29 grudnia 2013

Trucizna.

Czas znika, rozpływa się, cieknie przez palce jak woda, a czasem stoi, tyka jak bomba z opóźnionym zapłonem, biegnie, wlecze się albo rozciąga się jak guma w majtkach. Czas. Wiecznie go za mało, choć bywa i tak, że wydaje się, że jest go pod dostatkiem albo nawet zbyt wiele. 

Od ostatniego wpisu tutaj miałam taki czas, że zamknęłam się na wszystko i na wszystkich. Z trudem przeżyłam Boże Narodzenie. Właściwie prawie nikomu nie złożyłam życzeń. Zapomniałam. Nie miałam ochoty z nikim rozmawiać, nie miałam ochoty pisać, ani też widywać się z ludźmi. Jestem zmęczona ciągłą ludzką obecnością. Nie lubię tego. Zaczyna mnie to okropnie drażnić. Tak jak i drażnią mnie dźwięki w nocy, gdy jestem zmuszona zasypiać w tzw. ciemności i ciszy. Męczy mnie to. Nie lubię pozasłanianych okien i braku muzyki przy zasypianiu. Przez coś takiego moje uszy robią się bardziej wrażliwe na dźwięki i irytuje mnie nawet odgłos wcierania kremu w ręce. Irytuje mnie to w takim stopniu, że mam ochotę wstać z łóżka i nawrzeszczeć. Skoro zmusza się mnie do zasypiania w jakiejś cholernej ciszy, to niech to będzie bęzwzględna cisza, a nie odgłosy, które doprowadzają mnie do szału i 3 razy zdążą mnie obudzić, a potem nockę mam z głowy. 

Potrzebowałam być sama ze sobą. Szukałam miejsc odosobnienia i świętego spokoju. Bez ludzi. Wyciszenie. Spokój. Równowaga. Potrzebne mi było to tym bardziej, że do naszej chałupy wprowadził się nowy człowiek. Zanim to się stało, czułam przez skórę, że się z nim nie dogadam. I kiedy już tu zamieszkał, okazało się, że to totalnie nie moja bajka. Zupełnie nie pasuję do towarzystwa w mojej chałupie. I o ile dwie pozostałe osoby toleruję, akceptuję i jest z nimi nieźle, to na tę trzecią mam alergię. Nie jestem w stanie przebywać z tą osobą w tym samym czasie w jednym pomieszczeniu. Od lat nie zdarzyło mi się coś takiego, żeby do takiego stopnia ktoś źle na mnie działał. Czuję się wręcz chora w obecności tej osoby. Są tu w okolicy jeszcze ze trzy-cztery osoby, od których trzymam się z daleka, bo też nie czuję się dobrze w ich towarzystwie.

Nie mam pojęcia, czy jestem wyjątkiem, czy inni ludzie mają podobnie. Chodzę poirytowana, podminowana, czuję się słaba i chora gdzieś w środku. Czy inni ludzie mogą na nas działać jak trucizna? I jak bardzo mogą nas zatruć?

Przypominałam zombie. Ciemne cienie wokół oczu. Skóra bardziej blada niż zwykle, prawie przezroczysta. Nieistniejący apetyt. Przyswajałam tylko herbatę, mleko, mandarynki i czekoladę. 

Nie powinno się zawczasu uprzedzać do ludzi, ale z drugiej strony, po cóż włazić w ogień? Dlaczego obecność jednym ludzi działa na nas kojąco, wręcz nas leczy, a obecność innych niszczy nas? Dlaczego, choć ludzi widzimy pierwszy raz na oczy, przy jednych czujemy się dobrze, bezpiecznie, a od innych chcemy natychmiast uciec? Czyżbyśmy wydzieliali fluidy dobroci i zła? 

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi... Czuję ludzi. Bardzo silnie odbieram zarówno dobre, jak i złe fluidy. Widzę maski i to co pod nimi. Obserwuję to fascynujące zjawisko zwane człowiekiem. Czasem jest to piękne, czasem przerażające. 

Chyba znalazłam lekarstwo, które pozwoli mi uporać się z trucizną, z chorobą, spowodowaną obecnością paru ludzi, zwłaszcza jednego osobnika. 

Mimo wszystko, gdzieś tam we mnie nadal krąży myśl, że jak tak można? Przecież każdemu należałoby dać szansę. Tylko czy na pewno? Ilu z nas przekonało się o tym, że ciało jednak lepiej wie? 

Skoro ciało pamięta, nawet jeśli my zapomnimy, choćby np. o takiej rocznicy śmierci. Pojawia się złe samopoczucie, bóle głowy, migreny i inne takie. A dotyk? Kiedy komuś podajemy rękę... jednej ręki nie chcemy puścić, a dotyk innej powoduje, że zaraz tę rękę wycieramy w spodnie czy biegniemy do łazienki umyć.

Może jednak ciało wie, kiedy ktoś nas zatruwa albo działa jak balsam?

16 grudnia 2013

Żyję. I nawet nie najgorzej się miewam ;)

Miesiąc minął jak jedna chwila. Długo mnie tu nie było, ale też wiele się działo. Dużo spraw się zbiegło w czasie, a ich rozwiązanie nie mogło się obyć bez mojej osoby. Nie bardzo wiem, od czego zacząć. To może codziennie po troszku. Czuję się chora z tęsknoty z jednej strony, a z drugiej konsekwentnie działam.

W tym roku dzieją się dziwne rzeczy. Spełnienie drobnych i większych marzeń mam na wyciągnięcie ręki. Wystarczy złapać, zadziałać. Wykorzystać swoją szansę. 

Rano jechaliśmy sobie do pracy autem. Wyjątkowo grało radio. I tak się jakoś złożyło, że były to same świąteczne piosenki - stare i bardzo stare, co nie przypadło do gustu pasażerom, ale nikt nie upierał się przy wyłączeniu. Po świątecznej serii usłyszałam dźwięki "When i fall in love" i głos Nat King Cole'a. To była ostatnia piosenka przed pracą. Siedziałam w aucie ze łzami na policzkach, dziwnie wzruszona. Nagle zapragnęłam świąt i zaczęłam się cieszyć na nie. Pierwszy raz od lat. Poczułam się tak, jakby święta już rozpoczęły roztaczanie swojej magii. 

W tym tygodniu rzecz będzie o spotkaniach z ludźmi, nocno-dziennej podróży do Gniezna, grillu w grudniu, o Deventer, Ootmarsum i Enschede, będzie też o Den Haag, a także o tym, co piszę poza tym miejscem.... dwie sztuki na ukończeniu, pomysł na trzecią już jest przekuwany w słowa, opowiadania, bajki i opowiastki świąteczne. Poza tym kilka tekstów, dzięki którym blog drugi wróci do życia. A wróci. No i jest też trzecie miejsce. Anglojęzyczne, ale o tym na razie ciiiii(cho)szaaaa jeszcze przez chwilkę. 

Lubię być sobą. I jestem ze sobą szczęśliwa. Dobrze, że mam siebie.

 

18 listopada 2013

Holenderskie mgły.

Mgła. Zjawisko pogodowe. Mgły tutaj są zupełnie inne i tak różne. Jedne unoszą się nad polami, inne niczym mleko zalewają wszystko to, co spotkają na swojej drodze. Są też takie mgły, które snują się jak nitki babiego lata. Czasem tutejsze mgły przypominają dym albo chmury. 
 
Listopadowe mgły spacerują po polach jak duchy. Czasem wychodzą na drogę, próbując złapać w swoje usta przejeżdżające samochody. Chcą je połknąć, nasycić się. Wilgotnymi językami głaszczą przechodniów. Łagodzą krawędzie, zmiękczają linie, rozmywają kontury. Akwarelowe ciemne poranki. Drzewa szeleszczą swoimi kolorowymi szatami, których pozbywają się z wielką niechęcią, jakby obawiały się zimna. 
 
Mgły czeszą mnie po ciemku. Zwijają ledwie co wyprostowane włosy w fale, w pierścienie. Układają je wokół mojej twarzy, pozwalają im lekko opaść na moje ramiona. 
 
Dłonie ukryłam w czerwonych rękawiczkach. Moja zawsze lekko chłodna skóra zrobiła się zimna. Przypomniałam sobie jak on chował moje dłonie w swoich dłoniach, przytulał mnie do siebie, przelewając we mnie ciepło swego ciała. Spacerowałam we mgle uliczkami Ootmarsum, o którym mawiają - miasteczko artystów. Bardzo urokliwe i niewielkie, pełne rzeźb, galerii i pracowni artystycznych. Obrazy, witraże, rzeźby, ubrania, buty, biżuteria, porcelana, meble... właściwie wszystko, co można uznać za przejaw sztuki. 
 
Olej na płótnie, niderlandzcy malarze. Koniec XIX i początek XX wieku. Zimowy krajobraz miasta, kanał, kamienice, ludzie. Zwyczajne życie. Po prostu piękne.
Baletnica w sukience z wielkiego liścia i z koczkiem na czubku głowy. Błogi wyraz jej twarzy przypominał mi jednocześnie małą dziewczynkę i dorosłą kobietę. Gdyby moje konto zawierało coś więcej z pewnością tancerka byłaby moja. Spodobała mi się tak bardzo, jak i dwa obrazy, które oglądałam chwilę wcześniej. 
 
Ostatnio pojawiam się tu na chwilę i znikam. Dużo pracuję, także słowem. Piszę, tłumaczę. Jazz wypełnia pokój. Czuję się jak w filmie W. Allena, w którym w tle pobrzmiewa stary dobry Frank S. i Norah Jones. Naprawdę lubię holenderskie mgły. Ah gdyby mieć szal utkany z takiej mgły właśnie...

4 listopada 2013

Słów kilka.

Jestem zaszokowana. Swoją postawą. Swoją osobą. Swoją zmianą. Swoim związkiem. Mną. Nim. Wszystkim. 
 
Dotarło dziś to mnie bardzo silnie to, o czym rozmawiałam z tatą w zeszłym roku, kilka dni przed jego śmiercią. Już wiem, co miał na myśli. Wiem też, co miała na myśli mama. 
 
Jutro jest pierwsza rocznica śmierci taty. 
 
Próbuję oddychać głęboko. Łzy jednak same wymykają mi się spod powiek. 
 
Dostrzegłam w sobie to, co widział tato i o czym przypominał mi. Jestem zszokowana odkryciem i wzruszona. 
 
Bardzo brakuje mi ojca i rozmów z nim. Jego mądrości, rozwagi, spokoju, wiary i ufności, sprawiedliwych osądów. 
 
Dziękuję mu za to, że we mnie uwierzył.  

3 listopada 2013

Za zakrętem.

Umieranie jest jak zasypianie. Tyle tylko, że z tego snu człowiek się już nie obudzi. Odchodzenie jest jak umieranie. Tylko że człowiek nadal żyje, ale gdzieś indziej, gdzieś poza nami. Czy potrafię sobie wyobrazić nasze rozstanie? Może potrafię. Choć myślę o tym każdego dnia, że taki dzień przyjdzie, nie wizualizuję. Nie mam odwagi pomyśleć. Po prostu nie mam. Gdy ktoś pyta mnie o związek... Co mogę odpowiedzieć? Równie dobrze możemy być razem długo, możemy być i nawet przez resztę życia, ale możemy także jutro się rozstać. Związek jak każdy. No może w pewnych aspektach zdecydowanie trudniejszy. Ale dla ludzi brzmi jak szaleństwo. Muszę przyznać, że chyba mają jednak rację. 
 
- Jak myślisz, które z nas jest bardziej szalone?
- Nie mam pojęcia - odpowiedział. - Oboje.
- Też tak myślę.
 
Myślę, że nie moglibyśmy razem pracować. On działa na mnie dekoncentrująco. Wczoraj miałam okazję stwierdzić naocznie, że ja na niego też. Uszy też to stwierdziły, jako że wyartykułował to. 
 
Co to za związek, w którym ludzie mają przegadane warianty rozstania, co więcej zdrowe podejście do tegoż, a wizją przeżycia reszty życia wspólnie w sielance nie poświęcają ani chwili w rozmowie? Normalne? Nie wiem. Choć z mojego punktu widzenia, wspólne snucie wizji owej sielanki sprawiłoby, że w mojej głowie zapaliłoby się czerwone światło. No bo jasna cholera życie tak nie wygląda. Normalne życie zwyczajnych ludzi nie przypomina sielanki. Raz jest świetnie, innym razem nawet tragicznie, częściej trudniej niż łatwiej. 
 
Normalne życie zawiera w sobie całe mnóstwo odcieni, nie tylko pastelowe plus cała gama różu. Zresztą pastele napawają mnie obrzydzeniem - jasne, łagodne, spokojne, jak z jakiejś bajki o królewnie i księciu, bez wyrazu, bez osobowości. Moje życie to mieszanka odcieni szarości i żywych barw, a pastele to zaledwie margines, podobnie jak ów róż, który kojarzy mi się jedynie z watą cukrową. A życie cukierkowe nie jest. Choć może chwilami smakować właśnie jak wata. 
 
Nie wiem, co jest za zakrętem. Nie mam pojęcia, co jest dwa kroki dalej. Jeśli nadejdzie ten dzień, pozwolę mu odejść i wiem, że on pozwoli mi odejść. Tak jak pozwalamy bliskim odejść na wieki, zasnąć snem wiecznym, wyruszyć w podróż nam przez pewien czas niedostępną, tak trzeba pozwolić drugiej osobie iść swoją drogą, nawet jeżeli bardzo chcemy jej towarzyszyć. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie dam rady. Nie mówię, że to będzie łatwe, ale nie mogłabym go zatrzymać, gdyby on nie mógł, nie chciał zostać. Jednak prędzej czy później wszyscy odejdziemy i zostawimy bliskich. Rozstanie jest jak umieranie. Umieranie jest jak zapadanie w sen. 
 
Żyję, ciesząc się z każdej darowanej chwili. Celebrować życie. Napawam się nim. Karmię oczy, uszy, ciało, duszę, myśli - nim. Syta i głodna. Szczęśliwa, bez względu na to, co zobaczę za zakrętem. 

26 października 2013

A jeśli...?

Jak ułożyć sobie życie na nowo? Po śmierci bliskich, po rozwodzie, po rozstaniu, po utracie pracy, po przeprowadzce czy w nowym kraju? Nie mam pojęcia. Chyba nie istnieje na to żadna odpowiednia recepta czy skuteczny sposób. 

Sama nie umiem powiedzieć, czy uporałam się z odejściem bliskich. Jednego dnia wydaje mi się, że tak, a innego przychodzi totalny kryzys i chce mi się tylko wyć. 

Czy poradzić sobie z tym wszystkim to znaczy zapomnieć lub udawać, że nic się nie stało? Czy to oznacza, że to już za mną i wcale nie boli? Nie sądzę. 

Kiedy człowiek staje na życiowym zakręcie, narażony jest na popełnienie masy błędów. Łatwo może zostać ofiarą oszustów, bardziej jest podatny na zranienia. A jeśli nie jest dość silny, to już w ogóle mu ciężko. 

Żadna droga nie wiedzie prosto do celów. Nasze życiowe drogi są pełne zakrętów, skrzyżowań, czasem wiją się i plączą jak miejskie autostrady - jedna na dole, inne u góry, i można naprawdę się pogubić w tych wszystkich zjazdach i wjazdach. 

Czy potrafię zbudować sobie życie w obcym kraju? Czy dam radę? Czy nie będzie tak, że jakiś czas mi się znudzi albo stwierdzę, że muszę zbyt wiele poświęcić, albo już sama nie wiem, co jeszcze wymyślę. Boję się. Boję się, że mnie to wszystko przerośnie. Boję się tego, aby nie zbudować niczego na wątłej podstawie, żeby to wszystko nie runęło przy lekkim ruchu wiatru. Boję się, że nie wytrzymam psychicznie i nie wytrwam w związku, w którym jestem. Boję się, że skończę jako bezdomna i samotna wariatka. 

Ostatnio M. pytając - stwierdzając, powiedziała, że: "Czy tobie zawsze życie musi wszystko tak komplikować i utrudniać?". Nic jej na to nie odpowiedziałam. Pomyślalam sobie za to, że może po prostu ktoś musi mieć taką właśnie drogę, a ja sobie z nią poradzę. Podobno życie nie daje nam tego, czego nie jesteśmy w stanie unieść. Strach też jest nieodłączny. Myślę, że gdybym się nie bała, byłabym zwyczajnie głupia. Dobrze, że się boję. Powinnam. Ale to wcale nie znaczy, że pozwolę, aby ten strach mnie sparaliżował. 

E., z którą tu mieszkam, powiedziała mi wczoraj, że jest ciekawa, jak skończy się moja historia i co ze mną będzie. A może ona wcale się nie kończy? Może nasza historia toczy się nawet po naszej śmierci w bliskich nam ludziach, w ich myślach, w ich sercach, w genach kolejnych pokoleń? 

Gdy tęsknię za mamą, gotuję. Robię to, co uwielbiałam, gdy ona to przygotowywała. I wtedy czuję, jak otacza mnie ciepło. Ona jest w moim sercu tak samo jak tato. Dzięki rozmowom z ojcem ubiegłej jesieni, buduję ten związek. Brakuje mi rozwagi i intuicji do ludzi, które miał mój tato. Brakuje mi tego, że nie mogę się go poradzić, spytać, ale mogę kierować się tym, czego mnie nauczył. Wierzył we mnie i zawsze powtarzał, że mam słuchać siebie, że mam rozum i serce, że one mnie poprowadzą, gdy go zabraknie. 

Zaczęłam tu wszystko od zera. Nie wiedziałam nawet, jak się mam za to zabrać. Małymi krokami idę. 

Choćby nie wiadomo jak było trudno, choćby upadało się wiele razy, człowiek jest silny i poradzi sobie. Powstanie i pójdzie. W każdym z nas jest wewnętrzna siła, która nam w tym pomoże. Ona drzemie w każdym, wystarczy nie bać się jej obudzić. Strach, że przed tym, że się uda, jest często silniejszy niż ten przed niepowodzeniem. A jeśli się jednak uda to co? To przecież bardzo bardzo dobrze. 

Jeśli Rotterdam, to moje miejsce na ziemi, to zrobię wszystko, aby tam wrócić i zostać. Aczkolwiek nie znaczy to, że tych miejsc nie będzie dwa lub trzy. I myślę, że Rotterdam to jedno z nich.  

20 października 2013

Byle mówili.

Nie ważne, jak o tobie mówią, byle mówili. Czasami wolałabym, żeby jednak przestali. Do pracy przyjechała nowa panna. Od razu zaczęła robić sondę - kto, co, gdzie, kto z kim, jak, itd. Pytania bez końca. Nie lubię takich ludzi. Co ich obchodzi prywatne życie innych? Znaczy, niby jej nie interesuje, ale mimo wszystko fajnie się plotkuje, słucha o innych i w ogóle. O sobie pocztą pantoflową dowiedziałam się, że neutralne osoby mówią, że jestem ok, jestem neutralna (Coś jak Szwajcaria, tak?) i że w pracy pracuję. (A co niby mam tam robić?) Inni z kolei wiedzą o mnie tyle, że mam faceta, który nie jest Polakiem ani nawet chrześcijaninem i że lubię zaczepki. Jasne. O ile pierwsze się jak najbardziej zgadza, to o drugim nie wiem, co myśleć. Znaczy, że co? Lubię zaczepiać innych czy lubię jak inni mnie zaczepiają? To brzmi co najmniej tak jakbym lubiła jakieś bójki, czepianie się ludzi albo jakby mi się podobało, że faceci mnie zaczepiają. Tylko niby kiedy miałabym to robić albo oni mieliby to robić? Zawsze to jednak ciekawie dowiedzieć się o sobie czegoś nowego. Może chodziło komuś o to, że lubię sobie pożartować, zawsze rzucę jakimś tekstem, a na zaczepki słowne mam riposty zgaszające?

Nie znoszę w ludziach różnych rzeczy. Bardzo drażni mnie usilne zapewnianie, jacy to oni są w porządku, jak lubią spokój, nie interesują się życiem innych, jakby chcieli wszystkich wokół przekonać, że tak jest, a potem mieszają, wszczynają zakulisowe aferki, itp. 

Najwięcej emocji w ludziach, w związku z moją osobą, wzbudza jednak mój facet. Wszyscy wiedzą, że istnieje, ale nikt go nie widział. Trzymam go z daleka od nich wszystkich, zwłaszcza od pieprzonych dupków. Teksty ludzi są wprost genialne, zwłaszcza jak się zagalopują, brak tolerancji poraża, gdy wykazują szczerość w rozmowie, a kiedy nagle doznają oświecenia z kim rozmawiają (mam na myśli siebie) - miny mają bezcenne. Następnie zaczyna się lawina przeprosin, że oni tak nie myślą, a mi chce się zwyczajnie śmiać. Każdy ma prawo do własnego zdania, a usilne bycie poprawnym politycznie, obracanie kota ogonem, próba udowadniania, że nie pakuje się ludzi w stereotypowe szufladki czy w jeden wór, jest żałosne i zwyczajnie żenujące. Z kolei bardzo zabawnie jest, gdy ktoś usłyszy z kim się spotykam i zadaje to samo pytanie niczym zacięta płyta - czy naprawdę i czy nie żartuję, bo przecież wydaję się taka konserwatywna, bo jak to w ogóle możliwe i w ogóle im się wydaje, że sobie z nich żartuję. Zdziwienie na twarzach równie bezcenne. A reakcje, gdy przetworzona informacja po wielkich trudnościach wreszcie dotrze do zwojów mózgowych, są w większości pozytywne. Zdarza się jednak i święte oburzenie, że polskie kobiety to tylko dla Polaków. Dobre sobie.

Nie znasz kogoś, nic lub niewiele wiesz o kimś? Powstrzymaj się od publicznej oceny. Albo chociaż od wypowiadania jej w twarz temu komuś tylko po to, aby za chwilę się wycofywać z tego z ceglastym kolorem twarzy.

 

13 października 2013

Stworzyć rodzinę.

Nie, nie zamierzam wychodzić za mąż. Tym razem będzie o tworzeniu rodziny, ale bez zamążpójścia ;)

Rodzina jest dla mnie ważna i zawsze jest na pierwszym miejscu. Tylko że tę rodzinę stwarzam sobie ja sama. I nie mam tu na myśli zakładania rodziny w tradycyjnym pojęciu tylko budowanie rodziny z różnych osób, niekoniecznie związanych więzami krwi. Moja rodzina, pozwólcie, że ograniczę się do żyjących, to siostry, ich dzieci i partnerzy/mężowie (obecni i byli). To także moja przyjaciółka, jej mąż i ich dzieci. Zresztą własnych przyjaciół w ogóle uważam za członków rodziny. Nauczyłam się tego od moich rodziców, zwłaszcza od ojca.

Natomiast kuzynostwo, ciotki oraz wujowie znajdują się dużo dalej niż przyjaciele. Może to wynika z więzi bliśkości, które się wytworzyły?

Jestem twórcą własnej rodziny. Zapraszam do niej tego, kogo zechcę i kto zechce do niej dołączyć. Nie muszą nas łączyć więzy krwi, nie muszą nas łączyć podobne doświadczenia, ale łączy nas bliskość, zaufanie, miłość, przyjaźń. 

Mówi się, że rodziny się nie wybiera, że z rodziną dobrze wychodzi się na zdjęciu tylko. W porządku. Mogę mieć rodzinę, która jest krwią z krwi. Jednak mogę mieć też rodzinę z wyboru. I ta rodzina jest mi zdecydowanie bliższa. 

Jakiś czas temu usłyszałam, że moje myślenie na temat rodziny jest niewłaściwe. Zapytałam więc, dlaczego za obcą osobę nie uważa się żony czy męża, skoro dołączyli z zewnątrz do rodziny i dołączyli z wyboru (przypadki odmienne pominę chwilowo). Dowiedziałam się, że to coś innego, bo to małżeństwo itp. itd. Jednak ja wychodzę z założenia, że skoro mogę wybrać sobie partnera, to mogę wybrać i innych członków własnej bliskiej rodziny. 

W czasach gdy rodziny wielopokoleniowe nie są powszechne, gdy więzi rodzinne (krew z krwi) są coraz luźniejsze, może taka rodzina, którą sami tworzymy, wybieramy jest dobrym rozwiązaniem? Nikt z nas nie żyje w próżni. Wokół są ludzie. Sądzę, że każdy z nas potrzebuje bliskich osób, życzliwych osób, ludzi, na których może polegać, którym może ufać, ale nie każdy z nas ma to szczęście, aby mieć rodzinę czy odnaleźć to w rodzinie, w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. 

Otaczają mnie cudowni ludzi i bardzo dziękuję im za to, że mają dla mnie tyle cierpliwości, wyrozumiałości i że starają się mnie kochać taką, jaką jestem, choć czasem bywa to niezwykle trudne. Moja wspaniała rodzina z wyboru czyli całe życie z wariatami. Jestem szczęśliwa.

Najbliższą mi osobą i moim domem jest mój facet. Nigdy w życiu nie spodziewałabym się, że z kimś takim jak on stworzę związek partnerski i na dodatek najlepszy, choć najtrudniejszy, związek, jaki mi się do tej pory trafił. Umrę szczęśliwa. 



7 października 2013

Jednym spojrzeniem.

Czwarta nad ranem. Piąta... 160 km z hakiem. Gdyby 11 lat temu... Gdyby lat temu 40... Tylko że strach. Tylko brak zgody. Ustrój. Kraj. Rodzina. Dziecko. Szkoła. Studia. Nauka. Zdolności. Pragnienia. Intuicja. 

Jakby wyglądało moje życie, gdyby... Czy byłoby łatwiej? Czy może potrzebowałam tak skomplikowanej drogi, aby dojść do punktu, w którym dziś jestem? Czy potrzebowałam tak trudnej drogi, która już zarysowała się wówczas, gdy nie było mnie nawet na świecie i nikt nie przeczuwał, że w ogóle kiedykolwiek się pojawię. Czy potrzebowałam tego całego bagażu doświadczeń? 

W styczniu naiwnie sobie myślałam, że oto właśnie poukładam sobie życie w tzw. normalny sposób, jak wszyscy ludzie. Szczerze mówiąc, w pewnym momencie złapałam się na tym, że sama siebie przekonuję, że to jest dla mnie dobre, że tak będzie lepiej i że wcale nie jest ważne, że nie czuję się szczęśliwa, że przeżywam same stresy i jestem kłębkiem nerwów. Jak pomyślę, co chciałam sama sobie zafundować, to aż dostaję gęsiej skórki. Jest mi wręcz niedobrze do obrzydzenia, że chciałam same siebie tak skrzywdzić i coś takiego zrobić sobie - skazać się na nieszczęście na przynajmniej sporą część życia. 

Za to teraz... jestem szczęśliwa, mimo że czuję, że jestem w totalnej wielkiej kropce - takiej wielkości powiedzmy jeziora, no taki rosyjski Bajkał byłby odpowiedni. Normalnie siedzę w czarnej dupie, rozmyślam jak jakiś cholerny Salomon i od dwóch miesięcy nie potrafię dojść do niczego sensownego. Może wcale nie muszę do niczego dochodzić, tylko mi się tak wydaje. Ja pierdzielę. Jedyna pewność jaką mam, to wewnętrzna pewność. Intuicja. Szósty zmysł. Jakkolwiek dziwacznie to brzmi, jak czuję w środku, to tak jest. Tylko czy ja muszę zawsze wywracać wszystko do góry nogami, robić rewolucję i wybierać tak dziwaczne drogi życiowe, że ludzie znacząco się w głowę stukają, twierdząc, że oszalałam. 

Lubię robić rzeczy niemożliwe. Lubię wyzwania i trudne drogi. Lubię robić to, co innym wydaje się totalnie szalone. Tak. Właśnie tak. 

Zdałam sobie też sprawę, że wraz ze śmiercią ojca, przejęłam jego rolę i stałam się głową rodziny. Totalnie dziwne. No bo w sumie, to powinna najstarsza osoba, a tu nagle okazało się, że wcale tak nie jest. 

Każdego dnia w pracy rozmyślam nad tym, co zrobić mam ze swoim życiem. I chyba najwłaściwsze wydaje się - niech się dzieje. Jest tu i teraz, więc niech się dzieje, cokolwiek Bóg, los, życie mi da. Niech będzie. 

W życiu lubię intesywność albo delikatność. Lubię wszystko, co przeciwstawne, skrajne wręcz. Jednak bez przekraczania pewnych granic. 

Seks. Nigdy nie był dla mnie brudny, brzydliwy. To zupełnie naturalna sprawa. Ludzie to robią. Nie potrzeba do tego modłów, ślubów, idei. Powiedzieć, że jestem wymagająca, to mało. Seks... i wszystko z nim związane jest... hmmm... integralną częścią mnie. Nie jestem wyzywająca i wcale tego nie potrzebuję, jednak jest we mnie coś takiego, że rzuca się w oczy, że ta sfera jest dla mnie ważna, że lubię seks, pieszczoty, pocałunki. Nie byle jakie. Nie łatwo jest mi sprostać. Jestem okrutna i potrafię skreślić faceta już po jednym pocałunku. Kiepskie całowanie, jeszcze gorszy seks. A jak słaby seks i ma to miejsce w związku, to i słaba komunikacja, no chyba, że człowiek pomylił przyjaźń z miłością - czyli mamy dobrą komunikację i kiepski seks. Dobry seksu i słaba komunikacja? Też może być, ale to nie będzie takie "wow" i na zbyt wiele nie wystarczy. Szybko się wypala. Takie zimne ognie co najwyżej. Na jeden raz  może być. 

I nagle zdarza mi się coś takiego, że samo spojrzenie bywa elektryzujące i wiem, że jeśli on dotknie dłonią mojej dłoni, będę tylko myślała o tym, żeby mnie pocałował. Kiedy pyta, czy może, czuję, że jeśli nie odmówię, jestem zgubiona. Kiedy ustami dotyka moich ust, jestem pewna, że chcę się z nim kochać przez resztę życia. Kiedy mnie pieści, całuje, kiedy czuję go blisko, kiedy jesteśmy jednym, stopieni ciałami, duszami, w uniesieniu wpatrzeni nawzajem w swoje oczy, wiem, że przez resztę życia tak blisko chcę być tylko z nim. 

Straciłam już nadzieję, że seks może tak właśnie wyglądać. Im człowiek bardziej jest syty, tym bardziej jest spragniony. Być sytym i głodnym jednocześnie. Dwie skrajności i piorunujące uczucie doświadczać tego. Ekscytujące. Nasycenie i pragnienie. Jedno i drugie tak silne. 

Tak nie wygląda dobry seks. To zupełnie inny poziom. 

Rozpalić faceta jednym spojrzeniem... Rozpalić jak rozpalić. Sprawić, że płonie. Jednym spojrzeniem w oczy. 

I nie palimy się tu jak pochodnie, tylko rozpalamy ognie namiętności ;) 

A tak poważnie, zawsze chciałam do takiego stanu doprowadzić faceta jednym spojrzeniem. Właściwego faceta.

I tak po przebrnięciu przez szereg tematów stanęło na seksie. Jest ważny w związku. Bardzo ważny. Może nawet najważniejszy... z różnych punktów widzenia. I nie mam tu na myśli, że tak "brzydko" (bo nie lubię tego słowa, którego zaraz użyję) powiem, penetracji, tylko całą seksualną sferę. Tak się buduje bliskość w związku. Tym sposobem właśnie. Przyjaźń w związku i inną formę bliskości z nią związaną buduje się inaczej, a to robi się właśnie tak i tym sposobem. Jak to nie funkcjonuje i jest do niczego, to prędzej czy później związek się posypie. Żeby trwało, dobry związek potrzebuje obu form bliskości. A gdy nie ma żadnej z nich, choć partnerów łączą jakieś wspólne sprawy to co wówczas?

2 października 2013

Rozważania poniedzielne w śrdoku tygodnia ;)

Stacja Rotterdam. Nie muszę zerkać na zegarek, aby wiedzieć, która jest godzina. Czuję się tak, jak gdybym wróciła do czasów, o których opowiadał mój ojciec - kiedy to zegarki można było nastawiać według kursowania pociągów. Jednak gdyby moja podróż odbyła się zupełnie bezproblemowo, to nie byłaby moją. 

Wybrałam się w chłodny poranek na dworzec w mojej miejscowości. Tyle tylko że sierota zapomniałam wziąć właściwej karty, aby móc zapłacić w automacie za bilet. Co prawda w portfelu miałam gotówkę, ale jedyne dostępne opcje płacenia to monety albo karta (i to jeszcze tylko dwa rodzaje). Musiałam wrócić do domu. Jednak nie ma tego złego, bo przynajmniej zjadłam śniadanie i spokojnie mogłam wybrać się na kolejny pociąg, ponieważ tu kursują one bardzo często, nawet do małych miejscowości i nie trzeba czekać iluś godzin na następny. 

Czysto, szybko. Komfort jazdy nieporównywalny do tego z Polski. 

W piątek w pracy wciąż spoglądałam na zegar, nie mogąc doczekać się weekendu. Cieszyłam się jak dziecko na tę wycieczkę pociągiem. Taka nowa nowość w innym kraju ;) 

Cudownie było znaleźć się znów w tym pięknym mieście. Uwielbiam Rotterdam z jego wszystkimi kanałami, śluzami, z mostem białym i czerwonym, ze światłami nocą i z portem, z kamienicami i rowerami, z ciszą i szumem wiatru nocą, gdy oboje stoimy na środku ulicy i śmiejemy się do siebie. Najpierw zakochałam się w mieście, a zaraz potem w nim. Na dobrą sprawę, nie bardzo wiem, czy słowo "zakochanie" jest w ogóle właściwe w nazywaniu tego, co czuję. Zawsze kojarzyło mi się z czymś, co potrafi szybko zniknąć, tylko najpierw rzuci człowiekowi klapki na oczy i na mózg. Nie mam klapek, różowych okularów ani zaćmienia zwojów mózgowych. Rozum, serce, dusza funkcjonują jednym rytmem. 

Siedzimy w niedzielę obok siebie i rozmawiamy.

On: Jest ciężko.

CzG: Wiem.

On: Co będzie z nami?

CzG: Zależy kiedy.

On: W przyszłości.

CzG: Nie wiem.

On: Ja też nie.

CzG: Za 10 lat to możemy kopnąć w kalendarz.

On: Wciąż jesteśmy młodzi.

CzG: Co nie zmienia faktu, że może nas tu już nie być. Skąd mam wiedzieć, czy ciebie albo mnie nie wpieprza właśnie jakaś cholerna choroba?

On: Fakt. Może tak być. Choć lepiej, żeby nie było. Fajnie byłoby jeszcze pożyć i nacieszyć się sobą.

CzG: Ta chwila to dar od losu.

On: Tęskniłem za tobą.

CzG: Ja za tobą też. 

itd. itd. o pracy, o przyłości, o nas, o życiu, o przeszłości...

Tym razem nadszedł czas, aby porozmawiać też o mnie. Było mi okropnie ciężko, ale wiem, że w nim mam też przyjaciela. Z nim jest tak, że gdy rozmawiamy, mówię wszystko to, co odradzają wszelkie cholerne poradniki na temat związków damsko-męskich. Jednak tak sobie myślę, że gdybym zaczęła się stosować do jakichś reguł, zamiast postępować tak, jak czuję, zamiast być sobą, nie udałoby się zacząć budować tej relacji. To wszystko, co się dzieje i on w ogóle, to jest takie niesamowite, nieoczekiwane, żywcem wyjęte ze snu. Tylko że nie boję się, że się obudzę, bo to nie sen. 

Jeśli człowiek chce, pokona wszelkie trudności i żadna odległość, problemy nie są straszne tak w związku, jak w życiu. A gdy człowiekowi chcieć się przestaje lub w ogóle się nie chciało, to żadna siła go nie zmusi, aby się zachciało. 

Szczęście jest tak proste i tak niewiele trzeba, aby być szczęśliwym. Wystarczy zdjąć z oczu przepaskę z napisem "czekam na lepsze jutro" lub "szukam szczęścia". Szczęście jest na wyciągnięcie ręki i nie można się bać sięgać po nie. To jest ta chwila. To jest moja chwila. Nie czuję, że zmarnowałam czy przegrałam swoje życie. Jeśli nigdy więcej nie będę się czuć tak, jak czuję się teraz, jak czułam się przy nim w to niedzielne popołdunie, to nic. Wiem już, jak smakuje szczęście. Poza tym spełniło się moje marzenie. A on jest moim darem od losu. Jest nam ciężko i będzie jeszcze trudniej. Cena szczęścia? Jakakolwiek by nie była. Szczęście jest nie do wycenienia.

26 września 2013

Monolog uczuć.

nie mogę przestać o tobie myśleć
nie mogę przestać szeptać twojego imienia
nie potrafię powstrzymać się 
przed zakochiwaniem się w tobie każdego dnia
codziennie obwiniam się
że nie potrafię cię nawet w myślach porzucić
jesteś moją słabością
chcę żebyś dotknął moich ust
odgarnął włosy z mojej twarzy
spojrzał mi w oczy
wiesz 
to jest naprawdę czasem bardzo zabawne
jak zbieżne mamy myśli
nawet gdy się na siebie złościmy
uwielbiam gdy moje ubrania bardziej pachną tobą niż mną
lubię nawet zapach twoich papierosów
bo przypomina mi ciebie
próbowałam zrobić wszystko
aby wyrzucić cię z mojej głowy
gdybym tylko mogła rozkazać sercu
aby cię mniej kochało
wystarczy że zadzwonisz
że usłyszę twój głos
staję się jak twoja niewolnica
nie potrafię się powstrzymać
nie potrafię się bronić
przed pragnieniem ciebie
nie chcę





I od razu mi lepiej, gdy mój monolog wewnętrzny ujrzał światło dzienne. W sumie to jego część. Noszę go w sobie każdego dnia. A przez Niego straciłam głowę. I to chyba po pierwszym zdaniu, które do mnie wypowiedział. Jestem zgubiona. I z każdym dniem bardziej rozkojarzona ;)
 

15 września 2013

Czas podsumowań.

11 września stuknęły blogowi 4 lata. Zapis myśli, zapis życia, zapis emocji. Coś jak pamiętnik.

Czasem wracam do starych notek, czytam, przeglądam komentarze. Regularnie zapisuję kopie notek wraz z komentarzami na komputerze, na płytach. 

Przez ten czas tyle się zdarzyło. A to miejsce pozwoliło mi przetrwać, jakoś trzymać się w jednym kawałku. Było odskocznią, gdy depresja atakowała ze zdwojoną siłą. Stało się domem, gdy ten dom straciłam wraz ze śmiercią ojca. 

Nie wiem, co się pisze w podsumowaniach. Statystyki? Liczby? Jakoś to mnie zawsze najmniej interesowało. Dla mnie są ważni ludzie, emocje, chwile.

W piątek w pracy między mną, a jednym z kolegów wywiązała się rozmowa na temat pieniędzy i życia. On bardzo się zdziwił, kiedy mu powiedziałam, że w życiu od pieniędzy, liczb itp. znacznie ważniejsze są inne sprawy. Pieniądze zawsze można zarobić i dobrze jest, jak się ma ich tzw. normalną ilość - na wszystko starcza i z ołówkiem w ręku nie trzeba planować. Nie muszę mieć super drogiego nowego auta, żeby potem płakać po nim, jak ktoś mi je ukradnie czy rozbije. Nie muszę mieć wielkiego domu, żeby później cały weekend spędzać na sprzątaniu albo wpuszczać na cały dzień ekipę sprzątającą i nie móc się swobodnie poruszać po domu. Tak poważnie mówiąc, nie muszę posiadać wielu rzeczy, bo i tak ich nie zabiorę ze sobą do grobu. Wystarczy mi to, co zapewni mi normalne funkcjonowanie. Nadmiar nie jest mi do niczego potrzebny. Ważniejsi są dla mnie ludzie i chwile z nimi spędzone.

Przez ostatni czas, nie poświęcałam innym zbyt wiele uwagi. Zatopiłam się we własnym życiu, w pracy i w życiu osobistym. Nawet tu rzadko zaglądałam. Z jednej strony mam wyrzuty sumienia, że zbyt mało czasu i uwagi poświęcam innym ludziom (poza nim), z drugiej jednak - szczerze mówiąc - w obecnej chwili na największą uwagę własną zasługuję ja sama, ponieważ przez zbyt długi czas zaniedbywałam siebie, swoje potrzeby i przez to popełniłam całe mnóstwo błędów, podjęłam wiele złych decyzji. 

Potrzebuję samej siebie i swojej uwagi dla siebie. Potrzebuję poskładać swoje życie i zrobić coś, abym mogła być spokojna i szczęśliwa. 

Przeglądałam dziś notki tutaj i aż mnie coś za gardło ścisnęło. Z oczu pociekły mi łzy, nad którymi nie potrafiłam zupełnie zapanować. Chaos w notkach, pomieszanie w poplątaniem, żadnej konkretnej tematyki poza tą jedną - życie. A życie bywa bardzo zaskakujące.

Zanim powstało to miejsce, wydawało mi się, że moje życie będzie wyglądało zupełnie inaczej. Miałam plany, marzenia, pędziłam z prędkością wiatru przez życie, wciąż angażując się w nowe projekty. I nagle wpadłam na ścianę. Mogłam ją przeskoczyć, ominąć, zburzyć, poszukać w niej drzwi. Nie mogłam jednak udawać, że jej nie ma. Postanowiłam znaleźć drzwi i przejść normalnie na drugą stronę, choć wiedziałam, że wówczas moje życie nie będzie już nigdy takie samo. 

Choroby i śmierć rodziców, choroba i śmierć ciotki, własne niepowodzenia i trudności zmieniły mnie. 

Nie żałuję decyzji wówczas podjętej. 

Wciąż ktoś mnie tu pyta, dlaczego patrzę na życie tak, a nie inaczej, dlaczego myślę właśnie tak. Sama nie wiem, co mam odpowiedzieć. Bo życie mnie zmieniło? Bo sprawy, o których pisałam tutaj mnie zmieniły? Bo to czy tamto?

Czasem chciałabym, aby wszystko było takie proste. Chciałabym, aby moi rodzice żyli, abym moje życie osobiste było normalne i nie wzbudzało w otoczeniu kontrowersji, niesmaku, agresji itp. Chciałabym uniknąć popełnionych błędów. Tylko czy wtedy dotarłabym do punktu, w którym dziś jestem? Czy wówczas nie żyłabym tym, że kiedyś będę szczęśliwa, nie zastanawiając się nad tym, czy szczęśliwa jestem, a jeśli nie jestem, to dlaczego tak się dzieje? Czy nie żyłabym planami i mrzonkami o przyszłości? Czy nie żyłabym przeszłością i przyszłością, w teraźniejszości gubiąc się gdzieś w drodze ku lepszemu dniu? 

Czasem walczyłam sama ze sobą, wkurzając się na siebie, dlaczego zdecydowałam tak, a nie inaczej, że przecież to takie cholernie niesprawiedliwie, że mnie spotyka to, co mnie spotkało. Tylko potem przychodziła taka myśl, że przecież nikt mi nie obiecywał, że będzie łatwo, a moje życie usłane będzie płatkami róż. I ile warte byłoby takie łatwe życie, czy ja bym go chciała? Przecież nie jestem jedyną osobą na świecie, która czegoś takiego doświadcza. Inni sobie radzą, a ja będę się nad sobą użalać? 

Ostatnio doznałam także kolejnego otrzeźwienia. Całe dotychczasowe życie jakoś odpychałam z niesmakiem od siebie myśl, że ludzie wiążą się z innymi także po to, aby spędzić z kimś życie. Mimo tego że o mało co trzy razy mogłam być mężatką i to tak zupełnie poważnie, to nawet wtedy jakoś z ochotą nie witałam tego, że oto z tym człowiekiem miałabym spędzić życie. Jakoś mnie to nie dziwi, bo jedyne czego w życiu najbardziej się bałam i boję, to miłość i wszystko, co się z nią wiąże. Jakoś nigdy nie byłam dobra w tym, co się nazywa związkami. Wieczne kłopoty z zaangażowaniem, okazywaniem uczuć, ucieczki i totalne przerażenie, że coś miałoby być zupełnie poważnie i na resztę życia. Nic dziwnego, że do żadnego ślubu nie doszło w moim życiu.
W tej chwili mam jakiś tam romans, związek, jak zwał tak zwał, w każdym razie od czterech miesięcy jestem związana w pewien sposób z nim. Tyle tylko, że zaczyna mnie to przerażać. Jest dobrze tak, jak jest. Co będzie, gdy zacznie robić się naprawdę poważnie?
Z jednej strony jest rozbudzona namiętność, pożądanie, totalnie nienasycenie, a z drugiej - zaczyna się rozwijać dużo więcej... 

Tak sobie naiwnie myślałam, że nic poważnego jeszcze się nie dzieje, że to po prostu kolejny związek w moim życiu, choć jest jak wyjęty ze snów i z marzeń, więc tym bardziej powinien być to zwykły kolejny związek. A tu coś takiego się robi, że ja sama nie wiem... Namiętność, pożądanie i nienasycenie. To tak jakby człowiek był głodny i jadł kanapkę za kanapką. Tylko że z każdą kanapką, która mu bardzo smakuje, zamiast czuć się coraz bardziej najedzony, jego głód wzrasta. Nie wiedziałam, że można aż tak. A jednak. Z powodu wielogodzinnych rozmów, a ostatnio właściwie codziennych rozmów telefonicznych oraz video połączeń zaczyna się z tą relacją robić coś takiego, że sama nie umiem ubrać tego w słowa. Bliskość, zaufanie, tęsknota, troska, czułość itd..... i chyba jasna cholera rodzi się między nami uczucie. 

Pomyślałam sobie, że mogłabym z nim spędzić resztę życia. I zaraz się wystraszyłam tej myśli.

Nie wiem, co będzie ze mną, co będzie z nim, co z nami będzie. Mimo nacisków z różnych stron, od różnych osób, abyśmy to skończyli, bo to jest śmieszne, żałosne, bez sensu, bez powodzenia i w dodatku nie prowadzi do niczego dobrego, ani on, ani ja, nie skończyliśmy tego i nie zamierzamy zakończyć. 

Dzięki temu wszystkiemu, co się wydarzyło, naczyłam się żyć teraźniejszością, chwilą. Carpe diem. Quid sit futurum cras, fuge quaerere. (czy jakoś tak ;) Chwytaj dzień i nie pytaj o to, co jutro przyniesie. Przeszłości już nie ma, a jutra może wcale nie być. 

Nie wiem, gdzie mnie życie zaprowadzi za rok czy za kolejne cztery lata, ale dziękuję za to, gdzie mnie zaprowadziło "dziś" i za to jaka dziś jestem. A Wam dziękuję za to, że ze mną tu jesteście.

 

 

 

 

7 września 2013

Zatrzymane chwile.

Bardzo lubię takie momenty. Zatrzymane chwile. Deszcz siąpi z nieba, wyginając źdźbła trawy, wyrastającej wśród mchu. Pierwsze liście zaczynają sypać się z drzew wraz z koralikami jarzębiny. Mokry rower stoi w na werandzie, jakby od zawsze było to jego miejsce. Kawa w wielkim kubku paruje, łaskocząc mnie w nos. Wrzesień. Obraz jak z fotografii. 

To tak jakby uchwycić coś ulotnego.

Kiedy siedzę obok niego, a on siedzi z przymkniętymi oczami, ja muskam delikatnie jego policzki palcami, głaszczę go po twarzy... Nic nie mówimy. Przyglądam się jemu i temu, co odmalowuje się na jego twarzy. Taka chwila bliskości. Totalna cisza. By za moment twarz dotknęła twarzy, a wargi leciutko zetknęły się z wargami, z zamkniętymi powiekami. 

Pierwsze. Pierwsze. Pierwsze. Nigdy wcześniej. Pierwsze. Pierwsze. Pierwsze. 

Wiele pierwszych razów. Wspólnych. Ciągle się czegoś od siebie uczymy, poznajemy coś razem. Od pierwszej chwili wszystko jest tak naturalne, tak normalne. Szczerość, otwartość na drugą osobę. Nie umiem tego pojąć, zrozumieć. 

Z nikim nie doświadczyłam takiej bliskości. Gdy dotykam jego twarzy, czuję się tak, jakby to była wyjątkowo intymna chwila. 

Czułość, intymność, bliskość. W formie, której nie znałam i na poziomie, o którego istnieniu nawet nie wiedziałam. No może wydawało mi się, że powinien gdzieś tam być, ale nawet nie byłam blisko, aby go doświadczyć.

A tu się nagle okazuje, że doświadczam właśnie czegoś, czego się panicznie całe życie bałam. 

To trochę tak, jakby znaleźć brakujący fragment siebie. Część swojej duszy. Albo jakby widzieć swoje własne odbicie. 

Jak długo można siedzieć w ciszy naprzeciwko siebie, ciałem wtulonym w ciało, wpatrując się w oczy?

4 września 2013

Nomada.

Czy człowiek, który żyje jak nomada, lubi tak żyć, może nagle zapragnąć stabilizacji? Może czas pomyśleć o tym, aby zamieszkać trochę dłużej w jednym miejscu i przestać żyć na walizkach? Chyba można być w ciągłym ruchu i wieść w miarę ustabilizowane życie bez ciągłej wędrówki z miejsca na miejsce? 

Jestem typem nomady. Przyznam, że nie mam pojęcia skąd to się wzięło. Odkąd dorosłam, żyję na walizkach. Jedynie z konieczności wprowadzałam jako taką stabilizację, lecz przez cały czas i tak próbowałam od niej uciec. Z jednej strony zaczynam być już powoli zmęczona własnym nomadyzmem, a z drugiej - trudno mi sobie wyobrazić siebie, która wytrzymuje długo w jednym miejscu. Może po prostu powinnam stworzyć sobie dom? 

Miejsce powrotu i własne cztery ściany posiadam, ale to nie jest dom. Dom zaczyna być i jest tam, gdzie jest on. Tylko że ja nie wiem jeszcze jak pogodzić dom i dach nad głową, żeby jedno stało się drugim. Oczywiście znam zwyczajowe formy tego godzenia typu małżeństwo, wspólne zamieszkanie, itp. itd. W tym przypadku żadna z tych form nie jest w tej chwili bądź w ogóle odpowiednia z różnych względów, ale o tym innym razem.

Od lat zawsze uciekam i zwykle wracam. Czasem się boję, że będąc z nim, po prostu go skrzywdzę. Dzieląca nas odległość, z powodu mojej pracy, przybrała formę na kształt mojej ucieczki i odsuwania się od ludzi, kiedy potrzeba mi własnych chwil samotności. I chyba pierwszy raz w życiu nie mam ochoty być daleko. 

Rozmawialiśmy. Miotałam się ostatnio okropnie w tym, czego chcę, co powinnam zrobić, co pięć minut dosłownie zmieniałam zdanie. Zaczynałam wymyślać, co zrobię później ze swoim życiem. W końcu on mnie pyta, czego tak naprawdę chcę, a ja mogąc odpowiedzieć cokolwiek, mówię właśnie, że nie chcę być daleko od niego. 

Nie jest łatwo ze mną żyć. Czasem się zastanawiam nad tym, ile on zniesie. Czy wytrzyma? 

Boję się, że nie będę potrafiła żyć inaczej, że nie znajdę sposobu, aby sprzeczności stopić w jedno. Jak osiągnąć stabilizację i nie przestać być wędrowcem? Jak nie zmieniać swojego trybu życia w osiadły, aby osiągnąć stabilizację? 

Może jeśli człowiek znajdzie stały punkt lub kilka takich punktów...? Może dom zbudowany pomiędzy ludźmi, dom z uczuć, myśli, bliskości, zamiast z cegieł i desek byłby właściwym punktem dla nomady? 

2 września 2013

Tydzień pod znakiem biustu.

Poniedziałek. "Nie lubię poniedziałku" to jeden z moich ulubionych filmów. Może dlatego że tak bardzo przypomina moje własne życie, a ja jestem bardziej zakręcona niż słoik z ogórkami. 

Poniedziałek. I znowu zaczyna się to samo. Dojdziesz do porozumienia z tym czy z tamtym, wypracujesz jakiś kompromis, a się okazuje, że jest gorzej niż było, bo ktoś znowu sobie coś ubzdurał, wymyślił z powodu własnych lęków. Dawno już zarzuciłam pisanie tzw. listy rzeczy do zrobienia, ale może jednak powinnam do tego wrócić? 

Właśnie zastanawiam się, czy za chwilę nie oszaleję. Czuję jak głowa mi puchnie od nadmiaru myśli, poirytowanie zaczyna parować uszami. Jestem na siebie czasem tak okropnie wściekła. Cudze problemy pomagam rozwiązać w chwilę, a ze swoimi męczę się tak, jak ostatnio nad talerzem pełnym jedzenia. 

Mam kilka celów do osiągnięcia i je osiągnę. Zrobię to, kierując się własnym instynktem i intuicją przy jednoczesnej ostrożności, bo tego to akurat nigdy nie ma zbyt wiele u mnie. 

Przyznam też, że ostatnio trochę naiwnie myślałam, że moja siostra odpuściła swatanie mnie, ale nie. Jasne, że nie. W dodatku wymyśliła sobie "genialny" sposób, aby cel własny osiągnąć, a ja mam tylko przez to nerwa. Najpierw usiłowała tylko wepchnąć mnie w ramiona pewnego faceta, a teraz robi wszystko, abym trafiła do jego łóżka. Nuda chyba zdrowo wytrzepała rozsądek z jej głowy. A ona zapomniała jaki efekt przynosi przymuszanie mnie do czegokolwiek, próba wywarcia na mnie presji. Bardzo ale to bardzo tego nie lubię. 

Mam głowę pełną myśli. W dodatku mam pewne wady, które w pewnych okolicznościach okazują się ogromnymi zaletami. Teraz też się przydadzą, jak chociażby upór. A realizacja pewnych zamierzeń, wymaga ode mnie dużej pracy nad sobą. Najlepsza metoda działania od zawsze? Nie mówić nic nikomu, tylko działać i powiadamiać po fakcie.


z ostatnich dni

miejsce akcji: sklep
osoby: CzG i facet
język: mix niderlandzko - angielski
pogoda: gorące duszne popołudnie

facet: Przepraszam, czy zadać pani pytanie?
CzG: Jasne. O co chodzi?
facet: Tylko proszę się nie mnie nie gniewać dobrze?
CzG: W porządku. Najwyżej dam panu z liścia.

facet wystartował z tekstem z mocą petardy:
Czy pani piersi są silikonowe czy naturalne?

CzG: Sztuczny jest we mnie tylko kolor moich włosów. Oczywiście, że są naturalne.

facet: Pani wybaczy, ale są naprawdę piękne.

I tak z nim rozmawiałam w podobnym tonie przez kilka minut, pękając ze śmiechu. Temat rozmowy był schowany pod bluzką, a w dekolcie niewiele było widać. Facet musiał mi się po prostu dobrze przyglądać i to nie był pierwszy raz, jak sądzę. 


miejsce akcji: dom
osoby: CzG i 2xR (czyli R1 i R2)
język: ojczysty
pogoda: zimno i wietrznie

CzG siedzi sobie na krześle i klepie smsa. Na przeciwko niej siedzą 2xR i się jej przyglądają.

1R: CzG masz naprawdę piękne piersi. Bardzo mi się podobają.
2R: Rzeczywiście są piękne.
CzG: Dziękować.
1R: A może tak rozsuniesz trochę bluzę?
2R: Może chcesz iść z nami na basen?
CzG wybucha salwą śmiechu i znika w kuchni.


miejsce akcji: podwójne
osoby: CzG i On
język: angielski
pogoda: zmienna jak kobieta
rozmowa przez telefon

On: Uwielbiam twoje piersi.
CzG: A co? Stęskniłeś się?
On: Jasne. No ale za tobą też, bo one bez ciebie nie byłyby nic warte.
CzG: Masz szczęście.
On: Jasne. Przecież jestem szczęściarzem.
CzG: Dobry tekst. Fakt, jesteś. Inni mogą tylko popatrzeć. Ty możesz dotykać.
On: Teraz to ja mogę sobie najwyżej pomarzyć, bo jesteś daleko.
CzG: Nie chcę być daleko. Chcę być blisko.
............. rozmowa toczy się w tonie coraz bardziej intymno-erotycznym......
.......parę chwil później........
On: Jesteś szalona.
CzG: Ty też jesteś szalony.
CzG i On jednocześnie: Ty to sprawiasz.

26 sierpnia 2013

Zaczęło się nowe.

No i zaczęło się nowe. Zaczęło się tak porządnie. Zapierdalać muszę jak jasny gwint, ale daję radę. A postaram się dać tę radę jeszcze lepiej ;) Jest dobrze. Trafiły mi się niezłe warunki mieszkaniowe, współlokatorzy też są w porządku i dziewczyny na mojej zmianie w pracy też są fajne. Część szefostwa mam tzw. ą ę bułkę przez bibułkę ;) i w dodatku takie służbistyczne (co za słowo ;). Za to ta druga część jest zupełnie inna. Generalnie myślę, że powinnam się dogadać. Co prawda na część ludzi trzeba uważać, jak wszędzie, bo są i tacy, którzy uwielbiają podpieprzać do biura z byle powodu - nawet jeśli coś tam podsłyszą, nie znają kontekstu, nie mają pojęcia o co chodzi, ale przecież dla nich to żaden problem coś stworzyć. Aby przetrwać muszę robić swoje jak najlepiej, trzymać język za zębami, jeśli nie ma potrzeby, aby nim mielić, pilnować siebie i swojego życia prywatnego. Wrednych ludzi nigdzie niestety nie brakuje. 

Własne otoczenie uważnie obserwuję, wyciągam wnioski. 

Nazbierało się mi trochę zdjęć z ostatnich kilku tygodni, parę anegdotek. Jest o czym pisać. Blog przeobraził się w pamiętnik, a może był nim od początku. Niedługo stukną mu cztery lata. Zapisałam kawałek własnego życia, uczuć, doświadczeń. Zdarzyło się tyle rzeczy w tym czasie, tak wiele ważnych spraw. Odeszli ci, których kocham, a w ich miejsce pojawiły się nowe osoby. I jakoś tak stwierdzam, że to miejsce jest takie osobiste i to trochę tak, jakbym uchylila drzwi do własnej duszy i pozwoliła tam zajrzeć. 

Gdy czytam samą siebie tu, czasem potrafię się zdystansować, a czasem zupełnie mi to nie wychodzi. To miejsce jest dla mnie ważne, tak jak i Wy jesteście dla mnie ważni. Cieszę się, że mogę dzielić się z Wami myślami, przeżyciami, uczuciami, tym, co mnie spotyka. Bardzo Wam za to dziękuję. 

Ostatnio byłam trochę rozdarta. Jakbym nagle stała się naleśnikiem i wpadła jak śliwka w kompot między młot a  kowadło ;) he he Tak poważnie mówiąc, nie układało mi się ostatnio najlepiej. Trzeba było podjąć kilka niezwykle trudnych decyzji. Z nim też tak jakoś było, że wzajemnie podnieśliśmy sobie ciśnienie i podziałaliśmy sobie na nerwy, normalnie na "żyletki" poszło. Ale jako że oboje jesteśmy dorośli i jednak nam zależy, to i z tym sobie poradziliśmy jak dorośli ;) Szczerze mówiąc, może to nawet było potrzebne, aby zdać sobie sprawę z pewnych rzeczy, a zwłaszcza z tego właśnie, że nam zależy. Gdyby nie on, to ja bym tu chyba zwyczajnie oszalała. Na razie niestety musi nam wystarczyć tylko telefon.

Jeśli inne sprawy ułożą się pomyślnie, to się całe mnóstwo rzeczy ułoży. Niestety jest tak, że jedno ciągnie za sobą drugie, jedno od drugiego zależy. Jak mi się poskłada z jedną sprawą to ta pociągnie za sobą inne i będzie dobrze. Oby się jak najszybciej to udało. Gdyby to zależało ode mnie, ale nie zależy, więc pozostaje mi czekać, oczywiście jednak nie bezczynnie. Działam. Intensywnie. Potrzebuję pozytywnego i szybkiego załatwienia tejże sprawy, żeby ruszyć z resztą ze spokojną głową. 

Nowe, które się zaczęło, jest wstępem do czegoś większego. Tak czuję i jestem tego pewna. Nie do końca sobie to wszystko uświadamiam, może nawet trochę się boję, bo wydaje mi się, że sprawy, o których myślę, są zbyt nieprawdopodobne, niemożliwe, ale przecież stało się już tyle niemożliwego, że jeszcze trochę, nie powinno mnie zdziwić i powinnam w to wierzyć. 

Celebruję życie. Cieszę się każdą chwilą i żyję chwilą. Moja chwila za moment stanie się przeszłością, kolejnej chwili mogę nie mieć. Na przeszłość nie mam wpływu, na przyszłość wpływ mam znikomy, tym bardziej, że do przewidywalnych to ona raczej nie należy. Chcę żyć swoim życiem i być szczęśliwa. To właśnie robię, aczkolwiek nad odpowiednią formą wciąż pracuję (trzeba pokonać tylko trochę problemów i już). Mimo braku odpowiedniej formy i pewnych trudności, jestem szczęśliwa, a najszczęśliwa, gdy oddycham jego oddechem. 

18 sierpnia 2013

Nadchodzi nowe.

Nowa praca. Nowy dach nad głową. Nowe miejsce. Nowi ludzie. Wszystko nowe. Jestem przerażona, zestresowana. Z nerwów boli mnie żołądek. Jakoś sobie z tym poradzę. Bardziej jednak martwi mnie całe morze tęsknoty. 

Jedyna osoba, dzięki której jeszcze tu nie oszalałam, zostaje daleko ode mnie na te naście tygodni, a może trochę dłużej. Telefony nie zastąpią, nie wypełnią... W posiadaniu auta nie jestem. O odwiedzinach, jeśli nie chcę mieć problemów w miejscu zamieszkania i w pracy, mogę zapomnieć, a najlepiej to żeby nikt nic o mnie tam nie wiedział, bo będę mieć przesrane.

Nie wiem jeszcze jak dopnę swoich celów, ale to zrobię. Nauczę się na rzęsach chodzić, jeśli będę musiała.

Od dłuższego czasu odnoszę wrażenie, że za rękę prowadzi mnie przeznaczenie. Nawet się pięknie zrymowało ;) A tak zupełnie na serio, to jest tak jakby coś wyznaczało mi drogę, a moja własna intuicja wyłaziła ze mnie, brała mnie za rękę i oświetlała ścieżkę, którą mam iść. Zrobiłam już całe mnóstwo rzeczy wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. Tyle tylko, że wychodzi mi to na dobre, choć mogłoby się wydawać, że powinnam dostać po dupie, po czymś takim. Po tyłku mi się obrywa... kiedy usilnie próbuję postępować rozumowo, logicznie. Gdzie logika to logika, ale gdzie należy o niej zapomnieć, to zapomnieć, a nie bawić się w roztrząsanie. 

To nie jest tak, że ja ślepo będę wierzyła własnej intuicji. Nie. Bywa dość często, że ją sprawdzam. Po prostu. Ostatnio też to zrobiłam, bo wyjątkowo trudno mi było uwierzyć samej sobie w to, co się dzieje. Intuicja wie. Nawet moje ciało wie to, z czym rozum sobie nie radzi. Doświadczam rzeczy nieprawdopodobnych, dowiaduję się rzeczy, wykraczających poza normalne myślenie. Przeczucia się sprawdzają, sny się sprawdzają. Mówię i się dzieje. Wiem więcej niż sobie uświadamiam czasem. Skąd? Cholera wie. To też mnie trochę przeraża. Nie jest normalne. Albo jest. Sama nie wiem. W każdym razie nigdy nie było tak intensywne. No może wtedy, gdy byłam dzieckiem. 


Piątkowy późny wieczór. Deszcz leje. Siedzimy razem. Rozmawiamy. Piętrząca się góra problemów przed nami. Razem możemy sobie z nią nawet poradzić. Łatwo nie jest, bo w miejsce jednego wyrasta nam pięć innych. To gorsze niż trzygłowy smok ziejący ogniem. Jak można być jednocześnie tak różnym i tak podobnym?

Naprawdę szczęśliwa jestem wtedy, gdy jestem z nim. 

Oszalałam. A może wcale nie... 

Siedzimy, rozmawiamy, wzdychamy, dotykamy, całujemy, wąchamy... 

Życie wystawia nas na próby. Pięknie. No ale w sumie, jeśli pojechać po całości, odkrywa się coraz więcej, coraz bardziej i okazuje się, że robi się coraz bardziej ciekawie. 

Od pewnego czasu szukam też wyjaśnień tego, co wykracza poza rozumowe myślenie, co zwykle nazywa się przypadkiem, zbiegiem okoliczności, szczęściem, fuksem, itp. I dochodzę do wniosku, że przypadki są wyłącznie w gramatyce, zbiegają się ulice, ludzie itp., szczęście to stan umysłu, ducha i ciała, itd. Przeczucie przeczuciem przeczucie pogania i wszystko się sprawdza, sny się sprawdzają, nawet coś tak parszywego jak horoskop mi się sprawdza. To nie jest normalne. Coś jakby mój świat nagle stanął na głowie albo zaczął fikać koziołki. 

Morze tęsknoty i czas na zastanowienie się, co dalej. Coś mi się mocno wydaje, że gdy skończę ten "projekt" za naście tygodni, stanie się coś, w co zupełnie nie chce mi się wierzyć. 

Proszę, trzymajcie za mnie kciuki, co bym sobie z tym wszystkim nowym dała radę, bo jak Was bardzo wszystkich lubię, przysięgam, trzęsę portkami ze strachu i nerwów.  

13 sierpnia 2013

Dlaczego mnie tu nie było?

Ostatnie dwa tygodnie były wyjątkowo trudne dla mnie. Ten tydzień na łatwy także się nie zapowiada. Jednak mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży, a część problemów zostanie rozwiązana.

Nieprzespane noce przechodzone po domu i przesiedziane na kanapie. Rzeka łez wylana w poduszkę i zwojach papieru toaletowego utopiona. Strach wymieszany ze złością i smutkiem. Nie jest łatwo. Jasna strona życia stopiła się z jego ciemną stroną. Jedno przechodzi płynnie w drugie. 

Miałam cały wór orzechów do zgryzienia. Wciąż się boję, że połamię sobie na nich zęby, bo ze mnie przecież żaden dziadek do orzechów. 

Ci, którzy powinni znać całą prawdę, wiedzą zbyt mało lub nic, a ci którzy nie powinni wiedzieć nic, wiedzą zbyt wiele. 

Z nerwów nie śpię trzeci tydzień. Jedzenie wmuszam w siebie z trudnością. Jestem wyczerpana psychicznie, a fizycznie czuję się wręcz chora. 

Codziennie się modlę. Czasem godzinami nawet, bo ludzkie siły potrzebują wsparcia. Inni mogą w to nie wierzyć. Ja wierzę. I pomoc przychodzi. Wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, wbrew faktom. Nie umiem prosić o nic dla siebie i trudno mi to przychodzi. Przecież jest tyle osób, które bardziej niż ja potrzebują pomocy. 

Szelest liści na wietrze i słowa modlitwy. Twarz ukryta w dłoniach. Morze łez. Setki myśli.

Słowa... pęczniejące nadzieją. Szczere. Prawdziwe. Niespodziewane. 

Nadzieja trzepoce we mnie motylimi skrzydłami. Paleta emocji. 

Dziś stało się coś dziwnego. Byłam całkowicie zaskoczona. Ale to coś bardzo dobrego. Coś się chyba zaczyna budować drobnymi cegiełkami, wyjątkowo małymi i w dodatku bardzo wolno. Trudna budowa, która nagle zaczęła wyłaniać się z gruzów iluzji, z rozsypanych domków z kart. Cudowne zaskoczenie. Jakże miłe. 

Podwijam rękawy i zabieram się do wyprostowania wszystkich spraw. Proszę trzymać kciuki. Pozdrawiam serdecznie i życzę dużo słonka!


ps. Więcej konkretów w następnych dniach. Albo może popiszę o bzdurkach... ;)