6 lipca 2011

Zbytek szczęścia?

Dziwny dzień. Duszny. Jakby zbierało się na burzę... Lekko drgające powietrze, które jakby mgłą spowijało wszystko dookoła. Jak tylko wyszłam z domu, poczułam, że migrena będzie się dziś ze mną ostro szarpać...

Pół ulicy rozkopane... Zapowiadali ten remont od dawna, ale w tym miejscu i ta ulica to jakaś masakra. Z dnia na dzień zmieniają trasy autobusów, przystanki się pojawiają i znikają, a wychodząc z domu, człowiek nie wie, co zastanie, gorzej... po kilku godzinach nie wiadomo, czego się spodziewać. Informacja wisząca na przystanku o zmianie tras autobusów była tak bez sensu napisana i nijak się miała do rzeczywistości, choć pewnym wysiłkiem umysłu można się domyślić, co autor miał na myśli... Co najmniej dziesięciu osobom tłumaczyłam dziś, jak jeżdżą teraz pewne autobusy i gdzie można znaleźć najbliższy przystanek.

Pętlę autobusową też przesunęli... tylko w sumie nie wiem czemu. Podobno dlatego że torowisko na dworzec jest budowane... tylko że w ogóle nie w tym miejscu i właściwie nie trzeba by pętli zmieniać, bo nie ma utrudnień, ale może tak dla zasady... Skoro pół miasta jest rozkopane... Przejechanie przez B. z jednego końca miasta na drugi to droga przez mękę. Zwykle jest kiepsko i średnio to przyjemne doświadczenie, ale ostatnio to już zło konieczne.

A dziś chyba kierowcom totalnie odbiło... w mieście i poza nim. Jechałam z siostrą autem i jak widziałam to, co wyczyniają idioci na drodze... w duchu dziękowałam Opatrzności, że czuwa nad nami i nikt w nas cudem nie walnął. O centymetry uniknęłyśmy dwóch czołówek, jednego uderzenia z boku (idiota tirem wyprzedzał bez kierunkowskazów, na zakręcie i na ciągłej, zresztą to, co ten palant robił...) i kilku stłuczek. Może to wszystko wina tej dziwnej dzisiejszej aury?

Jak wracałam ze sklepu o centymetry uniknęłam wypadku... miałabym marne szanse na przeżycie... A potem na pasach jakiś facet ruszył sobie centralnie na mnie przechodzącą, bo za pasami korek się ruszył... tylko że ja byłam przed jego maską... i dobrze że się cofnęłam, bo bym miała piękne kolorowe ślady na ciele... Jakby ci kierowcy byli totalnie nieuważni, rozproszeni... Może to z winy pogody właśnie?

Po powrocie do domu odstresowałam się przy... prasowaniu. Prasowanie, oprócz sadzenia kwiatków i mycia okien (te dwa zajęcia też są na ten tydzień przewidziane), z takich prac hmmm... nazwijmy to domowych..., działa na mnie relaksująco, odprężająco, usuwa wszelkie psychiczne napięcie. Na szczęście miałam górę prasowania, z czego 4/5 prasowałam charytatywnie... Zlitowałam się nad górą prania mojej przyjaciółki i powiedziałam, że jej pomogę. Ja uwielbiam prasować, ona tego nie cierpi, wyprasować trzeba jednak było pewne rzeczy, a przy dwójce malutkich, ruchliwych, ciekawych świata dzieci gorące żelazko aż prosi się o nieszczęście. Wyszła całkiem fajna wymiana usług ;) Ona ma wyprasowane, a ja się zrelaksowałam.

Odkąd pamiętam prasowanie ma na mnie zbawienny wpływ i prasowałabym wszystko, co można i trzeba prasować. Robię to z przyjemnością. Góra prania zapowiada relaks. Za to góra brudnych naczyń... jak ją widzę, to jestem chora normalnie. Ponad wszystko nie cierpię zmywania. Najchętniej bym uciekła, schowała te gary, żebym nie musiała ich oglądać i gdyby tylko w tej małej kuchni dało się wcisnąć zmywarkę (niestety albo pralka, albo zmywarka, bo w łazience pralka się niestety nie zmieści), to już dawno miałaby ona swoje miejsce w kuchni. Choć zaczynam się poważnie zastanawiać, czy jednak jakimś cudem tego miejsca jej nie wykombinować.

Wracając do prasowania... nie lubię wkładać na siebie ubrań, które nie są wyprasowane, które są pomięte, bo sama się wtedy czuję jak zmięta kartka. Zresztą chyba lubię ten zapach wyprasowanych ubrań, ich ciepło po dotyku żelazka. A jeśli dodać jeszcze dzisiejszą siatkarską ucztę... Ah... :) Żeby się jeszcze migrena poddała... tylko czy aby nie byłby to zbytek szczęścia?