20 maja 2012

Deja-vu.

Sobota. Budzik obudził mnie o 4.30. Mimo że nie czułam piasku pod powiekami, nie czułam się zmęczona, to jednak wolałabym dłuższy sen sobie zafundować. Godzina 6.00 - dworzec w G. Dwie kasy otwarte i takie kolejki, że ja w życiu tam takich nie pamiętam. Nawet na początku miesiąca, gdy ludzie kupują sobie bilety miesięczne, nie ma tam aż takich kolejek. Do tego przez 7 minut stania kolejka nie zmniejszyła się ani o jedną osobę. Do odjazdu pociągu została mi tylko jakaś śmieszna liczba minut, a dalsze stanie w kolejce sensu nie miało, bo biletu w kasie nie zdążyłabym kupić. Dobrze, że pkp pomyślało (czasem im się zdarza, szkoda że tak rzadko) i na dworcach pojawiły się automaty, w których można kupić bilet. Przede mną w kolejce stały jedynie dwie osoby i to na dodatek takie, które wiedziały jak się to cudo techniki obsługuje. 

Wczorajszy dzień to było jakieś szaleństwo. Śniadanie zdążyłam zjeść dopiero na próbie. "Kadłubkowa"scena zaczyna mieć ręce i nogi. Jest nieźle. Jeszcze tylko ta ostatnia kulejąca i będę mogła powiedzieć, że ze Stefcią nie jest źle. Jedno, a właściwie dwie rzeczy, które na pewno obie mamy wspólne to roztrzepanie i tzw. zawiasy. Na tym podobieństwa chyba się kończą. Grając scenę joggingu nagle zdałam sobie sprawę, że doświadczam czegoś, co można określić jako deja-vu. 

Przypomniał mi się sen sprzed pół roku. Śniło mi się dokładnie to, co robiłam tam na scenie i śnił mi się ciąg dalszy, który na próżno usiłuję sobie przypomnieć. Dzisiejszy dzień wczoraj był zaplanowany, ale wskutek pewnego splotu wydarzeń znów działam intuicyjnie i robię coś, czego nie planuję. Poza tym nerwy mnie zżerają okropnie. Jestem pod taką presją, stresem... Tak, już mi tylko cud pozostał, ale ja w cuda wierzę, a nie w garbate aniołki, więc muszę wierzyć, bo naprawdę innej możliwości nie mam. Wyczerpałam wszystkie, a z pewną sprawą osiągnęłam poziom krytyczny. Potrzebna reanimacja, ale tylko cudem się uda.

Wracając do snu i deja-vu - też sobie tę krytyczną sytuację wyśniłam. Tak mnie wczoraj na tej scenie to deja-vu tak walnęło, że aż się wybiłam z rytmu, zapomniałam, co miałam powiedzieć i o mało co, a zwaliłabym się ze sceny. Już myślałam, że mi przeszły te momenty, że te mechanizmy zniknęły, a jednak okazało się, że nie. Z jednej strony może to i dobrze, ale z drugiej... Ostatnio zwątpiłam w swoje przeczucia, przekładając je na stany lękowe, których doświadczam, na jakieś pragnienia i inne takie. Stwierdziłam nawet, że przestałam je od siebie odróżniać. A jednak myliłam się. Jest inaczej. Działają i budzą się.

Szkoda, że nie mogę sobie przypomnieć, co było dalej... Zaryzykowałam okropnie, bo ryzyko mogło mi się opłacić. Stąd mam takiego stresa i nerwa, że jednak poszło coś nie tak, szlag wszystko trafił. Działanie ostrożne porzuciłam i zadziałałam intuicyjnie, wciąż to robię z głupią wiarą, mając nadzieję, że Opatrzność jednak wciąż czuwa nad idiotami i naszymi głupimi poczynaniami. Czy było warto? Za cholerę nie wiem. Ale jak się dowiem, to i Wam powiem.

Życzę wszystkim miłej niedzieli i uściskuję ciepło :)