10 grudnia 2011

20 piętro.

Noc. Miasto uśpione choć wcale nie wyglądające na senne. Jakoś nigdy go nie lubiłam. W dzień jest okropne, jakieś takie rozkapryszone, nadęte i wciąż w biegu. Nocą inne, bardziej przyjazne, bardziej znośne, bardziej bliskie, nostalgiczne, zamyślone. Tylko pod skrzydłami nocy jest dla mnie znośne. W ciemności i światłach lamp.

Nie lubię samotnych nocy w pustych pokojach, walki z bezsennością w wielkich łóżkach, zimnej wody pod prysznicem.

20 piętro. Pokój w hotelu. Za wielkim oknem miasto. Nie mogłam spać. Przeganiałam swoje koszmary, przewracając się z boku na bok, bo znów mi tak niewygodnie z własnym ciałem i znaleźć żadnej odpowiedniej pozycji do leżenia nie potrafiłam dość długo. Odsłoniłam firanę w wielkim oknie, aby móc z łóżka patrzeć na miasto, miasto pozornie żyjące 24 godziny, a tak naprawdę o tej porze głęboko śpiące, bo życie skupiło się w różnych zakamarkach, ludzie jeszcze nie przecierali zaspanych powiek, spiesząc się do pracy. Włożyłam ciepłe czarne zakolanówki, otuliłam się szlafrokiem i usiadłam przy oknie, a po chwili po prostu się położyłam i patrzyłam, patrzyłam, patrzyłam... Zapomniałam swoje myśli, bo przykryła je tęsknota, ale dzięki niej, a właściwie dzięki temu, co ją powoduje, miasto staje się bardziej znośne, tak jak pusty pokój w hotelu i wielkie zimne łóżko, choć przecież otula je ciepła kołdra, wtulająca nos w miękkie poduszki.

Leżałam zwinięta w kłębek, czekając aż rozgrzeje się moja zmarznięta dusza i patrzyłam na światła miasta, rozmyślałam o swoim życiu... życiu na chwilę... prowizorce tylko na chwilę. Inaczej chyba nie umiem. Nawet nie wiem, czy chcę. I może trochę się boję.