29 grudnia 2009

Księżniczka i Mag - kilka kwestii.

Zanim wrócę do rozwijania opowieści o Księżniczce i Magu, poruszę kilka kwestii.

Opowieść jest metaforą, jest zbudowana z metafor, pojawiają się w niej archetypy, opiera się o bajki. Jest swego rodzaju bajką, ale nie tylko.

Zamek - to miejsce, które kojarzy nam się z domem, ale również z czymś w rodzaju fortecy, z czymś trudno dostępnym, z czymś dobrze bronionym. W opowieści zamek można potraktować tak jak dom, jako zbiór rzeczy materialnych, coś co się posiada, ale równie dobrze może być to sytem wartości i wnętrze, to co w nas samych cenne, co ukrywamy, przed czym bronimy dostępu. Przecież człowiek nie odsłania się przed wszystkimi wokół, choć zdarzają się ludzie lubiący się wybebeszać (wywnętrzniać ;) każdej napotkanej osobie. Wreszcie zamek można traktować jako dziewictwo, czyli coś, jeśli zabrane jest siłą, niszczy kobietę.

Księżniczka - w tym kontekście osoba dość naiwna. Jak to bywa w naszym społeczeństwie wymagano od niej, aby była ułożona, grzeczna, cicha, miła, schludnie i ładnie odziana, a przez to nie rozwinęła w sobie walki o własny głos, o prawa dla siebie. Skoro naiwna, to i ufna, nie zna życia, nie zdaje sobie sprawy do czego są zdolni posunąć się ludzie. Nie dostrzega, że jest istotą seksualną, dziewictwo chce zachować dla tego jedynego, dla męża. Marzy o królewiczu z bajki, który się nią zaopiekuje, będzie ją kochał i wielbił, nosił na rękach i będą mieli wspaniały dom, rodzinę i psa. Nie zna mężczyzn, nie wie jacy są i czego pragną. Żyje iluzją, w świecie swojej wyobraźni i marzeń. Ona ma być dobrą żoną i matką, nie pytać, a słuchać męża, w końcu wychowano ją w społeczeństwie patriarchalnym i nie wypada, aby kobieta to czy tamto robiła. Chciałaby zbawić cały świat, siostra miłosierdzia. Coś jak sierota, jeśli chodzi o archetyp, szuka silnej opiekuńczej osoby. Jeśli da się stłamsić, jak dała się nasza księżniczka, to staje się męczennicą. Kiedy otworzą się jej oczy może popaść w drugą skrajność i przejąć najgorsze cechy wojownika, stanie się zimną wyrachowaną suką.

Dobra wróżka - pomaga, rzuca się z pomocą, ale nie przychodzi nie wezwana, czyli jeżeli nie proszą jej o pomoc, to się nie pcha jak "siostra miłosierdzia". Nie będzie na siłę uszczęśliwiać ludzi, jeśli wg ich mniemania owo uszczęśliwianie nie jest potrzebne. Chciałaby zmienić świat na lepsze, ale wie, że zacząć trzeba od siebie.

Czarownica - świadoma siebie kobieta, świadoma swoich wad i zalet, swojej seksualności, której się nie wstydzi i z której korzysta. Dba o własny rozwój. Nie walczy z wiatrakami (wie,że pewnych rzeczy nie przeskoczy i akceptuje to), nie udaje kogoś kim nie jest. Nie żyje iluzją. Świadomie przeżywa uczucia, pogodzna z ograniczeniami. Uważna obserwatorka. Nie boi się bliskości. Wciąż poznaje siebie i uczy się siebie.

Mag jest podobny do czarownicy, z tym że czasem nie może oprzeć się sprawdzaniu swoich sił na kobietach, ale potrafi nad tym zapanować. Odkrywa siebie, uczy się siebie, ale musi poznać własne słabe strony, zaakceptować je i nauczyć się z nimi żyć.

Mag - Wędrowiec to poszukujący, potrafi zmierzyć się z samotnością, jednak nie boi się bliskości, przywiązania. Nie ma już obaw, że związek czy w ogóle bliższe relacje z ludźmi mogą go ograniczyć. Buduje swoje życie w oparciu także o różnego typu relacje z ludźmi. Ma najlepsze cechy oby typów i duże doświadczenie. Świadom swoich ułomności. Umie połączyć niezależność z bliskością.

Wędrowiec - trochę poszukujący, trochę artysta, nonkomformista. Boi się bliskości, związków, uczuć, raczej nie tworzy więzi, nie nawiązuje bliższych relacji z ludźmi, gdyż obawia się, że może go to ograniczać. Woli być sam niż być z kimś, bo uważa, że związek nie pozwoli mu rozwinąć skrzydeł. Raczej samotnik, zdystansowany, podchodzący z rezerwą do ludzi. Potrafi się zmierzyć z własną samotnością, ma głód wiedzy, chce poznawać, odkrywać. Kobiety w jego życiu są tylko na chwilę. Wiecznie szukający. Obawia się osiąść, obawia się stabilizacji, również zawodowej.

To na razie tyle. W miarę rozwijania się opowieści, wyjaśni się więcej z kontekstów. Jutro ciąg dalszy historii, pojawią się nowe wątki, inne będą poszerzone, więc zapraszam serdecznie, a dziś życzę Wam przyjemnego wieczoru :) Pojawią się Casanovi Barów Mlecznych itd. Będzie ciekawie.

28 grudnia 2009

Krew, magia i lustro.

Do napisania tej notki natchnęły mnie swoje własne przemyślenia, kilka artykułów, komentarz i własne wspomnienia.

Nie ulegam nałogom. Nie ma we mnie czegoś takiego jak uzależnienie. Żartuję sobie czasem, że jestem uzależniona od czekolady, ale tak naprawdę mogę nie jeść jej i w ogóle nie spożywać kakao tygodniami, chyba że mam zbyt mało... magnezu albo spada mi ciśnienie bardziej niż zwykle.

Nie jestem jak chorągiewka. Nie zmieniam poglądów pod wpływem. Nie wierzę ślepo, nie daję się prowadzić komuś za rączkę, ale mam głód wiedzy, głód poznania. Uważam, że tylko wtedy kiedy się zna obie strony medalu, choć trochę się o nich wie, to można mówić o świadomym wyborze, o świadomych decyzjach, o posługiwaniu się wolną wolą.

Nie jestem specem od magii czy okultyzmu. Wiem tylko tyle, ile było mi potrzebne. Nie wiem na ile na człowieka może działać magia, czy i jak mocno można wyrządzić komuś krzywdę czy za pośrednictwem różnych rytuałów, choćby z voodoo, mam na myśli rzucanie klątw na kogoś. Możliwe, że działanie zależy od tego, czy dany człowiek, na którego się to rzuca, wierzy w to, jest jakoś podatny.
Wierzę w istnienie zła, więc idąc tym tropem, uważam, że bratając się ze złem można zaszkodzić sobie, ale można zaszkodzić też komuś. Czytałam o paktach z diabłem, znam osobę, która o mało co nie zawarła czegoś takiego, tylko po to, aby mieć więcej pieniędzy (sam dowód przed wystarczył, aby osoba zobaczyła, że ze złem się nie igra). Nie wiem jak to jest z magią i z używaniem swoich mocy, czy z rzucaniem klątw, wszystko po to, by komuś zaszkodzić, zniewolić kogoś czy się zemścić. Nie wiem, jak to wygląda ze strony człowieka, który chce komuś zaszkodzić i z chęcią wysłuchałabym, co ma do powiedzenia ktoś, kto wie, jak to jest.

Znałam pewnego człowieka. Interesował się magią, okultyzmem. Nie wiedziałam, że lubi się tym "bawić". Utrzymywałam z tą osobą powiedzmy, kontakty towarzyskie, ale zawsze czułam, że powinnam mieć dystans, jakoś tak nie czułam się ani dobrze, ani bezpiecznie w towarzystwie tej osoby, nawet podczas rozmowy, kiedy byli inni ludzie, czułam się nieswojo. Kiedyś ten człowiek był u mnie w domu. Byłam akurat wtedy sama. Wydarzyło się wiele rzeczy, które nie powinny się wydarzyć. Nie słuchałam intuicji.

Później zaczęły mnie dręczyć koszmary. Nie mogłam spać w nocy. Myślałam początkowo, że to stres, ale koszmary zaczęły być paskudne. Czułam się nieswojo wieczorami w domu. Jakiś dziwny lęk mi towarzyszył kiedy idąc nocą do łazienki mijałam lustro, odruchowo zamykałam oczy. Po kilku dniach, zasłaniałam na noc wszystkie lustra w domu. Dlaczego? Nie wiem. Czułam się bezpieczniej.

Chyba po dwóch czy trzech tygodniach czegoś takiego, wymęczona koszmarami, krótkim snem, postanowiłam gruntownie posprzątać. Stwierdziłam, że może wówczas wróci harmonia i spokój w domu. Podczas sprzątania, znalazłam w powłoczce poduszki pakiecik z paskudztwem wymieszany z krwią, znalazłam kilka takich w domu. Na dwóch lustrach we wszystkich rogach były ślady od krwi, jakieś znaki. Wiedziałam czyja to sprawka, bo samo z siebie to się wziąć nie mogło. Pozbyłam się pakiecików, posprzątałam, znajdując dużo różnych dziwnych rzeczy, nawet wyprałam wszystkie moje ubrania. Zostawiłam sobie tylko jeden, zaprosiłam mojego znajomego i sobie z nim porozmawiałam. Przyznał się, że ma nawet moje włosy, bo mu do jakiegoś rytuału voodoo są potrzebne. Dlaczego zrobił, co zrobił?
Bo chciał mnie mieć dla siebie.

Na rozmowie się nie skończyło. Mało brakowało, a tego tekstu i żadnego innego nie popełniłabym na tym, czy innym blogu.

Wiecie, po tamtym sprzątaniu, po pozbyciu się pakiecików i innego gówna, mogłam spać, przestałam miewać lęki. Trochę się bałam, bo nie bardzo wiedziałam, co ten człowiek robił za moimi plecami i wiedziałam, że zdolny jest do wszystkiego. Odbiło mi się jeszcze później ciężką depresją. Facet celu nie osiągnął. Może pomógł w tym mój sceptycyzm, może wiara, a może coś innego?

Może mi ktoś wytłumaczyć, co się wtedy działo, co mogło się dziać i dlaczego, mimo lęku ja się temu nie poddałam?
Dlaczego ludzie uciekają się do magii i klątw?
A co myślicie o braterstwie krwi? O zmieszaniu jednej krwi z drugą? Czy to może uchronić przed drugą osobą, czy wprost przeciwnie?
Ktoś się na tym zna i wie coś więcej?

27 grudnia 2009

Wiara, karty i działanie.

Wierzę w Boga. Nie wierzę we wróżby horoskopy. Do końca roku zostało jakieś marne 98 godzin, co mnie niezmiernie cieszy, bo rok był paskudny w całej okazałości. Gdyby nie drobne promyki radości i spokoju, chyba wykończyłabym się psychicznie. W każdym razie odliczam godziny i marzę o tym, aby nie zauważyć, jak odpływa ten rok, jak zostaje przeszłością, tak jak nie zauważyłam jak nadszedł. Nie pamiętam.

Ostatnio wciąż dostaję sms-em bzdurne reklamy od pseudo-wróżek, a nigdy nie byłam u żadnej, nie czytam horoskopów w gazetach, nie wierzę w porady wróżek przez telefon, sieć, itd. W horoskopach urodzeniowych z pewnością coś jest, we wróżbach starożynych może też, jednak zawsze jakoś jestem trochę sceptyczna, choć nauczyłam się stawiać karty. Było to już dość dawno, kiedy chodziłam do podstawówki nauczyłam się tego od mojej nauczycielki matematyki, miłej starszej pani. Nie stawiam kart innym ludziom. Nie mogłabym tego zrobić, również dlatego że sama nie bardzo w to wierzę, ale też czułabym się dziwnie nieswojo mówiąc komuś, że spotka go nieszczęście. Zdarzyło mi się postawić je samej sobie.

Pierwszy raz zrobiłam dość dawno. Dziwne, bo zdarzyło się to, co zobaczyłam. Przedostatni raz mniej więcej rok temu, kiedy zaczęłam miewać sny, mówiące o bliskiej śmierci Mamy. Karty tylko potwierdziły moje przeczucia. Przeraziło mnie to i zdziwiło. Przypomniało mi się dziś, kiedy po prawie roku znowu w nie spojrzałam. Dziwne, że potwierdzają moje przeczucia. Nie rozumiem... Nie wiem. Dlaczego?

Nie pamiętam, czy komuś się przyznałam do takich umiejętności, że patrzę w te kartoniki choć jakoś w to nie wierzę.

Lubię poznawać. Lubię wiedzieć. Lubię odkrywać, ale nie chcę wiedzieć wszystkiego. Nie kusi mnie to. Nie potrzebuję wiedzieć czy uda mi się stworzyć długotrwały związek, czy i ile będę mieć dzieci, kiedy umrę, czy na emeryturze będę bardzi bogata czy to, czy tamto. Sprawdzam przeczucia, które nie dają mi spokoju.

Nie chcę wiedzieć tego, co będzie za sto lat. Chcę się zatrzymać. Stanąć. Chcę się uśmiechać. Marzę o tańcu, o swobodnym płynięciu po parkiecie w rytm jakiegoś fokstrota czy tango. Chciałabym tańczyć, zatopić się w dźwiękach. Chciałabym mieć 24 godziny. Nie chcę postanowień noworocznych, nie robię ich i robić nie będę. Zmiana cyfry w kalendarzu nie odmienia życia, choć bardzo chcemy w to wierzyć. To, że wróżka, horoskop czy karty powiedzą, że będzie wspaniale wcale nie musi tak być. Radość zawsze przeplata się ze smutkiem. Nie można czekać, czekać aż samo się odmieni, aż życie się zmieni, bo przecieknie przez palce i nic się nie zmieni. Jednak czasem trzeba przeczekać, przemilczeć, ale działanie jest konieczne w odpowiednim momencie.

Można sobie wierzyć w co się tam chce, w Boga, w horoskopy, w przeznaczenie, w miłość, itd. Jednak jeśli człowiek nic nie wykrzesa z siebie, to wiara mu nie pomoże. Wiara i owszem, ale połączona z tym, co w nas najlepsze.

26 grudnia 2009

Stanąć w prawdzie czyli świąteczny rachunek sumienia.

Święta to czas bliskości, czas wybaczania, czas życzeń, czas dobra, przynajmniej taki powinien być. Jednak nie zawsze tak jest. Czasem dla niektórych to czas wypominania, obrażania, skłócania, bo w końcu można spotkać się z ludźmi, dla których nie miało się czasu, to także czas zapominania i wykrętów.

Jestem naiwna, bo wierzę w dobro, nie skreślam ludzi i daję szansę na poprawę, choć nie pozwalam wodzić się za nos. Nie jestem jedyna, jest wielu takich ludzi.

Kłamstwa, puste słowa i obietnice potrafią zniszczyć, sprawić, że zniknie zaufanie. Dlaczego tak ciężko stanąć ludziom w prawdzie, nawet w święta? Przecież bliscy mogą im wybaczyć i można zacząć od nowa, jednak stykając się z murem nie da się.

Była sobie kobieta. Kobieta wiecznie czegoś potrzebowała od najbliższych, od rodziny. Kłamała, pożyczała pieniądze, robiła długi, na cudzy koszt polepszała standard swojego domu. Uciekała się do wymyślania różnych powodów, na czele z komornikiem i brakiem na chleb dla dzieci, aby pożyczać pieniądze po rodzinie. Bliscy litowali się. Potrafiła wyciągnąć pieniądze nawet od starych chorych rodziców, będących na emeryturze, od rodzeństwa, które uczyło się albo samotnie wychowywało małe dzieci. Nie oddawała. W końcu najbliżsi przejrzeli ją, zauważyli, że byli oszukiwani. Przestali wierzyć, przestali pożyczać na wieczne oddanie.

Kobieta zaczęła rodzinę szkalować przed dalszą rodziną i pożyczać od tamtych pieniądze, skłócając wszystkich ze sobą. Najbliższym było wstyd za nią, ale nie mogli brać odpowiedzialności za jej błędy i oszustwa. Przecież była dorosłą kobietą, która miała własną rodzinę. Nigdy swoich najbliższych nie zaprosiła na Święta, ani matki, ani ojca, ani rodzeństwa, jedynie siostrę ojca czasem zapraszałą, licząc na to, że kobieta zapisze jej swoje mieszkanie w spadku, ponieważ była bezdzietna. Raz jeden przyjechała z mężem i dziećmi do swojej rodziny na święta. Więcej ani razu zaproszenia nie przyjęła, a swoich najbliższych oczerniała przed rodziną i znajomymi, mówiąc, że odsuwają ją od siebie, że jej nie kochają, że jej nie chcą.

Pewnego dnia okazało się, że rodzice kobiety i ciotka chorują ciężko, a mimo to ona nie zmieniła swojej postawy, szkalowała rodziców i rodzeństwo, wciąż próbowała wyciągać pieniądzie i skłócać rodzinę. Nic jej nie mogło pohamować. Liczyła się tylko ona. Nawet o własnych dzieciach zapominała, dobrą żonę tylko już grała. Żadne święta nie sprawiły, aby choć na chwilę przestała myśleć o swoim własnym nosie i o swoim interesie.

Pytania i troskę rodziców, rodzeństwa, ciotki zagłuszała szczebiotem, czczymi obietnicami telefonów, odwiedzin przyjazdów, spłat długów, poprawy. Szczebioty, pierdułki, o ile w ogóle przypomniała sobie, że ktoś się o nią martwi, że ktoś ją wciąż kocha. Kobieta zupełnie nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo łamie serca rodziny, jak bardzo ich krzywdzi, jak bardzo oni cierpią. Nawet widmo śmierci nic w niej nie zmieniło. Jak długo będzie tak zatwardziała, nieczuła?

A czy my czasem nie zbywamy swoic bliskich? Nie gonimy wciąż i wciąż? Czy mamy czas dla rodziny i przyjaciół, dla chorych i smotnych? Czy nie zdarzają nam się czcze obietnice? Czy nie zdarza się nam, że kłamiemy, zapominamy, ranimy?
A może czyjaś postawa przypomina tę wyżej opisaną...? Może w stosunku do własnych dzieci, może rodziców, może współmałżonka czy partnera, a może w stosunku do przyjaciół?

Święta jeszcze się nie skończyły, a na poprawę nigdy nie jest za późno. Nigdy nie jest za późno, by wybaczyć, zacząć od nowa, przyznać się do błędu, stanąć w prawdzie, powiedzieć przepraszam, powiedzieć kocham. Tylko czy mamy na to odwagę?

23 grudnia 2009

Świątecznie.

Święta już tuż tuż. Można poczuć ich oddech na plecach. Jeszcze trochę krzątaniny, zabiegania i już. Święta to czas marzeń, czas radości, czas bliskości. W tym całym zabieganiu nie miałam czasu na zajrzenie ani tu, ani na zaprzyjaźnione inne blogi. W tym roku nie mam choinki... Nie kupiłam, a zresztą kto by wieszał na niej te wszystkie bombki, łańcuchy i inne takie? Mogę nie mieć choinki, bo to nie jest najważniejsze.

Wiecie... jakoś do tej pory nie miałam oczekiwań związanych z prezentami, nie pisałam listów do św. Mikołaja, nawet jako dziecko (no chyba że mnie w przedszkolu albo w podstawówce do tego przymuszano ;), ale tym razem wyjątkowo chciałabym o coś poprosić. Chciałabym dostać... 24 godziny. Niech by w tym była i godzina smutku, i godzina łez, i godzina uśmiechu, i godzina radości, i godzina bliskości, godzina czułości, godzina miłości, godzina refleksji... itd. Marzą mi się 24 godziny i jest to moje największe pragnienie, marzenie.


Życzę Wam moi Kochani Czytelnicy i Komentujący
zdrowych spokojnych Świąt.
Niech ten czas będzie czasem prawdziwie rodzinnym, pięknym, magicznym.
Życzę Wam zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia, bo jest najważniejsze.
Życzę Wam spełnienia marzeń, nadziei na jutrzenkę każdej nocy, światła w życiu, pokoju w sercu, miłości i małych cudów na co dzień.
Dziękuję Wam, że jesteście, Wam wszystkim i każdemu z osobna.
Wesołych Świąt!

21 grudnia 2009

Księżniczka i Mag.

Za oknem leniwie sypie sobie śnieżek, nie za duże te płatki i nie za małe. Takie w sam raz. Gęsty śnieżek. Nie widzę już lasu, ani linii horyznotu, na której znajduje się "zamek". "Zamek" jest na górce, wokół las, jakieś słupy od linii energetycznych. To nie jest taki zamek z prawdziwego zdarzenia. To zamek wyobraźni. Na tej górce na horyzoncie jest kępa drzew i z daleka wygląda właśnie jak zamek z takim skośnym dachem i z wieżami, a przy tym śniegu i białości wokół wygląda jak z bajki. Jednak w zamku nie ma ani księcia, ani księżniczki. Zamek jest pusty, uśpiony, jakby czekał.

Uwielbiam zimę i uwielbiam góry, ale góry zimą już niekoniecznie. Ktoś mi je zaczarował, zapaskudził. Chciałabym je odczarować, ale nie posiadam takiej mocy. Przydałby się Czarodziej.

Mój zamek jest pusty, ale kiedyś chciała w nim zamieszkać księżniczka. Księżniczka szukała swojego księcia, jak każda księżniczka. Jednakże tego księcia nigdzie nie było. Pojawiali się różni mężczyźni, królowie, książęta, szlachcice, baronowie, itd. itd. Księżniczka do żadnego nie pasowała, żadnego w tym swoim zamku na etacie księcia nie widziała.

Pewnego dnia przywędrował do księżniczki mężczyzna. Był przebiegły jak lis, bo chciał mieć księżniczkę w swojej kolekcji. Ona była trochę naiwna, wierzyła zbyt mocno w dobro, w szczerość intencji, nie słuchała swojej intuicji, która kazała być jej nieufną. Księżniczka dała się zwieść i zakochała się. Gdy spadł śnieg wyjechała razem z owym typkiem w góry. W pięknej zimowej scenerii zgodziła się zostać żoną mężczyzny, mimo że wcale nie widziała go, jak i innych na etacie księcia w swoim zamku, choć on do tego zamku wpychał się wręcz siłą, zachwalając go na prawo i lewo. Księżniczka nie była łasa na pochlebstwa, ale po pewnym czasie, zaczęła się zastanawiać nad tym, że może on widzi więcej niż ona i ubzdurała sobie, że on taki wspaniały, a on był interesowny.

Kiedy księżniczka zgodziła się na małżeństwo, zaczął się jej dramat. Typek wprowadził się z tobołami do zamku. Poczuł się tak pewnie jak jakiś pan na włościach, bo skoro księżniczka już prawie jest jego, to wszystko co do niej należy, też tak prawie jest jego. Zrobił sobie z księżniczki służącą, praczkę, pomywaczkę, kucharkę, sprzątaczkę. Miała mu usługiwać i wszystko pod nos podtykać, bo on tu pan i władca. Księżniczka była zaślepiona długi czas, ale kiedy jej delikatne dłonie, zaczęły szczypać od wody i detergentów, kiedy w lustrze już nie widziała uśmiechniętej twarzy, stwierdziła, że coś tu jest nie tak. Ona dopiero co zgodziła się być żoną tego gbura, a ten ją już traktuje jak własność. Przez pewien czas wyglądała przez okno zamkowej wieży, wypatrując jakiegoś rycerza na białym koniu. Pojawiło się kilku, ale szybko stwierdziła, że i oni nie są funta kłaków warci. Musiała poradzić sobie sama. Na początek zrobiła awanturę gburowi, kopiąc w nogę stołka, na którym ów gbur się bujał... gbur spadł i wylazło szydło z worka. Rzucił się z pięściami na księżniczkę, wściekły, że go z zamku chce wyrzucić. Jednak nasza księżniczka zahartowała się przez ciężką pracę, więc wrzeszczała, krzyczała, szarpała się, byle tylko gbura wyrzucić z zamku. Pewnie by jej ktoś pomógł, gdyby gbur nie pozwalniał całej służby. Po ciężkim boju księżniczka wywaliła gbura na zbity pysk ze swojego zamku. Po czym doprowadziła się do porządku, spakowała resztę swego przyodziewku i dóbr. Zostało tego tak niewiele, że bez trudu mogła zapakować to w średniej wielkości plecak. Resztę jej dobytku gbur przehulał albo zniszczył. Nie miała wiele, zamek zionął pustką, więc zabrała swoje rzeczy, podparła drzwi kołkiem i wyruszyła w świat.

Na swojej drodze księżniczka spotykała różnych ludzi. Byli i tacy, którzy jej pomogli, i wielu takich, którym ona pomogła, byli i źli, i dobrzy. Tak sobie wędrując księżniczka zrozumiała, że wcale nie jest tak naprawdę żadną księżniczką. Nigdy nią nie była. Dała się wcisnąć w ciasny gorset księżniczki tym wszystkim księciuniom, baronom, hrabiom, itd. Była kimś pomiędzy dobrą wróżką, a wiedźmą, czarownicą, w której inni chcieli widzieć księżniczkę. Miała swój zamek, ale zamek mniejszy czy większy miało wielu, chyba że go przehulali, przehandlowali czy pozwolili sobie zabrać.

Podczas swojej wędrówki księżniczka zrozumiała, że wcale nie potrzebuje księcia, arystokraty, który na białym koniu przybędzie po nią i odmieni jej los. Sama ma wpływ na swoje życie, na zmiany swojego losu. Zrozumiała także, że szuka Maga, a dokładniej Maga - Wędrowca, trochę podobnego do niej, takiego trochę mistrza, a trochę włóczęgi.

Pewnego dnia była księżniczka doszła do rozstaju dróg. Tam spotkała Maga-Wędrowca. Siedział sobie na przydrożnym głazie. Siedział i patrzył w niebo. Obok głazu leżał jego plecak. Mag na coś, na kogoś czekał. Już nie księżniczka, lecz Wróżka - Czarownica stała i patrzyła na Maga, obserwowała, jak wyjmuje ze swojego plecaka kamienie. Spoglądała na Maga w milczeniu, choć na usta cisnęły się jej tysiące pytań. Czekała. Czekała na właściwy moment...



20 grudnia 2009

Magia i Czarodziejka.

Zmarzłam trochę, czekając na przystanku na autobus, który usiłował przebić się przez korki, które zawdzięczamy zmotoryzowanym, robiącym zakupy. Moja najstarsza rodzona wyciągnęła mnie do jednego z centrów handlowych na zakupy świąteczne, kupowanie prezentów i takie. Dałam się wyciągnąć tylko dlatego, że znając jej niezdecydowanie, to spędziłaby tam pół dnia i wyszła z niczym albo prawie z niczym. Przez sklepy tuż przed świętami przetaczają się masy ludzi. Łatwo się zgubić w takim zagonionym w gorączkowych poszukiwaniach okazji i prezentów prądzie ludzkim. Kolejki, kolejki, kolejki. Nie lubię zakupów. Nie przepadam za oglądaniem towarów, choć jest we mnie trochę Sokratesa, bo jak już mnie ktoś wyciąga na zakupy, to lubię sobie obserwować bez jak wielu rzeczy jestem szczęśliwa.

Od kilku lat odnoszę dziwne wrażenie, że magia świąt zaczyna być zapominana, gdzieś się gubi w natłoku zakupów, przygotowań, sprzątania, gotowania. I kiedy bliscy sobie ludzie zasiadają przy wigilijnym stole, czasem bywa to wszystko sztuczne, nadęte, a czasem chodzi o to, aby się najeść, rozpakować prezenty, pokazać, że mnie na to czy tamto stać, aby dać dzieciom. Ważne, aby na stole była odpowiednia ilość potraw, aby obrus bielał nową bielą, jeszcze nie splamioną barszczem, aby wszystko było jak należy, z górą prezentów pod choinką, koniecznie żywą. Gdzie się podziała magia świąt? W ilu rodzinach ta magia przetrwała i działa? Nie wiem.

Mam szczęście. Magia świąt od zawsze jest w naszym domu. Myślę, że nie zginie. Nie dajemy się zwariować, pomimo. Świątecznie ubrani cieszymy się, że możemy ze sobą być, że jesteśmy tak blisko i znowu razem wokół stołu. W tym roku zabraknie przy stole, tak namacalnie zabraknie, naszej największej, najważniejszej Czarodziejki... Mamy. Nie będzie jej ciałem, ale jestem pewna, że duchem będzie z nami, że będzie obok nas.

Pamiętam ostatnie święta. Byłam ostatnią osobą, z którą przełamałam się opłatkiem. Obie były bardzo wzruszone. Polały się łzy, tak jak i chwilę wcześniej, kiedy łamałam się opłatkiem z ojcem. Ostatni raz mogłam się wtulić między jej szyję i obojczyk, wcisnąć tam brodę, jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem. Będzie jej brakować. Zawsze. Samą swoją obecnością rozgrzewała wszystkich. Czarowała. Wystarczyło, że była, że pojawiła się w pobliżu, a roztaczało się wokół niesamowite ciepło i spokój. Nie znam drugiej takiej osoby jak ona. Nie znam tak dobrej, tak kochanej. Jej ostatnią osobą, z tych, które znam, która mogłaby zrobić komuś przykrość, która mogłaby być złośliwa, która mogłaby być zła. Wiem, że z nami będzie, że będzie tuż obok. Będzie patrzeć na nas i się uśmiechać. Będzie czarować, aby magia świąt rosła, rozlewała się wokół.

19 grudnia 2009

Bajki na dobranoc. (1 - cz.2)

Notka przeznaczona tylko dla osób pełnoletnich. Jeśli masz mniej niż 18 lat nie powinieneś dalej czytać.




"Mógłbyś przynieść czekoladę, którą zostawiłam na biurku?" - poprosiła, uśmiechając się zachęcająco.

Wyszedł, wracając po chwili z tabliczką napoczętej czekolady. Jego wzrok padł na jej odsłonięty brzuch... Poprosiła, aby podał jej kawałek. Wzięła czekoladę, zwilżyła lekko usta językiem i powoli przesunęła po wargach odłamaną ciemną kostką o smaku malin z kakao. Czekolada stopiła się, zostawiając ślady na jej ustach. Usiadła, chwytając go za rękę, pociągnęła go ku sobie, opadając na plecy. Spoglądając jej w oczy, ujął ręką jej policzek i musnął językiem jej wargi, smakując ją niespiesznie.

Podwinął jej szary sweterek jeszcze wyżej, aby odsłonić cały brzuch, po którym rysował niewidzialnie linie. Zbliżył do niego swoje usta... Zrobiło się jej gorąco, gdy poczuła jego ciepły oddech, schodzący coraz niżej, aż do linii jej majtek. Ściągnęła z siebie sweter. Wplotła palce w jego włosy.

Cały czas nie przestawał się z nią drażnić, krążąc wokół jej majtek. Zaczęła szybciej oddychać, tłumiąc cichy jęk. Myślała tylko o tym, aby wreszcie ściągnął z niej tę czarną bieliznę... Jednak on miał coś innego w planach. Lekko napierając na nią, przewrócił ją na brzuch. Sunął ustami po linii wzdłuż jej karku, po linii kręgosłupa, po drodze odpinając stanik. Wiedział, że ma bardzo wrażliwe plecy, a kiedy jest lekko podniecona, nawet dotknięcie samymi tylko opuszkami palców odczuwa zwielokrotnione, drżąc. Odwrócił ją z powrotem na plecy, a ona zdjęła rozpięty stanik. Dzieliły ich nadal jej majtki...

Wziął leżącą nieopodal na łóżku czekoladę, odłamał kawałek, polizał i zaczął, topiącą się kostką, rysować na jej brzuchu fale, aby po chwili tak wolno, jak był w stanie wytrzymać, zlizywać je...

Widział, że zamyka oczy, zsunął niżej dłonie, ściągając z niej majtki. "Proszę... proszę..." - wyszeptała cicho, a zaraz po chwili westchnęła. Kiedy przesuwał swoją dłonią wzdłuż jej uda, jęknęła, najpierw cicho, później głośniej.

Lubił się z nią drażnić. Lubił obserwować reakcje jej ciała. Lubił widzieć, że go pożąda, że go pragnie.

Rozsunęła uda, aby mógł wejść w nią wreszcie. Tym razem nie zwlekał i po chwili ciepło zaczęło rozchodzić się w ich ciałach. Stopniowo rosło, rosło coraz bardziej, aby wybuchnąć...

Otworzyła oczy. Czuła jego oddech tuż przy swojej szyi. Nakrywał ją swoim ciałem, wtulony twarzą między szyję, a obojczyk, spełniony... Uśmiechnęła się, wplątała palce w jego włosy. Pomyślała - "jak to dobrze, że to nie był sen."

17 grudnia 2009

Ciasta, ciasta i ciasteczka ;)

Zbliżają się święta, więc i do kuchni czas zajrzeć. Mimo że tegoroczne święta spędzamy u najstarszej siostry, trzeba przygotować małe co nieco, aby nie wpadać zupełnie z pustymi rękami i aby mieć co jeść po świętach.

Przyznam, że z ojcem tworzymy niezłą drużynę w kuchni i wszystko wychodzi nam szybko i sprawnie. Jednak pieczenie ciast to działka moja i siostry. Serniki, strucle z makiem, jabłeczniki to oczywiście rzecz konieczna. Jednakże czym byłyby święta bez ciasteczek korzennych (imbirowo - cynamonowe), które znikają błyskawicznie, w tempie znacznie szybszym niż ich robienie.

W tym roku w planie mam jeszcze piernik na piwie przekładany przepysznymi powidłami własnej roboty i gruszkowca. Piernik trudności nie nastręcza żadnych, wszystkim smakuje, ale gruszkowca na nich jeszcze nie testowałam. Ciasto jest przepyszne, z dużymi kawałkami gruszek i czekolady, jak na Czekoladę z Gruszkami przystało ;) Miła alternatywa dla słodkich ciast czekoladowych, z którymi nawet ja, wielbicielka czekolady mam kłopot ze zjedzeniem - są zbyt słodkie zazwyczaj.

Oczywiście moim ulubionym ciastem jest sernik, ale ja jako bestia robezstwiona jakoś nie znajduję już tak wielkiej przyjemności w spożywaniu sernika spod własnej, tudzież siostrzanej ręki. Gdyby jakiś fajny facet upiekł dla mnie smaczny sernik, nie tylko jadalny ;), z pewnością jadłabym mu z ręki ;) Kuszuca perspektywa, ale jak na razie, pozostaje wyłącznie wytworem mojej wyobraźni. Wszak nie samym sernikiem człowiek żyję, więc nie odmówię sobie kawałeczka Gruszkowca. Na więcej pewnie nie zdążę się załapać. Obawiam się, że rodzina zrobi z nim to, co robi z babką pomarańczową na Wielkanoc, czyli pożera w tak szybkim tempie, że jak się załapię na jeden kawałek, to mogę to uważać za niesamowite szczęście ;)

A Wy na jakie świąteczne słodkości macie ochotę?






ps. ciąg dalszy będzie jutro, bo tak zaspokajać apetyt od razu.... ;) Pozdrawiam wszystkich!

16 grudnia 2009

Bajki na dobranoc. (1 - cz.1)

Notka przeznaczona tylko dla osób pełnoletnich. Jeśli masz mniej niż 18 lat nie powinieneś dalej czytać.




Otworzyła leżącą na biurku tabliczkę czekolady z malinami. Od niedawna zasmakowała w tej ciemnej przyjemności z dużą ilością kakao. Odłamała kawałek z płaskiej tabliczki, włożyła do ust, włączając muzykę. Podwinęła nogi i wygodniej usiadła na krześle. Zamknęła oczy, delektując się nowym smakiem. Jej myśli płynęły swobodnie. Czekała. Nie słyszała zgrzytu klucza w drzwiach.

Zrobił dwa kroki, odwiesił płaszcz i zdjął buty. Wszedł na chwilę do łazienki. Nie zachowywał się cicho, ale ona go zupełnie nie słyszała. Zasnęła. Kiedy wyszedł z przybytku czystości, podążył śladem dźwięków, płynących jakoś tak niespiesznie, powoli, leniwie. Zobaczył ją śpiącą, zwiniętą w kłębek, wtuloną w twarde oparcie drewnianego krzesła. - pomyślał, dotykając delikatnie opuszkami palców jej policzka. Drgnęła, ale nie otworzyła oczu. Musnął ją dłonią po karku... Zbliżył usta do jej szyi i odkrytych ramion. Nie mógł powstrzymać się, aby nie ucałować jej chłodnej, gładkiej, miękkiej skóry. Uwielbiał jej smak. Uwielbiał badać fakturę i krzywizny jej ciała ustami. Wodzić po niewidzialnych liniach językiem. Kiedy tak spała, wydawała mu się jeszcze bardziej delikatna i krucha. Czasem nawet bał się dotykać jej takiej uśpionej, jakby miał jej samym muśnięciem skóry zrobić krzywdę. Za nic by się do tego nie przyznał. Nie chciał wydać się śmiesznym.

Kiedy brał ją na ręce, aby przenieść do sypialni, cicho westchnęła. Zaniósł ją do pokoju o zielonych ścianach i położył na łóżku. Usiadł obok, patrząc na firanki jej rzęs u przymkniętych powiek, na piersi falujące w rytm wdechów i wydechów. Nagle jej zapragnął... Położył się obok, gładząc delikatnie jej ramię. Dziewczyna wygięła się, wyprostowała, aby zaraz po chwili podkurczyć nogi i otworzyć oczy. Uśmiechnęła się lekko i patrząc mu w oczy pocałowała go, pociągając delikatnie za kołnierz koszuli, aby przysunął się bliżej. Nie przestając całować jego ust, rozpinała mu szybko guziki od koszuli, pasek od spodni...

Podobała mu się jej odwaga. Szybko zrzucił z siebie ubranie, widząc, że rozpina swoją cienką spódnicę z niebieskiego jedwabiu. Nakrył ją swoim ciałem, pieszcząc jej uda delikatnym materiałem, całując jej szyję i dekolt. Czuł jak zaciska nogi na jego dłoni, więc zsunął z jej nóg spódnicę. Podwinęła szary sweterek, odsłaniając swój brzuch. - poprosiła, uśmiechając się zachęcająco...

c.d.n.


14 grudnia 2009

Zimowa magia muzyki.

Zima ma w sobie coś magicznego, kiedy tak białymi drobinkami pokrywa całą tę paskudną szarość, brud, nagość. Uwielbiam tak sobie patrzeć przez okno, kiedy biały puch usypuje czapy dachom, zasiada sobie na drzewach, chowa wszystko pod tą swoją pierzynką. Lubię czuć te lekko wilgotne, chłodne pocałunki płatków na policzkach i powiekach. To takie przyjemne, kiedy osiadają na firankach moich rzęs. Odgłosy okolicy wyciszają się. Otoczenie staje się takie jakieś spokojne. Godzinami mogę spacerować nocą w śniegu albo obserwować uśpione miasto, drzewa i bajoro w poduszce bieli. Magia? Może.

Kiedy pada śnieg... dzieje się magia, kiedy włączam jazz, swing... Dźwięki te absolutnie zimą królują jeśli działa zimowa magia. Kiedy czuję, że będzie zupełnie dobrze. Kiedy się uśmiecham.

Magia codzienności. Magia chwili. Zimowa magia muzyki, więc zapraszam na koncert.

Glenn Miller


Glenn Miller

Glenn Miller


Glenn Miller

Earl Hines

Earl Hines

Duke Ellington

Duke Ellington


John Coltrane

John Coltrane

Johnny Dodds

Fats Waller

Fats Waller

Roy Elridge

Billie Holiday

Billie Holiday

Benny Goodman

Benny Goodman


13 grudnia 2009

Sport.

Lubię sport, nawet bardzo, ale wcale nie oznacza to, że ćwiczę jak opętana. Szczerze mówiąc, miewałam takie okresy, kiedy zupełnie nie miałam ochoty na ruch, na jakiekolwiek ćwiczenia. Nie ukrywam, że nie cierpię biegania, jakieś takie nudne to dla mnie, zresztą kolana mi wysiadały i do dziś ograniczam jak mogę, najwyżej jedno, góra dwa kółka dookoła bajora, żeby nie stracić kondycji. Z pływaniem też różnie bywało... Basen (pływanie i taplanie w wodzie jest przyjemne, ale nie na basenie...) do dziś kojarzy mi się z katuszami przeżywanymi na nim w szkole średniej. Znienawidzenie basenu zaczęło się u mnie już we wczesnym dzieciństwie, kiedy zmuszano mnie do bezsensownych ćwiczeń na basenie i pani je prowadząca była wredną babą. Kategorycznie odmówiłam chodzenia na basen. Pływać umiałam. To wystarczy. Wolałam poświęcić się tańcowi. Po kilku latach znienawidzony basen powrócił w szkole średniej, kiedy to facet od w-f kazał pływać z deską. Przyznam, że ja z deską między nogami zwyczajnie się topię, pominę już fakt, że dla moich zrujnowanych kolan wówczas była to mordęga, której ów człowiek nie rozumiał. Zwykle kończyło się wymyślaniem miliona powodów, dla których nie mogę ćwiczyć na basenie. Byłam bardzo pomysłowa. A jak już musiałam pływać, deskę wyrzucałam albo płynęła przede mną. Kiedyś mnie nawet nauczyciel wepchnął do wody, kiedy odmówiłam wskakiwania i płynięcia całej długości, podnoszenia się na rękach, obchodzenia basenu i tak w kółko przez godzinę. Po kilku rundkach, myślałam, że mi kolana zdechną, bo oczywiście nie mogłam pływać dozwoloną żabką. Kolana były ruiną, ale po pierwszej wizycie u ortopedy nie dostałam jeszcze zwolnienia, bo potrzeba było badań, a to trochę trwało, ale dzięku kontuzji i potrzaskanym rzepkom i łękotkom zawdzięczam uwolnienie się od basenu i lekcji w-f (bieganie, koszykówka, basen - wszystkiego nie cierpię) do końca szkoły średniej. Na studiach chodziłam na ćwiczenia z własnej woli i na to, co lubię.
Dziś sport oczywiście się pojawia w ćwiczeniach w postaciach kilku, z żeglarstwem na czele, dawniej było to karate, siatkówka i gimanstyka (konieczna mi w tańcu).

Lubię sport - lubię oglądać, kibicować. Na studiach to nie ja pożyczałam od kumpli "Przegląd sportowy", ale oni ode mnie, aby zabić czas na zajęciach. Gazetę codzienną zaczynam czytać od wyników sportowych. To dla wielu moich znajomych przez długi czas było trudne do zrozumienia. W końcu się przyzyczaili. Teraz sezon na biathlon i curling, więc jak mam czas śledzę i bardzo lubię. Oczywiście inne sporty zimowe także.

Prawdziwą jednak manię, wręcz obsesję przejawiam na punkcie siatkówki. W "moim" mieście obie drużyny, i żeńska, i męska, grają plus lidze, odbywały się u nas mecze reprezentacji żeńskiej i męskiej. Oczywiście można mnie było zobaczyć na trybunach. Kiedy oglądam siatkówkę, zmieniam się nie do poznania. Potrafę rzucić nawet niezłą wiąchą, jak beznadziejne gra moja drużyna, więc co wrażliwsi lepiej, aby nie oglądali wspólnie ze mną. Co niektórzy mieli okazję się przekonać... Niestety mecze siatkówki transmituje pewna telewizja, która ma najbardziej beznadziejnych komentatorów. Są stronniczy, pokazują, że nie lubią danej drużyny, umniejszają zwycięstwa, doszukują się na siłę błędów w nielubianej drużynie. Tak nie powinno być. Okropnie irytuje. Pominę już fakt braku sympatii do drużyn z mojego miasta, ale do trenerów... dopóki nie trenowali drużyn z miasta B. byli ok, ale teraz... Zresztą brak sympatii wykazują i do innych drużyn, nie tylko siatkarskich, choćby do poznańskich...
W każdym razie, komentator nie powinien okazywać swojej sympatii, tylko komentować to, co się dzieje, ale w oderwaniu od siebie.

Zresztą czego ja wymagam, skoro pan minister sportu pewnego razu sobie stwierdził, że w Polsce nie ma stadionu lekkoatletycznego, na którym mogą odbywać się międzynarodowe imprezy lekkoatletyczne - jakieś Mistrzostwa Europy czy Świata... Tak się składa, że się odbywają... ale przecież to taki mały szczegół, Skoro, jak twierdzą podobną światli i znający się, budowa stadionu na Euro 2012 jest bardziej zaawansowana w stolicy niż w Poznaniu, to i stadionu lekkoatletycznego z prawdziwego zdarzenia może w Polsce nie być.


11 grudnia 2009

Wyszukiwarka i sposób na zalotnika.

Przeszukiwałam dzisiaj stosy papierów, zagrzebana w nich byłam "prawie po czubek głowy". Łopata by się normalnie przydała, ale na szczęście udało mi się wygrzebać. Jestem tylko ciut zakurzona, jak rzeźba w muzeum ;)

Przerzucając setki kartek i karteczek, zaczęłam się zastanawiać, po jakich słowach wpisanych w wyszukiwarkę (jakąkolwiek) można trafić na mój blog. Zauważyliście na dole pewnie znaczek od licznika i tam jest taka opcja właśnie. Pogrzebałam trochę i oto, co znalazłam.

wpisujesz, mnie znajdujesz ;)

"płeć słaba i płeć silna"

"alice cooper i XVII-wieczna czarownica"

"chryzantemy jak uprawiać"

"chłopczyca szuka faceta"

"zaradność mężczyzn"

"aniołki z makaronu"

"źródło energii w wierzbie"

"pijaństwo w kwiaciarni"

"powrócił dobry nastrój"

"pomysł na kuchenkę"

"starzec i chłopiec"

"jak oddziałuje jedzenie na człowieka kiedy śpi"

"mdłości po czosnku"

"sex na wykopkach"

Ten sex i Alice Cooper w połączeniu z czarownicą rozbawiły mnie do łez.


A to, co znalazłam ostatnio u siebie...

to nie Mickiewicz, ale...

"Sposób na zalotnika
który nie chce umykać."

Kiedy do córki mościpana,
Przychodzi zalotnik od rana,
Wszędzie oczy roztargnione wodzi
I nie odchodzi.
Jeszcze rzecz nie stracona,
Można wygnać go z doma.
Sposób najlepiej w tych czasach znany,
Czarną polewkę mu damy!
Niezwykła ta potrawa,
Każdego zalotnika odprawia.
Sporządzona jak zwyczaj każe,
Skończy co rozkażesz.

10 grudnia 2009

a po niebie niech suną drzewa

a po niebie niech suną drzewa
jak chmury skąpane rosą z traw
z wykrzywionym odbiciem

jak świat zapchany nostalgią słońca
stęskniony za wodą
Mała Naiwna
na chwilę
w jego ramionach zagubiona
Dojrzały Samotny
z dziurą w głowie
wynędzniały kochanek

zbyt połamani
aby być razem
Anioły Stróże swojej samotności

a po niebie niech suną drzewa...

9 grudnia 2009

Ciało.

Po tysiącach wyklepanych liter na klawiaturze, spojrzałam na zegar. Był środek nocy. Problem z moją bezsennością wciąż się powiększa i nie sypiam już prawie wcale. Wczoraj jednak musiałam odpocząć, więc przydałby się sen. Usypiająco działa czasem na mnie ciepła kąpiel, więc poszłam do łazienki, wzięłam kąpiel. Kiedy wyszłam, wytarłam się ręcznkiem, nadal nie chciało mi się spać. Stałam tak sobie przed lustrem, wpatrując się w swoje odbicie.

Przypomniało mi się, jak kilka lat temu moja współlokatorka rzuciła do mnie, że powinnam przytyć, bo przypominam szkielet, a jedna z moich sióstr twierdziła uparcie, że powinnam się odchudzić, bo jestem tłusta. Żeby było śmieszniej wyglądałam najzupełniej normalnie i z moją wagą było wszystko w porządku. W sam raz. Głównie dzięki karate, bieganiu i jodze. Moja współlokatorka była osobą dość szczupłą, żeby nie powiedzieć, że chudą, mocno wystawały jej kości. Miała zwyczajnie zaburzony obraz widzenia siebie przez anoreksję, siebie widziała wciąż za grubą, a inne osoby zbyt chude. Natomiast moja siostra odkąd pamiętam ma kompleks małych piersi, więc drażniło ją to, że przy prawie identycznej wadze i wzroście, mam znacznie większe piersi.
Obie są bardzo ładnymi kobietami i właściwie niepotrzebnie na siłę wyszukują sobie kompleksy, powody do niezadowolenia.

Kiedy tak stałam w nocy i patrzyłam na siebie, przypomniało mi się też coś, co powiedział mi ostatnio ojciec. Stwierdził, że on zupełnie nie rozumie obsesji kobiet na punkcie wyglądu, a już zwłaszcza na punkcie wagi i tłuszczu. I ja mu się nie dziwię. Jakoś tak jest, że to my kobiety same wyszukujemy w swoim wyglądzie "wad", wytykamy innym kobietom jakieś niedociągnięcia urodowe, wmawiamy im je nawet, aby myślały, że są brzydsze.

Stałam sobie i patrzyłam na siebie. Kiedyś też sobie wmawiałam to czy tamto. Pamiętam, jak też o mało nie wpadłam w obsesję odchudzania, czepiałam się własnych "boczków" - takie coś poniżej talii nad biodrami. Od zawsze tam są i nawet kiedy byłam szkieletowatym patyczakiem dawno dawno temu w czasach podstawówki, to one tam były. Jak to możliwe? A żebym to ja jeszcze wiedziała... ;)

Patrzę na swoje ciało i naprawdę je lubię. Miękka, gładka, jasna skóra... Łuki, wygięcia, wcięcia, zaokrąglenia... Małe dłonie i stopy... Kobieta. Nie chciałabym mieć innego ciała. Lubię je. Jest moje. Wiem, jak reaguje, co lubi, co mu służy, a co nie. Nigdy więcej nie chciałabym doprowadzić do momentu, aby patrząc na siebie, zacząć sobie wmawiać... wciskać sobie, że to czy tamto jest nie tak, nabierać obrzydzenia do własnego ciała.

Uroda i ciało są ważne, ale jeśli obsesja na punkcie wyglądu przesłania to, jakimi jesteśmy ludźmi, kim jest drugi człowiek. Wygląd się postarzeje, ciało posypie i nawet najlepszy chirurg plastyczny nie pomoże, a wspaniały wygląd, choć mocno pomaga, nie zrobi z nas dobrych ludzi.

7 grudnia 2009

Nie ma nic za darmo.

- Musisz się więcej wychodzić.

- Gdzie? Przecież wychodzę, chodzę, baa... nawet biegam.

- Do ludzi wychodzić.

- Codziennie spotykam całe tłumy.

- No musisz się rozerwać.

- Na kawałki?

- .....


***
Nie wiem czy to zmęczenie, czy niedawne wydarzenia, ale w taki sposób właśnie prowadzę ostatnio rozmowy z rodziną i przyjaciółmi. Przypalam głupa, ale może to i lepiej...
Jako że siedzę i pewnie niedługo zakwitnę w tej mojej Poczekalni stwierdziłam, że może by jednak znaleźć jakąś stałą robotę niż pracować w trybie od przypadku do przypadku (czyt. tryb nieregularny, wolny zawód, od zlecenia do zlecenia, czy jak kto tam już sobie woli). Musiałam już chyba naprawdę zgłupieć, że o tym w ogóle pomyślałam, no ale tak właściwie jestem przyzwyczajona do dużej ilości zajęć, więc nawet lubię zajmować się kilkoma rzeczami naraz...

Było mi dokładnie wszystko jedno, co będę robić, byle żebym chociaż miała o tym jakieś pojęcie, a nawet jeśli nie, to aby szło się szybko nauczyć, w każdym razie żeby to było coś normalnego, żadna tam prostytucja czy tańczenie przy rurze. Nie mam zupełnie nic przeciwko takim zawodom, nawet uważam, że prostytucja powinna być legalna, co by te kobiety, a czasem i faceci, mieli emerytury, bo na "dupie" to mało kto się tak naprawdę dorabia.

Poszłam sobie na rozmowę właściwie tak trochę z marszu. Weszłam. Zobaczyłam faceta. Wciąż młody, nawet dość przystojny w tym swoim garniturku. Po tych wszystkich grzecznościach, widzę błysk w oku... Myślę sobie, niedobrze. Bla bla bla... odbębnione formalności, standardziki... błysk nie znika... Czułam jak się we mnie gotuje i tylko czekałam na to, z jakim pytaniem facet mi wystrzeli. W tamtej chwili dałabym sobie głowę i wszystkie kończyny uciąć, że wyleci z czymś odbiegającym poprzednich pytań. Nie pomyliłam się. Zaproponował mi spotkanie przy kawce. Odpowiedziałam mu bardzo grzecznie, aczkolwiek stanowczo, że nie jestem zainteresowana, więc ów pan uderzył w inny deseń. Jak to ładnie ujął...: "Możemy panią zatrudnić bardzo chętnie, bo i buźka ładna i prezencja, ale pani sama rozumie, że nie ma nic za darmo." I w tym momencie szlag jasny mnie trafił. Żebym ja chociaż wyglądała jakoś specjalnie atrakcyjnie, zachęcająco, ale byłam formalna do obrzydzenia, zdystansowana, choć miła. Opanowałam swoją wściekłość i udałam głupią, zapytałam faceta, co ma na myśli, mówiąc, że nie ma nic za darmo. Mężczyzna wstał, podszedł do mnie i oparł się o stół przy którym siedziałam, przjeżdżając palcem po moim ramieniu, powiedział: "Nie udawaj głupiej, przecież wiesz o co chodzi." Tego już było za wiele. Nie dość, że przeszedł na ty, to jeszcze włazi z buciorami w moją przestrzeń osobistą. Próbując opanować kłębiące się we mnie uczucia, z których na pierwszy plan usilnie próbowała wydostać się złość, wstałam, biorąc głęboki oddech, powiedziałam, że nie jestem zainteresowana i wyszłam, trzaskając drzwiami.

4 grudnia 2009

Gdyby kolejnego roku nie było...

Zbliżają się święta, kończy się powoli ten rok. Przyjdzie czas na podsumowania, postanowienia, życzenia, obietnice i marzenia. Ileż to razy pod koniec roku obiecujemy sobie, że w następnym zrobimy to czy tamto, nie boimy się marzyć, zastanawiamy się nad własnymi pragnieniami, nad tym czego oczekujemy od siebie, od innych, od życia.

Zawsze gdzieś w tym wszystkim pojawia się czas. Większości z nas wydaje się, że jest go tak wiele, że można to czy tamto, przecież będzie nowy rok, a później kolejny i kolejny... A jeśli nie? Jeśli kolejnego roku nie będzie albo będzie tylko jeden, a może jakaś mała jego część? Jeśli nie będzie tych kolejnych i kolejnych...? Nadzieja na kolejne lata, na czas, który przecież powinniśmy mieć może prysnąć jak bańka mydlana.

Życie to jest nieuleczalna choroba. Zawsze kończy się śmiercią. Tylko że nie wiemy, kiedy się skończy albo wiemy w przybliżeniu.

Wyobraźcie sobie coś takiego, zastanówcie się... gdyby kolejnego roku miało nie być... Czego nie zrobiliście, co odkładacie w nieskończoność, macie czas dla najbliższych?
Każdy z nas ma marzenia, takie,które już się spełniły i takie do spełnienia. Gdyby kolejnego roku miało nie być... Wyznaję zasadę realnych marzeń, takich które mogą się spełnić, są osiągalne. Mam jeszcze sporo marzeń w swoim worku z marzeniami. Wszystkie, poza jednym, mogę postarać się spełnić sama - czy to przy udziale ciężkiej pracy, czy to determinacją, wytrwałością, czy własnymi talentami. Wszystkie... poza jednym, którego pragnę najbardziej na świecie. Gdyby tylko to jedno marzenie mogło się spełnić, reszta może się już nie spełniać, nie musi. I to o tym moim marzeniu wie jedna osoba, ta, od której spełnienie tego marzenia zależy. Nie wiem, czy się spełni... ale tego właśnie chciałabym najbardziej na świecie.

Jedno marzenie... jedno pragnienie... piękne i moje... jedyne, czego chcę dla siebie i ........ Niczego więcej nie chcę. Niczego więcej nie pragnę.

Proszę.... tylko o to... i o nic więcej.....

3 grudnia 2009

Zasłyszane czyli jedna pani drugiej pani... ;)

***
miejsce: poczta, w kolejce z awizem do okienka

pani przy okienku:
- Znowu coś przyszło?! Ale ja nic nie zamawiałam! Proszę sprawdzić, co to jest, to jakiś polecony?

pani w okienku:
- Już za chwilę pani powiem dokładnie. Jak na razie to karton wysłany poleconym.

ppo:
- Ale co jest w tym kartonie?! Skąd ten karton?!

pwo:
- Momencik.
.......
Zamówienie z firmy xxxx.

ppo:
- Proszę tam napisać, że ja odmawiam odbioru! Że sobie wypraszam! Nie dość, że to mąż kiedyś zamawiał i mam tego pełno, to jeszcze mi przysyłają tę muzykę, a u mnie na półkach to stoi ten Mozart i Beethoven. Zresztą kto dziś słucha takiej muzyki jeszcze?!


Stałam za panią w kolejce i sobie pomyślałam, że nie tylko ja ;)


***


miejsce: przed pasmanterią


pani nr 1:
- Wiesz, ona jest taka biedna, bo on się z nią rozwodzi!

pani nr 2:
- Dlaczego?! Jak to?! Po 14 latach małżeństwa?! Co za łajdak!

1:
- Mówię ci, zostawił ją dla młodszej. Jakiejś kochanki!

2:
- Kochanki? Przecież im się układało...

1:
- Otóż nie moja droga. Wyobraź sobie, że powiedział jej, że jest beznadziejna w łóżku!

2:
-Dlatego chce rozwodu?!

1:
- Ona była mu wierna. Zresztą była bardzo młoda, jak wychodziła za niego za mąż i wcześniej nie była w ten sposób z mężczyzną, no wiesz? Ale z niej to mądra kobieta, bo powiedziała mu, że jak chce to niech odchodzi, ale to jego wina, że ona była kiepska, bo jak widać miała kiepskiego nauczyciela.




2 grudnia 2009

Orzeszki.

Ania to moja koleżanka z klasy. Czasem chodzimy do niej z Moniką i bawimy się z jej psem albo oglądamy filmy, których rodzice nie pozwalają im oglądać. Wczoraj po szkole poszłyśmy do Anki. Jej mamy nie było jeszcze w domu, bo pracowała na popołudniową zmianę, a jej tata rzadko bywa w domu, bo pracuje do późna. Ania mówi, że robi jakiś nowy projekt, dlatego tyle czasu spędza w firmie. Nudziło nam się trochę, więc poszłyśmy pograć w piłkę.

- Auuuaaa! - krzyknęła Kalinka, kiedy orzech w zielonej łupinie uderzył ją w głowę.
- Może nazbieramy orzechów? Nie chce mi się grać w piłkę - podsunęła pomysł Ania.
- No dobra, orzechy są takie fajne teraz, białe, świeże. Moniaaa, idziesz z nami?! - zakrzyknęła wesoło Kalinka.
- Nie, ja już pójdę do domu, bo mama będzie zła. Nie mogę się pobrudzić - odpowiedziała Monika i poszła w stronę swojego bloku.
- No to zostałyśmy same. Masz jakieś worki Anka? - zapytała Kalinka.
- Poczekaj, zaraz przyniosę. Mama trzyma siatki od zakupów w kuchni w takiej szufladzie na dole.

Ania ma duży dom z ogrodem. Mieszka tylko z rodzicami i psem. Jej mama czasem chodzi do pracy rano, a czasem po południu. Bardzo ją lubię. Zawsze zostawia nam kisiel w lodówce i taką dobrą śmietankę do niego.

- Takie siatki chyba nam starczą co? - przybiegła Ania z dwiema reklamówkami z białej folii - tylko zamknę psa w domu, bo będzie szczekał i jeszcze wyjdzie ten Wąsaty dziad, co tam za płotem mieszka. On się tak śmiesznie denerwuje kiedy Fred szczeka, ale ja go nie lubię, bo wciąż mnie straszy, że zadzwoni na policję i przychodzi skarżyć tacie, a tata jest wtedy na mnie zły i nie mogę wychodzić na podwórko i nikogo zapraszać.

- Mogą być te siatki. Daj. Zbieramy tu na ziemi czy wchodzimy na drzewo? - zapytała Kalinka.

- Trochę mało leży i już takie bez łupiny. Lepiej pozrywać. Tu po tym murku możemy się wspiąć na dach od szopy na narzędzia i już łatwo wejść na drzewo. - odpowiedziała Ania.

- Wchodź pierwsza. A ten Wąsaty nie wyjdzie? Kiedyś go widziałam. Jakby mu dać miotłę i ubrać w sukienkę to prawie jak czarownica by wyglądał - stwierdziła Kalinka, wdrapując się tuż za Anią po murku na dach, a z dachu na drzewo.

- Powieś sobie siatkę na gałęzi, będzie wygodniej - powiedziała Ania, wdrapując się coraz wyżej i wyżej po gałęziach.

- W sumie to dobrze, że Monia nie została, bo pewnie by się nudziła, patrząc na nas. Mama nie pozwala jej przechodzić przez płoty i wchodzić na drzewa. Mówi, że Monika pobrudzi sobie albo podrze sukienkę. Ile już masz?! Bo ja mam prawie pełno.

- Ja też!

- To ja schodzę na dach. Poczekam na ciebie - powiedziała Kalinka.

- Dobraaaa. - zgodziła się Ania, potykając na gałęzi - Kalaaaa! Łaaaap! -
worek z orzechami spadł za płot na zeschnięty trawnik sąsiada, zamiast na dach.

- Patrz czy Wąsaty nie idzie. Wejdę na jego szopę i zejdę na dół po orzechy. Szkoda mu je zostawiać, niech sobie sam pozrywa albo pozbiera to, co po jego stronie spadło, bo drzewo nie jego.

Kalinka sprawnie przeszła po grubej gałęzi i zeskoczyła na dach szopy w ogrodzie Wąsatego. Do boku szopy przylegał płot z siatki, trochę chwiejny, ale lekka osoba mogła się na nim utrzymać. Kalinka zsunęła się z dachu i ostrożnie wcisnęła jedną stopę obutą w półbucik w oczko siatki...

- Kala, uważaj! Drzwi się otwierają - zawołała cicho Ania.

- Nie bój się, nie złapie mnie - odpowiedziała Kalinka, zsuwając się cicho z płotu.

Dziewczynka pozbierała orzechy do woreczka i szybko znalazła się przy płocie. Chwyciła siatkę zębami i najpierw jedna stopa, później druga, jedna ręka, druga... sprawnie jak kot wspinała się po dość wysokim płocie. Jeszcze tylko raz przełoży nogi i ręce i już będzie na dachu...

- Kala uciekaj! - wrzasnęła przeraźliwie Ania.

- Mam cię dziewczynko! Ładnie to tak kraść orzechy? - Wąsaty podbiegł do Kalinki, ściągnął dziewczynkę z płotu i postawił na ziemi. - Oddaj dziecko, to co zabrałaś albo wezwę policję - kontynuował Wąsaty nie wypuszczając z uścisku łokcia szamoczącej się dziewczynki.

- Niech mnie pan z łaski swojej puści. Nie jestem żadnym kradziejem.

- Złodziejem - poprawił Wąsaty.

- A tak, złodziejem, nie panu będzie. Koleżance spadł worek z orzechami, które zbierałyśmy, a ja chciałam go zabrać tylko. To jej orzechy i jej drzewo. Nie zabrałam orzechów, które spadły u pana. - wyjaśniała dziewczynka.

- Milcz dziecko. Nie wierzę ci. Wciąż przychodzicie tutaj i kradniecie. Do której szkoły chodzi dziecko?

- O tam! - Kalinka machnęła ręką w kierunku szkoły specjalnej, która znajdowała się w zupełnie innej stronie osiedla niż jej prawdziwa szkoła.

- Chodzi do szkoły specjalnej - Wąsaty dalej badał, ściskając coraz mocniej rękę dziewczynki.

- Uhm. Niech mnie pan puści! To boli! Powiem mamie, że pan dręczy dzieci! - prosiła Kalinka, próbując się wyszarpnąć z mocnego uścisku wielkiej dłoni.

- A jak się nazywasz dziecko?

- Kalinka - odpowiedziała zgodnie z prawdą dziewczynka.

- A dalej? - nie ustępował mężczyzna.

- Co dalej? - Kalinka udawała, że nie rozumie, o co mu chodzi.

- A nazwisko? Jak masz na nazwisko?

- mhmm... eeee.... yyyyyyyyeeeeeee...... zapomniałam! - wykrzyknęła z triumfem Kalinka.

- Co? Nie wiesz, jak się nazywasz? - Wąsaty zapytał zdziwiony, bo wcześniej dziewczynka odpowiadała mu zupełnie logicznie.

- No zapomniałam. Niech mnie pan puści! - nie ustępowała Kalinka.

- Jak się nazywasz?

- Zapomniałam! Mówiłam już! - wykrzyczała dziewczynka.

- Chodź - mężczyzna pociągnął dziecko w stronę furtki - masz szczęście. Nie wezwę policji, ale więcej nie chcę ciebie i twoich koleżanek tu widzieć. - rzekł Wąsaty otwierając Kalince furtkę.

- Do widzenia! - zakrzyknęła wesoło Kalinka, uwolniona z uścisku Wąsatego i pobiegła.

- Auuuuć - usłyszał jeszcze zza rogu ulicy Wąsaty, kiedy Kalinka zderzyła się w pędzie z biegnącą jej na ratunek Anią.

- Dobrze, że jesteś. Mam orzechy. - powiedziała z triumfem Kalinka.

- Wypuścił cię? Nic ci się nie stało? - pytała z niedowierzaniem Ania.

- Nie. Nakłamałam mu, ale powiedział, że więcej nie chce nas widzieć. Ten Wąsaty dziwny jest. Trochę się bałam. Chodźmy stąd. - Kalinka pociągnęła koleżankę za rękaw kurtki.

- Na kisiel? - zapytała Ania - Mama zostawiła nam w lodówce.

- Dobra - odpowiedziała Kalinka i obie zniknęły w ciasnej uliczce, prowadzącej do domu Ani.




1 grudnia 2009

cóż... ;)

próba obrania kartofli... łyżeczką do herbaty

chowanie czystych talerzy zdjętych z suszarki do... lodówki

kompot z... solą zamiast cukru

chwytanie gorącej pokrywki i wyciąganie blachy z piekarnika... gołą ręką

zanoszenie jabłek zamiast na balkon, gdzie chłodno... do wanny

itd. itd.

Ostatnio wciąż wyczyniam takie rzeczy i muszę się poważnie pilnować, aby się nie uszkodzić. Na ulicy się pilnuję, przynajmniej się staram przechodzić w miejscach dozwolonych na zielonym świetle ;)