przez przedstawicieli rodów szkockich, ubranych w tradycyjne kilty z tartanu danego rodu. Niestety zapanował lekki chaos w deseniach tartanów, bo powstało mnóstwo nowych wzorów, dlatego 8 marca 1815 roku rozpoczęła się oficjalna rejestracja tartanów klanowych. Londyńskie Towarzystwo Highland postanowiło, że każdy przywódca klanu dostarczy wzór tartanu swojego rodu i poświadczy jego autentyczność przez dołączenie karty, zawierającej pieczęć z herbem. Wielu przywódców nie wiedziało, jak wygląda ich tartan, ale umieli potwierdzić autentyczność wymyślonego wzoru pieczęcią. Dziś dzieli się tartany następująco, ze względu na ich przeznaczenie:
  • zwykły klanowy - podstawowy wzór bez modyfikacji
  • chief's - noszony wyłącznie przez przywódcę klanu i jego najbliższą rodzinę
  • mourning - ciemniejsza wersja na polowania, zawody sportowe, itp.
  • dress - wersja jaśniejsza, głównie dla kobiet.
Tartanu klanowego używa się dziś do wyrobu kiltów, krawatów, szarf, itp. Właściwie nie ma kar, za noszenie tartanu, jeśli nie należy się do klanu. Jest jednak jeden wyjątek - tartan królewski - Balmoral, który jest osobistym tartanem angielskiej królowej.

Jeśli chodzi o mój... kwadraty są zielone, granatowe i czarne, z przewagą zielonych, a linie są w kolorach białym, czerwonym i czarnym. Ten dawniejszy był zielono - niebieski.

Przez lata moje nazwisko na ziemiach polskich było zniekształcane w zależności od narodowości księży, którzy chrzcili, udzielali ślubów czy grzebali. Bywało tak, że rodzeństwo miało zupełnie różne nazwiska. Zdarzało się i tak, że ta sama osoba miała inaczej napisane nazwisko, gdy była chrzczona, a inaczej, gdy brała ślub. Moje nazwisko niewiele się różni od pierwotnej formy... jest zniemczone, bo ksiądz, który chrzcił był Niemcem. Szczerze mówiąc, mam gdzieś to, że mi zapaskudzono nazwisko z lekka zmieniając jego brzmienie na niemieckie, że w szkole się wyśmiewano z niego, że próbowano mi wcisnąć kit, że wyskoczyłam sroce spod ogona. Ważniejsze jest to, kim ja się czuję. Jestem dumna z moich przodków. Walczyli o Szkocję, za Szkocję, walczyli o Polskę i za Polskę, walczyli o wolność. Jestem częścią mojej rodziny, mojego klanu, do nich przynależę i jestem z tego dumna.

Szkocja jest mi bliska, Szkocja mnie pociąga i może kiedyś, może niedługo wrócę do miejsc, które są bliskie mojemu sercu. Odetchnę chłodnym powietrzem, które przeszywa zieleniące się pagórki. Zatopię się we mgle schodzącej na wrzosowiska. Wejdę na szczyt i spojrzę, wiedząc, że........, mając pewność, że to jedno z moich miejsc na ziemi.

8 października 2009

Nie wszystko jest takim, jakim się wydaje.

Pozory mylą. Nie wszystko i nie każdy jest takim, jakim się wydaje. Z pewnością każdy z nas doświadczył tego, jak bardzo można się pomylić, osądzając wyłącznie po pozorach. Przypomniała mi się bajka o Królewnie Śnieżce. Wiedźma - macocha przebrała się za staruszkę i poczęstowała dziewczynę pięknym dojrzałym jabłkiem. Przecież kto by podejrzewał taką kobiecinę o to, że częstuje naiwną młodą osobę zatrutym owocem.

Naiwność. To kluczowe słowo. Zastanawiam się czy istnieją ludzie, których naiwność ominęłaby, którzy nie daliby się ani razu nabrać, którzy ani razu nikomu z łatwością w coś uwierzyli? Czy istnieją ludzie, którzy za tę swoją chwilę, za tę naiwność, łatwowierność, a czasem dobre serce, które tak często bywa brane za naiwność właśnie, nie dostali od życia po tyłku?

Myślałam sobie kiedyś naiwnie, że przysłowie "Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą" jest na wyrost, bo przecież jeśli ktoś uczęszcza regularnie na msze, przystępuje do komunii, angażuje się w jakieś tam projekty z wiarą i duchowością związane, nie będzie zdolny do bycia potworem, do okrutnego znęcania się nad zwierzętami i ludźmi. Czułam się jakoś oszukana, kiedy zderzyłam się z prawdziwą twarzą tego człowieka. Psa kopał, żeby zszedł mu z drogi, na żonę potrafił krzyknąć albo nawet uderzyć, a dziecko schodziło mu z drogi. Ważne, że przed ludźmi zgrywał się na takiego dobrego, kochającego własną rodzinę, wierzącego, praktykującego. Z czasem nauczyłam się, że niektórzy ludzie robią coś, aby odwrócić od siebie uwagę, aby się uwiarygodnić. Taka maska. Maska, która jeśli jest dobrze dobrana, może niejednego zmylić i zostać uznana za twarz prawdziwą.

Przypomniała mi się inna sytuacja. Typowe reakcje ludzi, zwłaszcza starszych na facetów z długimi włosami, łańcuchami przy spodniach, z tatuażami, w ciężkich butach i skórzanych kurtkach... Nie raz słyszałam takie opinie o tak wyglądających mężczyznach, również z ust moich najbliższych - że to pewnie recydywista, alkoholik, złodziej, były więzień, nożownik, ćpun, itd.... Najlepiej to uciekać od takich. Typowe powszechne opinie, a przy bliższym kontakcie może okazać się, że jest zupełnie inaczej. Jedna z moich znajomych starszych pań wracała kiedyś z zakupami, padało. W połowie drogi do domu, w jednej siatce urwały się uszy a owoce i warzywa rozsypały się po chodniku. Obok niej przeszło kilka osób, a żadna z nich jej nie pomogła. Z klatki pobliskiego bloku wyszedł facet z długimi włosami, w skórze, ubrany na czarno i ta moja znajoma starsza pani przestraszyła się, że nie dość, że straciła zakupy to jeszcze on ją okradnie, a facet podszedł do niej i powiedział, że jej pomoże. Pozbierał wszystkie zakupy i pomógł je zanieść do klatki. Pani ta była zszokowana, że człowiek tak wyglądający okazał się bardzo miły i uczynny, a ludzie, o których pomyślałaby, że pomogą, minęli ją bez słowa.
Zresztą kilka innych starszych znajomych mi pań miało podobne doświadczenia.

Ileż to razy człowiek może się przekonać również o tym, że coś, co wydaje się mało możliwe do zrobienia, okazuje się realne i wykonalne, mimo że wiele osób może twierdzić, że czegoś nie da się zrobić, że nie warto, że porywamy się z motyką na słońce, że jesteśmy nie naiwni, a wręcz głupi. A może to oni są naiwni, że nie wierzą?

I jeszcze została ta kwestia dobrego serca, które tak często bierze się za naiwność. Czy nie można być zwyczajnie dobrym? Trzeba być od razu głupim, ślepym, naiwnym? Wiadomo, że osoba, która ma dobre serce, musi być przygotowana na ciosy, na próby wykorzystania tego dobra i mieć zwyczajnie twardy tyłek. Jednak nie można czyjejś dobroci brać za naiwność, robić z kogoś idioty.

Z drugiej jednak strony, mimo że nie powinno się sądzić po pierwszy wrażeniu, wydawać opinii tak bez żadnego zastanowienia, nie można lekceważyć swoich przeczuć, które mogą właśnie mówić nam, że to, co widzimy, to co poznajemy, decyzja, którą podejmujemy nie są takie, jakie nam się wydają.

Czy nie lepiej przyjrzeć się czemuś, komuś z wielu stron, rozważyć i wziąć pod uwagę przeczucia? Kiedy będziemy sądzić, że wszystko jest takim, jakim się wydaje, przyczynimy się do powielania i tworzenia stereotypów, a przecież nie wszystko jest takim, jakim się wydaje.

7 października 2009

cz. 4.

Aiden: Gdzie sobie życzysz, żeby Cię zawieźć Alice?

Alicja: Na Tallaght, ale muszę najpierw zadzwonić do Andrzeja i Pawła. Wiesz, będę mieszkać u nich, dopóki sobie czegoś nie znajdę. Mogłabym skorzystać z Twojego telefonu, bo przez tę całą sytuację z tym namolnym facetem zupełnie wyleciało mi z głowy, aby kupić sobie kartę do telefonu, a roamingu nie włączyłam sobie.

Aiden: Nie ma sprawy. Proszę. Jak chcesz możemy wpaść gdzieś na stację albo do marketu i kupisz sobie to, co ci potrzeba.

Alicja: Dziękuję ci.

Alicja wzięła do ręki podany jej przez Aidena telefon i z niecierpliwością wydusiła numer Pawła. Paweł był jej najlepszym przyjacielem, znali się od przedszkola. To Alicja namówiła go, aby postawił wszystko na jedną kartę i odwiedził Andrzeja, wyznając mu co do niego czuje. Od tamtej pory chłopaki są razem, a Andrzej od razu polubił Alę.

Długi sygnał.... tylko dlaczego Paweł nie odbiera, przecież wiedział, że przyjeżdżam - pomyślała Alicja, nie dając za wygraną.

Alicja: No w końcu! Już myślałam, że nigdy nie odbierzesz.
................
Alicja: Gdzie na M50?Ale nic wam się nie stało?
...................
Alicja: Paweł, nie spieszcie się. Przyjadę na Tallaght sama, a raczej z życzliwym tubylcem, który użyczył mi telefonu. Podaj mi adres do Was i tam się spotkamy. W razie czego dzwońcie na ten numer.
......................
Alicja: Cookstown Way, koło Luasa, naprzeciwko Square'a. Do zobaczenia.
...........

Oddając Aidenowi telefon....

Alicja: Jeszcze raz ci dziękuję. Jeśli ci to nie sprawi kłopotu podjedźmy gdzieś po tę kartę. Mam jeszcze sporo czasu.

Aiden: Coś się stało? Widać, że zdenerwowałaś się.

Alicja: Chłopaki, moi przyjaciele, u których miałam nocować, mieli wypadek. Ktoś w nich uderzył i czekają na gardę, więc jeszcze nie ma ich w domu.

Aiden: Ale nic im się nie stało?

Alicja: Wszystko w porządku, tylko w domu będą najprawdopodobniej dopiero wieczorem.

Aiden: Może w takim razie dasz się zaprosić na kawę? Może jesteś głodna?

Alicja: Z chęcią zjadłabym coś i ta kawa... Nie zdążyłam wypić dzisiaj żadnej.

Aiden: Znam jedno fajne miejsce. Dają tam dobre jedzenie, a obok jest przytulna kawiarenka z bardzo smaczną kawą. Będę Twoim przewodnikiem dzisiaj.

Twarz Alicji promieniała uśmiechem pomimo zmęczenia, a myśl o popołudniu w tak miłym towarzystwie...
Trzy godziny minęły Alicji w tempie eksresowym. Skąd ten człowiek zna takie piękne, klimatyczne miejsca? Nie wygląda na takiego - myślała Alicja. Ciepłe kolory, jazz... Ciekawe czego dodali do tej kawy... Pachnie tak delikatnie, lekko orientalnie.... Indie.... A to arabskie jedzenie... chyba irańska knajpka....... Niesamowity człowiek, otwarty, intrygujący.... Czy to możliwe? Jest prawdziwy? Hmm.... ale ten jego wygląd.... raczej nie jest urzędnikiem....... a może się mylę?

Aiden: Alice... Paul dzwoni.

Alicja: Paweł? Jak tam? Już załatwiliście?
...................
Alicja: No tak. Jeszcze nie poznałam, jak ta biurokracja tu funkcjonuje, że też na kobiety trafiliście. Służbistki co?
........................
Alicja: Taaak. Właśnie zjadłam pyszny obiad, piję kawę. Nie martwcie się. Może poszukam hotelu na tę jedną noc i zobaczymy się rano?
..................

Alicja: Dziękuję. Ehhhh..... Aiden, gdzie tu jest najbliżej dobry, niezbyt drogi hotel?

Aiden: Tu niedaleko. Ale poczekaj Alice, hotel? Przecież miałaś.....

Alicja: (przerywając Aidenowi, uprzedzając jego pytanie) Tak, ale nie wiadomo, o której wrócą, bo to się przedłuża.....

Aiden: Alice, mogłabyś przenocować u mnie... ja mogę spać na kanapie. Co Ty na to?

Alicja: ..............................

cz. 3.

Dwa tygodnie później......

Alicja: Gośka, proszę pospiesz się, bo nie zdążę na odprawę i będę musiała tu zostać, a jemu to oczywiście sprawi satysfakcję.

Gosia: Nie stresuj się, zdążymy. Może wolałabyś, aby Tomek Cię odwoził?

A: Zdecydowanie nie, bo jak zwykle byłabym na pewno na ostatnią chwilę, o ile w ogóle zdążyłabym. Dobrze wiesz, że Twój mąż, a mój brat, wszędzie się spóźnia, dlatego poprosiłam Ciebie. Zresztą wolę z Tobą jeździć, czuję się bezpieczniej.

G: I widzisz? Już jesteśmy i masz jeszcze sporo czasu. Poczekać z Tobą?

A: Dziękuję, już wystarczająco dużo dla mnie zrobiłaś. Wracaj do maluszków i ucałuj je proszę ode mnie. Zadzwonię zaraz po przylocie.

Jakiś czas później w samolocie...

A: (No pięknie, że też trafiło mi się takie miejsce... Dobrze, że lot tak krótko trwa). Przepraszam, mógłby pan wstać i mnie przepuścić na moje miejsce?

Współpasażer: Ależ proszę. Dla pięknej kobiety wszystko. Michał jestem.

A: (znudzona, ściskając po męsku rękę Michałowi, aby uniknąć pocałunku) Alicja.

M: Myślę, że to będzie niezwykle ciekawa podróż. Takie piękne widoki....

A: Być może. Pan wybaczy, jestem bardzo zmęczona, nie mam siły na rozmowę (Żeby się już do mnie nie odezwał. Chwilowo mam dość facetów.)

M: No tak, rozumiem. To może jak się pani prześpi, pani Alicjo, porozmawiamy? Ma pani niezwykle piękne imię, pani Alicjo.

Alicja udaje, stara się równo oddychać, udając, że śpi.
A: (Niech on już przestanie gadać. Drażni mnie jego głos.)

M: (Hmmm... Zasnęła. Widać, że zmęczona.)

Kilka chwil później...
wdech..wydech..wdech..wydech..wdech..wydech..wdech..wydech..wdech.......
Znużona upałem i mało interesującym ją współpasażerem, Alicja zapadła w sen....

Po kilkudziesięciu minutach...
M: (Gdyby tak położyła głowę na moim ramieniu... Jakie małe dłonie... A może ją dotknę, złapię za rękę? Jest taka ładna... Na pewno nie poczuje... przecież śpi.....)

A: (z irytacją) Co pan robi?

M: Dotykam pani gładkich dłoni.... mhmmm.... Czy mogę Cię Alicjo pocałować?

A: Chyba pan żartuje! Proszę natychmiast puścić moją rękę.

M: Ależ Alu....

A: Słucham?! Proszę dać mi spokój. Zresztą słyszy pan? Podchodzimy do lądowania. Proszę się uspokoić. (Czemu to tak długo trwa. Mam dość tego namolnego faceta. Uhhhhh.... No w końcu! Dobrze, że miałam miejsce tak blisko wyjścia...)

Kilkanaście minut później.......

Mężczyzna, Irlandczyk: Przepraszam, to moja walizka.

A: Chyba się pan pomylił. To moja.

MI: Niech pani wybaczy, to na pewno moja.

A: Proszę spojrzeć na etykietkę.....uuupsss...

MI: Przepraszam panią bardzo. To pani walizka.

A: Nic się nie stało. Miałam i tak kupić nową.

Michał: Alu, tu jesteś!

A: Cholera... a ten czego znowu?

MI: Do mnie pani mówiła? Nie zrozumiałem.

A: A nie, nie do pana. Tylko ten mężczyzna od początku lotu nie daje mi spokoju.

M: Alicjo, Alu, jak dobrze Cię widzieć! Myślałem, że już Ciebie zgubiłem.

MI: Pan wybaczy, ale ta pani jest ze mną, prawda?

A: Tak, oczywiście. Mieliśmy różne miejsca w samolocie. To...

MI: Aiden. Miło mi.

M: yyyyyyyyyyyy..............

MI: Widzę moją walizkę. (Całując Alicję w policzek) Kochanie, pozwól, że wezmę i twoją. Chodźmy.

A: Dziękuję panu.

MI: Nie ma za co. Jestem Aiden, nie żaden pan.

A: (z delikatnym uśmiechem) Alicja. Miło mi bardzo.

MI: Ooooooo Alice.... Mam tu samochód na parkingu. Pozwól, że Cię podwiozę. Ta walizka może się zupełnie zepsuć.

A: Już dość dla mnie zrobiłeś. Wybawiłeś mnie od tamtego natręta. Nie chcę Ci sprawiać kłopotu...

MI: To żaden problem. Z przyjemnością odwiozę cię tam, gdzie zechcesz. Nie obawiaj się.

A: (Z wahaniem) No dobrze... ale ja naprawdę nie chcę sprawiać ci problemu.

MI: To żaden kłopot, chyba że uważasz, że jestem kolejnym natrętem?

A: (Ze śmiechem) W żadnym wypadku! Dobrze, jedźmy.......

cz. 2.

- Jak mi się nie chce do niego jechać, ale z drugiej strony lepiej mieć to za sobą. - pomyślała Alicja, wychodząc przed blok, w którym mieszkała. - Hmmm.... samochód czy jednak autobus? Nie wiem, w jakim kierunku potoczy się ta rozmowa, kiedy zakomunikuję mu, co zamierzam... Tak. Autobus to najlepsze rozwiązanie. W końcu to tylko 3 przystanki. Cholera, właśnie jedzie. Żebym tylko zdążyła...

10 minut później.... drrrrrrrr........ drrrrrrrrrrrrrrrr..........

M: Kto tam?

A: Cześć Marcin, tu Alicja.

M: Właśnie cię widzę. Wejdź proszę.

A: Jestem, jak obiecałam.

M: Może napijemy się wina? Nie przyjechałaś samochodem, więc chyba się napijesz?

A: Za wino dziękuję. Wolałabym herbatę.

M: Wiesz, gdzie co leży. Obsłuż się sama.

A: (Ale gościnny się zrobił....) Oczyyywiśśście.

Po chwili. Alicja wchodzi z filiżanką herbaty i siada na kanapie, naprzeciwko fotela, na którym siedzi Marcin, sącząc czerwone wytrawne wino.

A: Chciałam z tobą porozmawiać o tej Norwegii.

M: Zdecydowałaś się wreszcie?! Wynająłem już dla nas dom.

A: Marcin, poczekaj. Jak to wynająłeś? Przecież nawet ci nie dałam jednoznacznej odpowiedzi.

M: Przecież mi nie odmówisz.

A: A jednak. Odmawiam. Nie pojadę do Norwegii.

Zaległa cisza, którą przerywało jedynie bzycznie muchy.

A: Dlaczego zamilkłeś?

M: Nie spodziewałem się tego po tobie. Tyle dla nas zrobiłem. Tak się starałem, a Ty mi teraz mówisz, że nie wyjedziesz ze mną. Czy z tobą wszystko w porządku kobieto? Przyznaj, że to ta twoja przyjaciółka cię namówiła, żebyś mi się postawiła. Dlaczego mi to robisz?! Przecież ja ciebie kocham.

A: A ja już chyba ciebie nie.

M: Chyba się przesłyszałem... Jak to mnie nie kochasz?

A: (boleśnie) Po prostu. Wypaliłam się. Nic, poza litością, nie czuję do ciebie. Wybacz, ale nie pojadę z tobą do Norwegii. Kupiłam bilet do Dublina. W jedną stronę.

M: (ze złością) Nie mogę uwierzyć! Naprawdę nie mogę uwierzyć! Jak możesz! Jak możesz być dla mnie tak okrutna?! I to po tym wszystkim, co razem przeżyliśmy?!

A: (z chłodem) Nie było tego znów aż tak dużo. Zresztą zawsze lubiłeś otaczać się wianuszkiem kobiet. Wybierz sobie jedną z nich i z nią tam wyjedź.
(stanowczo) Nie dam się tobie stłamsić. Mam swoje życie, o którego istnieniu zapomniałeś.

M: Powinnaś wiedzieć, co cię czeka. Jak to mówią? Widziały gały, co brały.

A: A wiesz, że to działa w obie strony? Każdy kij ma dwa końce. Wychodzę.

M: Poczekaj!

Marcin wstaje i chwyta ją za rękę.

M: (miękko) Zacznijmy wszystko od nowa, dobrze?

A: Nie. Nie zacznie się wszystko od nowa. I proszę, puść moją rękę. Chciałabym wyjść.

Alicja uwalnia dłoń z uścisku Marcina, zmierza w stronę drzwi.

M: Zadzwonię!

Alicja wychodzi.

A: Nie trudź się. To koniec.

Z przypadkiem w tle. cz. 1

W mieszkaniu panowała cisza, jeśli nie liczyć szumu wentylacji od komputera i oddechu śpiącej, ze wspartą na klawiaturze głową, drobnej blondynki. Zegar wybił właśnie drugą. Za oknem błysnęło gdzieś w oddali. Kobieta drgnęła i otworzyła oczy, jednocześnie spoglądając za szybę.
- Błyska na pogodę - pomyślała, wstając z krzesła. Otworzyła szerzej drzwi na balkon, chcąc wpuścić trochę nocnego powietrza, aby orzeźwić się, ocknąć. Bilet! - przemknęło jej przez głowę.
Chwilę później słychać już było gorączkowe klikanie. Stuk..klik..klik..klik..klik....
-Jest! Niedziela, od dziś za dwa tygodnie, 12.45, lot Kraków - Dublin. Uuuuffffff, a już myślałam... szkoda tylko że przyjdzie mi lecieć puszką, w której jest mniej miejsca niż w polskim pks-ie, ale jakoś się przeżyje. Nie zniosę już dłużej oddychnia atmosferą tego dusznego miasta.
Alicja podniosła się z krzesła i wolno przemknęła do łazienki. Spojrzała w lustro, wybuchając śmiechem. Wyglądała jak kiepski klaun z tymi potarganymi sprężynami zamiast włosów i rozmazanym makijażem. Odkręciła kurki nad wanną. Jednak huk wody nie zagłuszył dzwonka telefonu. Marcin. Tylko on miał w zwyczaju dzwonić do niej w środku nocy. Żeby jeszcze było to coś ważnego. Kataklizm. Wypadek. Śmierć. Zawsze telefonował, mając w zanadrzu jakieś nudne informacje, które mogły poczekać do rana.
- Nie mam ochoty z nim rozmawiać.
Telefon jednak nie przestawał dzwonić. Alicja ze stoickim spokojem poczekała aż wanna wypełni się odpowiednią ilością wody. Zakręciła kran i wyłączyła aparat. Marzyła tylko o tym, aby zanurzyć się w chłodnej wodzie, rozluźnić napięte mięśnie, ocknąć się z letargu, w którym od tak dawna przebywała. Kolejne "rewelacje" Marcina mogły zaczekać do rana. Zresztą sama będzie musiała z nim porozmawiać i powiadomić go o swoim wyjeździe. Na samą myśl o tym, aż mdliło ją z nerwów. Wiedziała, że rozmowa nie będzie należała do łatwych, ponieważ Marcin nie lubi, kiedy coś nie idzie zgodnie z jego zamysłem. Marcin - odnoszący sukcesy architekt, obracający się w gronie wielu wpływowych, bogatych ludzi, otaczający się wianuszkiem kobiet. Alicja była inna niż te wielbiące go kobiety. To spowodowało, że zainteresował się nią i zaczęli się spotykać. Jednakże Marcin, mimo że wiedział, iż Alicja jest wolnym duchem, nie da się zdominować, próbował zdusić w niej to, co sprawiało, że jest taka, a nie inna.
- Marcin nie będzie zadowolony. - pomyślała Alicja zanim zanurzyła się w chłodnej przezroczystej wodzie.

5 października 2009

O wiecznych singlach, związkach i miłości, czyli dlaczego Chocolate nie może się zakochać.

Od zawsze zastanawiałam się nad tym, jak pachnie miłość. Tak sobie myślę, że ma ona zapach tych, których kochamy. I kiedy tak rozmyślałam sobie o tej miłosnej zapachowej kwestii, doszłam do wniosku, że mam problem z miłością. Chyba coś ze mną nie tak, bo właściwie odpycham od siebie uczucia, nie potrafię się zaangażować, a na propozycję randki reaguję ucieczką.

Nie dalej jak zaledwie kilka dni temu, odbyłam z moim ojcem kolejną z serii rozmów na temat układania sobie życia osobistego. Ojciec uważa, że nie dobrze być samemu i że jeśli ktoś świadomie wybiera życie singla (nie na kilka lat, ale na resztę życia), tudzież ma tzw. partnera dochodzącego (coś jak kochanek/kochanka), postępuje tak z wygodnictwa i egoizmu. Możliwe, że coś jest na rzeczy, ale z drugiej jednak strony przecież bywa i tak, że tej drugiej połowy nie udaje się odnaleźć, więc w takim razie co? Związek z rozsądku, dla korzyści materialnych czy ze strachu przed samotnością...? Cholera wie.
Oczywiście rozmowa taka a nie inna wynikła stąd, że w mojej rodzinie są przypadki wiecznych singli.

Jeśli o mnie chodzi przejawiam lęk przed związkiem, wręcz obsesyjny. Być może lęk ten mam genetycznie wpasowany w swój pakiet dziedziczony po przodkach. Wiem, że związek niesie ze sobą całą masę pozytywów, ale już samo słowo "związek", nie mówiąc już o "ustatkowaniu", "małżeństwie" i innych takich, budzi we mnie skojarzenia raczej negatywne. Związek wziął się przecież od związania, bo łączy dwoje ludzi... czyli ta druga osoba wciąż będzie czegoś ode mnie chciała, domagała się, a co ze świętym spokojem i czasem dla siebie? Na samą myśl o wciąż wydzwaniającym do mnie facecie mam ochotę uciec.

Związek kojarzy mi się z tym, że ktoś będzie się domagał praw do mnie, jakbym była czyjąś własnością, przedmiotem. Przywodzi mi na myśl również uzależnienie, oplątywanie, duszenie się, rozliczanie się z własnego czasu, ograniczanie. Chyba traktuję to słowo toksycznie, więc z pewnością stąd moje takie a nie inne myślenie, co wynika z moich doświadczeń.

Próby stworzenia trwałego związku to w moim przypadku nawet nie klapa na całej linii, nawet nie porażka, ale jakaś masakra piłą mechaniczną. Nie umiem w minimalnym stopniu się zaangażować. O zakochaniu się nawet mowy nie ma choćby w myślach. Co prawda bywało, że myślałam, iż coś więcej czułam, ale były to raczej pobożne życzenia tej drugiej strony bądź mojego otoczenia, którym czasem na chwilę ulegałam, aby później ze zdwojoną siłą zaprzeć się w sobie i stwierdzić, że ta cała sytuacja albo związek ani mnie grzeje ani ziębi. Przy podejściu "co za różnica" czy "wszystko mi jedno" to jak mogę się zaangażować? Otóż nie mogę. Zresztą prawie wszystkie moje związki rozpadły się właśnie z tego powodu, z powodu braku mojego zaangażowania się. Cóż... należę do ludzi, którzy nie angażują się w projekt i dają z siebie minimalne minimum, jeśli już koniecznie muszą, kiedy im na czymś nie zależy, nie są zainteresowani, dana rzecz nie daje im satysfakcji.

Abym się zaangażowała, muszę czuć. Nie angażuję się, bo nie czuję, nawet jeśli chciałabym, to na siłę się i tak nie da. Skądś jednak te "związki" się brały. Za każdym razem wydawało mi się, że może tym razem będzie inaczej, że może coś się zmieni. I zmieniało się, ale tylko jedno - mianowicie - robiłam się coraz bardziej zblazowana i obojętna. Wiecie, na początku każdej znajomości damsko - męskiej jest fajnie, bo są same nowości, które w końcu się kończą. W moim przypadku, kiedy kończyły się nowości, a ja nie miałam czego odkrywać w facecie, nie widziałam w nim pasji, silnej i potrafiącej mnie zafascynować osobowości, zaczynałam się nudzić i było mi wszystko jedno. Po pewnym czasie facet zarzucał mi brak zaangażowania i był koniec, o ile sama wcześniej nie pozbyłam się delikwenta, kończąc jego męki u mojego boku.

Myślicie sobie, że paskuda ze mnie. Możliwe. Po prostu wcale nie wierzę w to, że miłość może mi się przydarzyć. Chciałabym wierzyć, ale nie wierzę. Tak w ogóle to się jej boję. Kiedyś myślałam, że na nią nie zasługuję, ale każdy zasługuje na miłość. Mam jakąś blokadę wewnątrz. Nie wiem, czy umiałabym kochać, dać coś z siebie. Nie potrafię się zakochać. Nie ma we mnie już tej iskry, która była kiedyś. Pamiętacie notkę o "moich" mężczyznach? To były jedyne trzy momenty, kiedy przydarzyła mi się magia. Trzy momenty, trzy historie, jedna magia.

Nie czekam. Nie myślę. Nie wiem nawet, czy chcę. Boję się.

2 października 2009

Między szyją a obojczykiem....

Lubię tak sobie siedzieć w ciepłej kuchni, wwąchiwać się w smaczne zapachy i myśleć, marzyć. Każdy dom ma swój niepowtarzalny zapach. Wystarczy uchylić drzwi, wściubić swój nos i zaraz można poczuć tę charakterystyczną dla danego miejsca woń.

Dom moich dziadków, rodziców mojej mamy, których nawet nie miałam szansy poznać, miał ten charakterystyczny zapach starych domów - drewno, żywica, słoma i trzcina... Pamiętam kiedy mama mnie tam zabrała pierwszy raz. Żałowałam bardzo, że nie dane mi było poznać dziadków, że... nie wiedziałam jak pachniała kuchnia babci, jak pachniał dom, kiedy oni tam mieszkali. Jednak miałam szczęście, że mogłam jeszcze wwąchiwać się w atmosferę tamtego miejsca, zanim przez głupotę ludzką spłonęło.

Mój dom rodzinny, a właściwie mieszkanie, także ma swój zapach. Odkąd pamiętam pachnie suszonymi grzybami, herbatą lipową, powidłami i plackiem drożdżowym z kruszonką. Oczywiście najsilniej odczuwa się te zapachy jesienią i zimą, kiedy są świeże, wnikają we wszystko w domu. Tak pachniała też moja mama, jej dłonie... Kiedy smażę powidła, przesypuję suszone grzyby czy piekę ciasto czuję się tak, jakby obok była.

Tak, jak każdy dom przesycony jest jakimś zapachem, tak i ludzie mają swoje niepowtarzalne zapachy, które mogą nam się z czymś kojarzyć, niekoniecznie z jedzeniem. Czyż nie jest tak, że kiedy nos coś wyczuwa, przyjemnego bądź też nie dla naszego zmysłu powonienia, to ten dany zapach nie wywołuje w nas skojarzeń? Skojarzeń z domem rodzinnym, z dzieciństwem, z różnymi osobami, miejscami, sytuacjami, uczuciami.....?

Czasami bywa i tak, że nie można powstrzymać się przed wdychaniem czyjegoś zapachu i chciałoby się jeszcze i jeszcze, i jeszcze... Może to daje poczucie bezpieczeństwa? Śmieję się czasem, że nosem wyczuwam bratnie dusze, ale coś w tym chyba jest.

Lubię nabliższym mi ludziom, tym bardzo bardzo mi bliskim, wciskać nos i podbródek między obojczyk i szyję. Tam właśnie najmocniej czuję zapach...

Wiosenny deszcz, dym z ogniska i słoneczniki - tak podobno pachnę. Dla własnych dzieci z pewnością będę pachnieć inaczej, może tak jak moja mama dla mnie - powidłami i drożdżówką?