29 lipca 2010

Zderzenie z przeszłością.

Ludzie. Są tacy, z którymi się przyjaźnimy, z którymi lubimy spędzać czas, z którymi uwielbiamy się spotykać i rozmawiać, ale są także i tacy, których więcej nie chcemy oglądać na oczy. Nie chcemy wiedzieć, co się z nimi dzieje, więc tym bardziej nie mamy ochoty na rozmowę czy choćby przypadkowe spotkanie. Kiedy ktoś nas skrzywdzi, zostawi po sobie głębokie rany, niesmak, strach, ból, koszmary, depresję itd. to nic dziwnego, że przestajemy mieć ochotę na jakiekolwiek kontakty z tą osobą.

Przyjęłam na łóżku pozycję horyzontalną i ze spokojem śledziłam telewizyjną relację lekkoatletyczną z Barcelony. Nie dane mi jednak było w spokoju pooglądać. Zadzwonił telefon. Przez chwilę trzymałam telefon w ręce, spoglądając na nieznany mi numer. Byłam pewna, że widzę go pierwszy raz. Zastanawiałam się czy powinnam odebrać, ponieważ miałam jakieś takie dziwne wewnętrzne przeświadczenie, że zepsuje mi to wieczór. Po namyśle odebrałam, bo może to jednak coś ważnego, ktoś zmienił numer, czy coś.

Usłyszałam głos w słuchawce i zmroziło mnie. Wstrząsnął mną dreszcz. Zrobiło mi się zimno. Czułam się tak, jakby serce miało mi za chwilę stanąć, a krew w żyłach zaczynała zamarzać. Każdego bym się spodziewała, ale nie tego dupka skończonego. Pieprzony sqrwiel. Panna go wczoraj zostawiła, więc zadzwonił do mnie. Cholera, a trzeba było zmienić numer. Z drugiej jednak strony pewnie nie poskutkowałoby to, bo ktoś prędzej czy później by go dalej podał, więc po co sobie zawracać głowę.

Na co ten żałosny palant liczył? Jak usłyszałam, że chce się ze mną spotkać, pójść na kawę i do kina, pogadać, to chciało mi się śmiać. Zakompleksiony dupek z obsesją na moim punkcie. Musiałabym być idiotką, aby ponownie go oglądać albo przedłużać tę bezsensowną konwersację. Zbyt wiele czasu zajęło mi pozacieranie śladów mojej obecności, aby nie wiedział, co się ze mną dzieje. Wiem, że nie wie i to daje mi poczucie bezpieczeństwa.

Miałam świadomość, że jeśli się rozłączę, będzie dzwonił do skutku, więc wolałam mieć tę mało przyjemną rozmowę za sobą. Postawa zasadnicza, jak w wojsku, starałam się, aby mój głos brzmiał sucho, odpychająco i nieprzyjemnie, wzbogacony o ton urażonej księżniczki. Poskutkowało. Nie musiałam się długo męczyć wymianą słów i szybko skończyłam rozmowę.

Nie jestem już tą samą osobą, którą byłam kilka lat temu. Zmieniłam się. Jego gierki, podchody i manipulacje znam na pamięć. Początek zupełnie niewinny, a im dalej w las, tym szybciej powinno się brać za ucieczkę. Wiem, do czego jest zdolny, a jest zdolny do wszystkiego, aby osiągnąć swój cel. Ja nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Nie chcę go oglądać na oczy. Nie chcę z nim rozmawiać.

Przestałam się bać. Nie jestem już bezbronna. Jeśli... (a mam nadzieję, że nie), to sprawa wyląduje w sądzie.

Chcę, żeby raz na zawsze zniknął z mojego życia.

28 lipca 2010

O ludziach, moim lęku, pewnym spotkaniu i przyjaźni.

Od kilku dni towarzyszy mi jakiś taki wewnętrzny lęk. Rozsypana sól, rozlany wrzątek, książki, które wypadły mi z rąk na podłogę, upadające sztućce...

W sobotę znalazłam się w północno - zachodniej części naszego kraju. Droga do miejsca docelowego obfitowała we wspomnienia, te dobre i te złe także, w pytania, na które od lat nie znam odpowiedzi. Choćbym usilnie próbowała o tym wszystkim nie myśleć, nie da się.

Wspomnienie o kimś zapadło we mnie już tak głęboko, że nie sposób się go pozbyć. Chyba nawet bym nie chciała, mimo że wspomnienie jest bardzo pozytywne, to kiedy przypomina o swoim istnieniu, wywołuje ból. Nauczyłam się z tym żyć. To tylko jedna rysa więcej.

Im bliżej byłam celu podróży, tym silniej czułam lęk. Przełyk ścisnął mi się, żołądek już chyba przypominał ósemkę, a ja straciłam apetyt. Mogłam wrócić, ale przecież nie należę do osób, które poddają się własnym lękom bez walki. Wyciszyłam się muzyką i dotarłam na miejsce, ale na samą myśl o zjedzeniu czegokolwiek zaczynało mnie mdlić.

Późne popołudnie, jedno piwo i film o kolei transsyberyjskiej doprowadziło mnie do głupawki i znieczuliło na tyle, abym przestała czuć się wewnętrznie sparaliżowana. Wybrałam się z J. w miejsce M, w którym jeszcze nie było aż tak wielu ludzi. Nie minęło kilka chwil, a M wypełniło się osobami w różnym nastroju. Miałam wyjątkową ochotę obserwować tych wszystkich ludzi i interakcje między nimi, ale próbowano wzbudzić moją aktywność, ujawnić moją obecność, a ja tak bardzo chciałam być niewidzialna, bo tylko wtedy miałam możliwość widzieć, jakie emocje przepływają między ludźmi, z jakimi emocjami przyszli do M, jakie relacje ich łączą.

Kto zna J. to wie, że to totalny ekshibicjonista i ekstrawertyk, pierwszy plan, dusza towazrzystwa, artysta ze zmysłem i umiejętnościami praktycznymi. Jednak o tym, co siedzi głęboko w J. trzeba czytać między wierszami, a obserwacje interakcji i emocji, które przepływają między J. a innymi ludźmi są czasem zaskakujące.
Jeśli chodzi o moją osobę, J. mnie przeraził, ale o tym może za chwilę.

Siedziałam tak sobie, przyglądałam się ludziom, przysłuchiwałam się rozmowom, czasem wymieniałam z kimś ze dwa czy trzy zdania, aby nie wydać się zupełnie mało towarzyską osobą, ale wyjątkowo jak na siebie nie miałam ochoty na gadanie, ponieważ tak bardzo wciągnęło mnie obserwowanie ludzi, z których większość widziałam pierwszy raz w życiu, tylko kilka osób poznałam już wcześniej, ale właściwie też nie za wiele mogłam o nich powiedzieć.

Słuchałam i patrzyłam na intro- i ekstrawertyków, na tych, którzy lubią mówić i na tych, którzy wolą słuchać. Powietrze było nasycone emocjami i nawet nie potrzeba było zbyt wiele alkoholu, można się było upić ludzkimi uczuciami.

Najpierw chciałam Wam o tym wszystkim powiedzieć, ale... kiedy wracałam w niedzielę do domu, dotarło do mnie, że tak jak ja nie chciałam, aby ktoś spostrzegł mój strach i samotność, ani tym bardziej, aby o tym mówił, to być może i ja powinnam zachować dla siebie to, co zaobserowałam. A widziałam wiele, kipiącą radość i szczęście, rozmaite relacje międzyludzkie, sympatie i antypatie, widziałam cały wachlarz intymnych emocji, które powinny pozostać w ukryciu, nicie porozumienia i niezrozumienia, interakcje dostrzegalne tylko dla obserwatora. Dlatego tak usilnie nie chciałam stać się uczestnikiem wydarzeń.
Barwne osobowości, niesamowite i ciekawe osoby, miło spędziłam czas. I znowu dowiedziałam się czegoś więcej o ludziach, ale tym razem czuję, że powinnam to zachować dla siebie.

Wieczór z pewnością pojawi się w którejś z notek, ale nie dziś.

W sobotnio-niedzielną noc nie mogłam spać. Uaktywniły się moje lęki i samotność... Nie mogłam zasnąć, bo się bałam. Okropny paraliżujący całe ciało strach. Skuliłam się pod kołdrą, słyszałam wiatr, a w środku byłam tak rozedrgana, roztrzęsiona wręcz i z każdą godziną było coraz gorzej. Narastała we mnie chęć ucieczki. Kiedy wreszcie zasnęłam, miałam uczucie zapadania się w czarną dziurę, z której po jakimś czasie wypadłam w koszmar senny. Obudziłam się po jakiejś godzinie jeszcze bardziej przerażona, myśląc tylko o tym, że muszę uciec jak najszybciej, schować się gdzieś. Starałam się opanować, myśląc o mamie.

Powód lęku był związany z J. i wywołam u mnie ogromne przerażenie. Dawno się tak nie bałam. Przeczucie. I to przeczucie tak mną wstrząsnęło, zwłaszcza że ma ono silne podstawy.

Z ulgą przywitałam niedzielny świt. Poranek był spokojny. Przedpołudnie popracowało nad moim lękiem. Wystraszyłam się jeszcze bardziej. Poziom poczucia bezpieczeństwa spadł mi do zera. Nie dlatego aby mi coś groziło, jakaś krzywda, celowe działanie na moją szkodę. Jeden czyn ciągnie za sobą drugi, drugi ciągnie trzeci, itd. I kiedy człowiek zda sobie sprawę, jakie konsekwencje dla niego i innych mogą mieć jego czyny, zaczyna się mocno nad nimi zastanawiać i szuka drogi wyjścia. Ja musiałam uciec i to jak najszybciej, bo nagromadzone emocje, podwyższony poziom strachu wykańczały mnie. Miałam silną potrzebę znalezienia się w miejscu, w którym są ludzie, którym wystarczy jedno spojrzenie na mnie, aby wiedzieć, co się ze mną dzieje, którym nie muszę nic mówić, z niczego się tłumaczyć.

Kiedy za oknem zobaczyłam tablicę z napisem "Poznań", rezerwa, stres, lęk zaczęły mi puszczać. Poznań jest jak dom. Dużo miejsca, aby się schować i aby mnie nikt nie znalazł.

Wieczorem dotarłam do domu, ja - wykończona fizycznie i psychicznie oraz towarzyszące mi moje sprzeczne emocje. Czekali na mnie przyjaciele. Wystarczyło, że zobaczyłam M., która jest dla mnie jak rodzona siostra i musiałam jej koniecznie powiedzieć, że dobrze, że jest, że przyjechała, bo tak bardzo potrzebowałam obecności, bycia, żadnych słów, tylko bycia.

Człowiek jest istotą społeczną. Potrzebuje bliskich mu ludzi. Potrzebuje przyjaciół. Tak często ich ma, tak rzadko ceni.

21 lipca 2010

Muzyczny horror.

Polskie media są pełne kiepskiej muzyki, wręcz tandety. Oczywiście są wyjątki, ale dziś się na nich nie skupię. Skupię się na głównym nurcie i na tym, co jest kiepskie. Każda muzyka znajduje swoich odbiorców i co do tego nie ma żadnych wątpliwości, bo ile ludzi, tyle odmiennych punktów widzenia, różne gusta. Coś co podoba się jednemu, nie musi się podobać drugiemu. Jednakże zastanawia mnie, dlaczego tak bardzo promuje się u nas badziewie i tyle tego pojawia się zarówno w stacjach radiowych, jak i w telewizji. Jest tyle dobrej muzyki w każdym gatunku, nawet dobrej masowej muzyki, a co króluje? Utwory, które mogłyby brać udział w rankingu na najgorszą piosenkę lata, najgorszą piosenkę roku, najgorszą piosenkę w historii. A teledyski? Żałosne i żenujące, pełne golizny, słabe to mało.

Oto moja lista 5 najgorszych piosenek/wykonań oraz teledysków, oczywiście z tych ostatnio się pojawiających.

Zapraszam na horror (wystarczy kliknąć w nr miejsca):

5 miejsce - prawie jak disco polo czyli jak puścić z torbami własny potencjał. Tekst nie jest warty nawet nastolatki. Po pewnych przeróbkach i odpowiednim wykonaniu może nadałby się do kabaretu.


4 miejsce - miało być sexy, energetycznie, a jest tandetnie i cienko. Sam plastik.


3 miejsce - polska Kesha? Niedoróbka. Totalny brak oryginalności i własnego stylu. Do tego bity rodem z rodzimego disco polo plus polish-english. Straszne.


2 miejsce - czyli jak zamordować pop kawałek. Najgorszy cover w ostatnim czasie. Krzyżówka Lady Gagi i Rihanny, efekt... sami zobaczcie. Pamięta ktoś jeszcze oryginał (to było coś)? Jeśli nie - to zapraszam TU. A sam klip? Nieudolna próba wzorowania się na teledyskach do "Justify my love" i "Human nature" Madonny.

1 miejsce - [podlinkować nie mogę, ale wpiszcie sobie ścieżkę z nawiasu (http://www.dailymotion.pl/video/xdm0ge_lady-gaga-alejandro-official-music_music)] - skrzyżowanie Madonny i Ace of Base, tak w piosence, jak i w teledysku. Absolutny numer 1. Istny horror, zwłaszcza w drugiej części.

19 lipca 2010

Uzależniona.

Są różne rodzaje uzależnień - na przykład od alkoholu, od papierosów, od narkotyków, od seksu, od kawy, od herbaty, od czekolady, od miłości, od zakupów ... Właściwie można się uzależnić od wszystkiego. A czy można się uzależnić od kobiet albo od mężczyzn?

Chyba jestem właśnie uzależniona... od facetów. A może tylko tak mi się wydaje?

Nie wyobrażam sobie świata bez mężczyzn. Według mnie byłby to najgorszy z możliwych kataklizmów. I co? Musiałabym zmienić wtedy orietację...? Straszne. Lubię facetów. Bardzo. Mam wielu kolegów, dobrych kumpli, przyjaciół i to znacznie więcej niż koleżanek. Nigdy nie miałam ich zbyt wiele, ale też wcale o to nie zabiegałam.

Towarzystwo mężczyzn mi odpowiada i dobrze się w nim czuję, ale nigdy nie chciałabym być facetem. Za nic. Za to lubię przebywać z mężczyznami, rozmawiać z nimi, uczyć się od nich. Dlatego zupełnie nie wyobrażam sobie, abym mogła być z facetem, który zabraniałby mi podtrzymywania relacji z kumplami, który czepiałby się o to, że mam aż tylu kolegów i tak mało koleżanek.

Rozmowy z facetami dobrze działają na moje zdrowie psychiczne. Zawsze tak było. W szkole - pełno koleżanek, w rodzinie - siostry i prawie same kuzynki, a ile można z babami wytrzymać? Nie, żebym miała coś przeciwko kobietom.

Pamiętam mój pierwszy obóz harcerski - same dziewczyny. Nie było źle, bo obóz był wędrowny i to jeszcze w górach, a na szlakach jest pełno ludzi, w tym mężczyzn. Za to obóz nr 2, również z samymi dziewczynami, tym razem nad jeziorem pod namiotami - straszne przeżycie. Zanim jednak pojechałam na obóz, który był w jakimś dziwacznym terminie, spędziłam jakieś 3 tygodnie z facetami, bo oczywiście ojciec pracował, wziął mnie ze sobą, a ja do towarzystwa miałam kilkunastu facetów i jedną koleżankę. Było świetnie. Za to gdy pojechałam na obóz... po dwóch dniach miałam serdecznie dość i zastanawiałam się, jak wytrzymam trzy tygodnie. Po mniej więcej 1,5 tygodnia psychicznie byłam wykończona i marzyłam tylko o tym, aby dorwać się do jakiegoś telefonu. Gdy się udało, zadzwoniłam do mamy z prośbą, aby załatwiła z komendantką, żeby puściły mnie do domu. Na żadnym babskim obozie nie byłam od początku do końca jako uczestnik, jako wychowawca i owszem, ale wytrzymałam tylko dzięki licznym rozmowom przez telefon, oczywiście z facetami. Inaczej szybko bym stamtąd uciekła. Dlaczego? Ze względu na babskie trajkotanie, płaczliwość, histerię, analizowanie do upadłego każdego zdania, które wypowiedział czy napisał facet, brak konkretu, wieczne narzekanie dziewczyn, że sobie nie poradzą bez mężczyzn, panikowanie na dźwięk szelestu liści, itd. itd. Oczywiście nie wszystkie takie były, ale większość, a ja mimo najlepszych chęci nie jestem w stanie czegoś takiego zbyt długo wytrzymać. Możliwe że to przez to, iż od przedszkola większość czasu spędzałam z facetami.

Pamiętam mojego pierwszego dobrego kumpla. Poznaliśmy się, kiedy jeszcze nie chodziliśmy do szkoły. Miał na imię Rafał, mieszkał w klatce obok i miał młodszego brata. Rafał był sto razy lepszy niż 10 koleżanek razem wziętych. Chodzący konkret i dobry kompan do zabawy, zwłaszcza do grania w piłkę nożną.

Byłam łobuzem. I to jakim! I uwielbiałam kopać piłkę.

W podstawówce w mojej klasie było bardzo dużo dziewczyn, w większości histeryczek. Do śmierci chyba nie zapomnę pewnego zdarzenia. Byłam chora i dziewczyny przyniosły mi zeszyty, ale znowu im odbiło. Jako że mieszkam na 9 piętrze, panienki postanowiły, że wyskoczą z okna na mojej klatce schodowej albo z mojego balkonu i się zabiją, jeśli - nie sprawię, aby jedna chodziła z pewnym moim kolegą (jakbym miała na to jakiś wpływ), druga chciała skakać, bo twierdziła, że jest brzydka i jakiś tam facet jej nie pokocha. Powiedziałam im, że są głupie, a jak chcą się zabić, to niech spadają z mojego domu, bo mam alergię na histeryczki. Wtedy to im dopiero odbiło. Jedną ściągałam z parapetu na klatce schodowej, bo jeszcze naprawdę by spadła. Faceci byli bardziej normalni, więc nic dziwnego, że wolałam ich towarzystwo.

Uwielbiam moje przyjaciółki, kocham je jak siostry, lubię moje koleżanki, ale nie mogłabym się otaczać wyłącznie kobietami. Kiedy nie rozmawiam zbyt długo z żadnym mężczyzną, czuję się tak jakbym była na przymusowym odwyku, jakbym była uzależniona i wtedy mogłabym się rzucić na pierwszego, rzecz jasna wolnego (aby nie narażać się żonom, kochankom, dziewczynom), faceta i pewnie zagadałabym go na śmierć.

Mężczyźni są fascynujący. Niesamowici. Pewnie przez ten testosteron. Wymianę wszystkiego, co cenię i lubię w facetach, co mnie w nich ciekawi, sobie podaruję, bo wyjdzie nie tylko na to, że jestem uzależniona, ale jeszcze ktoś sobie pomyśli, że totalnie mi odbiło, a później już mnie nigdzie nie będą zapraszać, gdzie będzie choć jeden zajęty facet, z obawy, abym nie usiłowała go sobie przywłaszczyć czy coś, choć ja tak naprawdę robić tego nie zamierzam, co najwyżej rozmawiam. A z tymi wolnymi... też rozmawiam. Czasami trochę inaczej ;)

Jestem uzależniona - od herbaty, czekolady i facetów. Po tym wyznaniu to już pewnie żaden mężczyzna nie będzie chciał mnie czytać ;) Mam jednak nadzieję, że wprost przeciwnie.

18 lipca 2010

myśli

myśli
jak motyle

tylko wyciągnąć rękę
aby je złapać

lecz myśli jak motyle
są wolne

płyną z chmurami po niebie
chowają się w snach
nocą budzą uśpione pragnienia

w myślach ukryty cały mój świat
w myślach szukam jutra i tęsknię za wczoraj
w myślach zanurzam się w moim dziś i tutaj
w myślach jestem wszędzie i jestem wszystkim

moje myśli
odbijają się w zielonych zwierciadłach
mówią iskrzącymi znakami
niewidzialnym dotykiem
ust pocałunkami

w myślach mogę się bać
nie muszę być dzielna

w myślach mogę się śmiać
nawet sama z siebie

w myślach
oddycham wolnością
upijam się nią

i unoszę się
aż do księżyca


17 lipca 2010

A za 10 lat...

Co będzie ze mną za 10 lat?

Według mojej rodziny mam kilka możliwości:

1. Skończę jako bezdomna pod mostem albo grzebiąc w śmietnikach.

2. Skończę jako bezdzietna stara panna.

3. Skończę jako (tu wstawić punkt 2), mieszkająca ze stadem psów i kotów.

4. Skończę jako wredna rozwiedziona baba ze wścieklizną macicy.

5. Skończę w najlepszym wypadku jako pracownik miesiąca od konserwacji powierzchni płaskich.

Tjaaaa, to wszystko powyższe to pomysły moich sióstr.

Przynajmniej rodzice zawsze wykazywali się wiarą we mnie.

Moja wizja mnie za 10 lat?

Jakieś prof. dr hab. przed imieniem i nazwiskiem, do tego kilka spełnionych marzeń i normalność plus święty spokój, żadnych śmietników, domu z kartonu i wścieklizny macicy.


15 lipca 2010

Ubrany a jednak nie ubrany.

Upały zadomowiły się u nas na dobre i jak na razie nie mają najmniejszej ochoty nas opuścić. Jest gorąco i człowiek z chęcią zdjąłby z siebie własną skórę, gdyby tylko dzięki temu zrobiło się mu trochę chłodniej. Nawet ja w domu wdziałam na siebie t-shirt na ramiączkach i krótkie spodenki, przycięte z jakichś innych. Ulice pełne są krótkich spódniczek i sukienek, odkrytych ramion i pleców, nagich nóg i rąk, no i dobrze, dopóki to nie przekracza jakichś normalnych granic.

Są miejsca i sytuacje, w których wszechobecna golizna jednak mi przeszkadza, np. w kościele. Wybrałam się w zeszłą niedzielę na przedpołudniową mszę i ze zdziwieniem zauważyłam, że z młodych ludzi, którzy byli wówczas w kościele, tylko ja byłam ubrana, czyli nie byłam pół-naga, względnie w stroju bardziej odpowiednim na plażę niż do kościoła. We Włoszech taka sytuacja byłaby nie do przyjęcia, nawet i u nas w różnych sanktuariach, bo człowieka w żadnych kusych ubraniach, z gołymi ramionami nawet by nie wpuszczono. Oczywiście zrozumiałą rzeczą jest, że przy ponad 30-stopniowym upale mało kto z nas chodzi szczelnie zakryty, ale przecież jeśli już wybieramy się do świątyni warto mieć przy sobie coś, czym można by się zakryć.

Pamiętam, kiedy za granicą odwiedzałam różne kościoły z moją koleżanką i mówiłam jej, że powinna wziąć coś ze sobą, aby się okryć, bo jej nie wpuszczą w takiej sukience - dół był w porządku, ale góra zbyt wiele odsłaniała. Wyśmiała mnie, ale do czasu... aż jej nie wpuścili do katedry, więc poszłyśmy kupić jej jakiś szal, aby się okryła. Przecież taki szal może być zupełnie cieniutki, jedwabny czy jakiś inny, zakryje to, co trzeba, a kobieta się w nim nie ugotuje. Tak na marginesie, to jedwab jest świetny przy takiej pogodzie.

A co z wizytą w sklepie? Stałam dzisiaj w kolejce do kasy, a przede mną facet w samych kusych krótkich spodenkach. Ja rozumiem, że jest gorąco, ale mógłby się jednak w coś ubrać, jeśli wybiera się po zakupy. Średnio to przyjemne oglądać przed sobą takie spocone nagie ciało. Gdyby to jeszcze był jakiś kurort czy coś, gdyby obok plaża była, ale duży market w centrum miasta? Moja tolerancja ma jakieś granice, a w takiej sytuacji ja już nawet nie potrafię ukryć swojego wstrętu.

Podobnie dziwne odczucia mam, kiedy jadę miejskim autobusem, a za kierownicą siedzi pół-nagi kierowca w jakichś szczątkowych przedpotopowych spodenkach. Ten człowiek jest w pracy, a nie na plaży i mógłby się moim zdaniem jednak ubrać porządniej. Gorąco nie usprawiedliwia takiej postawy, za to wg mnie taka postawa kierowcy jest znakiem braku szacunku dla pasażerów. Jak chce sobie chodzić pół-nagi, to niech chodzi sobie tak w domu albo na plaży. Ciekawe co by powiedział, gdyby lekarz albo pan w urzędzie obsługiwałby go, będąc pół-nagim, a pozostała garderoba przedstawiałaby się niechlujnie i szczątkowo.

W urzędzie też zdarzyło mi się widzieć panie z dekoltami prawie do pępka i w kusych spódniczkach, które ledwo im tyłek zasłaniały. Może dla faceta taki widok jest przyjemny, ale gdy mnie tak ubrana pani obsługuje, czuję się co najmniej dziwnie, zwłaszcza jeśli ja jestem ubrana, stosownie do sytuacji i do pogody. Nie dalej jak wczoraj miałam wątpliwą przyjemność oglądania prawie nagich piersi pani urzędniczki, kiedy usiadłam po drugiej stronie biurka, a później jeszcze mogłam sobie dokładnie obejrzeć, jakie też majtki przywdziała owa pani, gdy stała tyłem do mnie i nachyliła się, aby wyciągnąć kilka dokumentów. Pewnie wielu facetów byłoby zachwyconych taką sytuacją, ale ja poczułam się dziwnie i jakiś taki niesmak odczułam. Mogła już trochę dłuższą kieckę włożyć i mniejszy dekolt.

Gdybym ja poszła tak ubrana do jakiejkolwiek swojej pracy, to nie dość, że zachęciłabym facetów do chamskich tekstów i takiegoż zachowania pod swoim adresem, to jeszcze z hukiem bym z tej roboty wyleciała. Zresztą czy abym na pewno poświadczała takim strojem własne kompetencje? No chyba że pracowałabym na plaży albo w jakimś pubie.

Nie wiem, skąd się taka postawa bierze i czy to czasem nie wynika z naszej mentalności czy cholera wie z czego. Niektórzy ludzie jednak powinni nauczyć się, że strój wdziewa się nie tylko stosownie do wygody, pogody, ale i sytuacji, bo co z tego że człowiek jest teoretycznie ubrany, skoro tak naprawdę jest w danej sytuacji odbierany jako nagi czy pół-nagi, a co za tym idzie, "ubiór" świadczy raczej o lekceważniu niż o szacunku. Ciekawe jakby taki człowiek się poczuł, gdyby ksiądz w kościele odprawiał mszę w kąpielówkach, a pani doktor była ubrana jak tirówka, bo przecież jest tak gorąco...

14 lipca 2010

Oswoić miasto.

Lato. Czas podróży, wyjazdów i częstego przemieszczania się, a czasem również przeprowadzek. Przemierzamy wsie i miasta, różne kraje, zatrzymujemy się na chwilę albo czasem nawet na dłużej.

Dzisiaj wpadła na kawę moja najstarsza siostra, która bardziej przypomina czekoladę niż ja (tak to ja się nigdy nie opalę). Nie musiałam długo czekać aż wspólnie z ojcem wzięli mnie w krzyżowy ogień pytań, jak na jakimś przesłuchaniu. Jak zwykle uczepili się tego, że wciąż chcę się wynieść z B. Nie mogą zrozumieć, że ja się tu duszę i wcale nie chodzi o upał.

Są takie miejsca, w których dobrze czujemy się od pierwszej chwili, a są i takie, do których nie możemy się nawet po latach przyzwyczaić, w których możemy się wręcz czuć tak, jakby wysysały z nas energię. Jak wiecie, cierpię na traumę warszawską i aż mi skóra cierpnie, kiedy mam się udać do stolicy. Czuję się tam źle, ale jeśli muszę, to wytrzymam te dwa czy trzy dni. A przecież są osoby, dla których Warszawa jest najukochańszym, najpiękniejszym miastem, w którym czują się doskonale i nie mogliby mieszkać gdzie indziej.

Bydgoszcz, choć zielona, wysysa ze mnie energię, kiedy muszę spędzić w niej więcej niż tydzień. Mieszkałam tu przez lata, ostatnio też przebywam i wciąż jest tak samo. Nie mogę się w niej odnaleźć. Nie mam tu swoich miejsc, nie mam wytyczonych ścieżek. Takie miejsce na chwilę, na przeczekanie. Po prostu Poczekalnia, jak mówię o niej.

Jest kilka innych miejsc, których także nie lubię, nie czuję się w nich dobrze i za nic nie mogłabym w nich zamieszkać, a przecież nie mam większych problemów z przystosowaniem się do otoczenia. Z takim Londynem nawet szybko poszło i było całkiem nieźle.

Myślę, że wiele zależy od duszy miejsc, od tego, czy współgra ona z nami, czy znajduje porozumienie z naszą duszą, czy atmosfera panująca w danym miejscu działa na nas dobrze, czy też nie.

Poznań od początku był mój, zanim jeszcze tam zamieszkałam. Podobnie było z Edinburgh'iem. Z Dublinem było trochę inaczej, bo pierwsze wrażenie najlepsze nie było, jednakże szybko poczułam się tam dobrze. Na swojej liście miast i miasteczek, w których mi dobrze znajdzie się jeszcze kilka, między innymi - Kościeżyna, Gdańsk, Gdynia, Nowy Sącz, Chełmno, Wrocław, Kraków, Zagórz, Sieniawa, Kilkenny, Navan, Galway, Fort William, Stirling, Reading, Holyhead, Calais, Clermont-Fd, Montpellier, Paryż, Marsylia, Bruksela, Latisana, Udine, Klagenfurt, Brno, Valtice. Niektóre z nich zostałyby pewnie nazwane przez innych dziurami albo jakimś niemodnym przeżytkiem. Jednak ja czuję się w tych miejscach doskonale i mogłabym od razu się tam przeprowadzić. Oswoiłam sobie te miejsca od razu, nawet za pierwszym pobytem potrafiłam się w nich odnaleźć na przeczucie.

Nie wiem, gdzie będę za tydzień, miesiąc, rok. Czy będę oswajać nowe miasto, a może wrócę do któregoś z tych mi znanych i lubianych?

Jak wybrać sobie jedno miejsce do życia? Ja nie potrafię, bo niespokojna ze mnie dusza, wciąż musi czuć wiatr we włosach. Trochę tu, trochę tam. Samą mnie to dziwi, bo przecież w uczuciach jestem stała, wierna.

Oswoić miasto raz jest łatwo, raz trudno, a czasem wręcz to niemożliwe. Zatrzymujemy się w nich na chwilę, zwiedzamy, przejeżdżamy, bywamy, a czasem zostajemy na zawsze. Tylko czy zawsze dobrze się w nich czujemy? Czy warto zostać w miejscu, w którym nie jest nam najlepiej, którego nie lubimy, w którym dzień po dniu wypala się nasza iskra?

12 lipca 2010

Zasłony.

Roztapiam się. Mam już serdecznie dość tych upałów, duchoty i gorąca. Rozpływam się od ciepła, jak na czekoladę przystało. Powinno się mnie trzymać chyba w lodówce.

Dziś się poddałam i przeszukałam dom w poszukiwaniu czegoś, co by się nadawało do zasłonięcia okna. Moje łóżko stoi tuż pod samym oknem, wzdłuż niego, i jak tylko wzejdzie słońce, robi się nie do wytrzymania. Do tej pory jakoś dawało się żyć przez te wszystkie lata, kiedy mieszkałam i nocowałam w tym domu. Łóżka przestawić się nie da, bo stoi w najlepszym dla siebie miejscu, tak jak i pozostałe meble. Mogłabym ewentualnie przenieść się do wanny albo do przedpokoju, ale tam jest duszno jeszcze bardziej.

Przewaliłam wszystko w domu i znalazłam jakąś różową ohydę, która była z pewnością kiedyś zasłonami, ale ja sobie tego przecież nie powieszę w oknie. Różowy we wszelakich swoich odcieniach w moim życiu zajmuje miejsce marginalne i nadaje się wyłącznie jako kolor w makijażu, świetnie wygląda na ręcznikach i papierze toaletowym, ewentualnie na pościeli, no i na małych dziewczynkach. Jako dekoracja pokoju? Nnnooo aż tak zdesperowana nie jestem, aby wieszać w oknie to różowe paskudztwo. Przy moich zielonych ścianach powstałaby obrzydliwa kompozycja. Na szczęście udało mi się dogrzebać do kawałków białego płótna. Nadawało się doskonale, więc uszyłam sobie z niego zasłonę. Piękna to może nie jest, ale za to biała i funkcjonalna. Jutro ma chrzest bojowy. Wierzę, że zda egzamin.

Czy nie prościej byłoby iść do sklepu, aby kupić jakiś porządny kawał materiału na zasłonę albo zakupić sobie rolety? Może i by było, ale po co, skoro i tak nie mam ochoty na chodzenie po sklepach w tym upale, a poza tym po co mi na tym moim 9 piętrze jakieś stałe zasłanianie. Zaletą tego mieszkania zawsze były dla mnie okna od wschodu, a że ostatnio żyć się z gorąca nie da, to sobie zrobiłam prowizoryczną zasłonkę, która ochroni mnie przed upałem. I tak ją przecież zwalę z tego okna, jak tylko przestanie być tak gorąco.

Lubię mieć jasno w pokoju i nawet firany są tylko do połowy szyby, a są, bo nie jestem zwolenniczką łysych okien. Przyznam Wam się, że naprawdę lubię te wszystkie firany, zasłony (byle nie za długie i nie za ciężkie), a najbardziej uwielbiam drewniane okiennice - pałam do nich miłością gorącą.

Może jak się pogoda zmieni kupię sobie jakiś ładny materiał na zasłony i będą porządne, bo rolety... no chyba że rzymskie ;) O okiennicach to mogę sobie na razie zapomnieć. Póki co prowizorka mi wystarczy, bo aby było tak porządnie, to zajmie mi trochę czasu, gdyż wybredna jestem i wiem dokładnie, czego chcę, i tylko tego, nic innego. Z tego też powodu jestem fatalnym klientem jeśli chodzi o te wszystkie promocje, upusty, wyprzedaże, itp. Reklamy na mnie też nie działają, ale o tym może kiedy indziej. Idę poczekać na słońce i wypróbować moje dzieło.

10 lipca 2010

Gdzie była Czekolada z Gruszkami, kiedy jej nie było.

Było gorąco. U mnie też i to bardzo, więc jak na czekoladę przystało, postanowiłam się roztapiać i rozpuszczać gdzie indziej, przy okazji załatwiając kilka pilnych spraw.
To będzie bardzo bardzo długa notka. Dłuższej nie popełniłam. Może Was nie zanudzę.

DZIEŃ 1

Jak zwykle pakowałam się na ostatnią chwilę, ale nie sprawiło mi to większego kłopotu, bo nie miewam kłopotu z decyzją w takich sytuacjach.
Z perspektywy czasu stwierdzam, że wszystko, co zabrałam przydało mi się, było używane, itd., więc plus dla mnie, że nie targałam nic niepotrzebnie. Nnooo lata praktyki.

Mój dzień pierwszy był jednocześnie dniem wyborów, więc mając akurat tego dnia dostęp do tv, popatrywałam sobie na wieczór wyborczy, oglądając zdjęcia z młodości mojej cioci, siostry ojca. Przy okazji też przetłumaczyłam jej kilka listów, które kiedyś pisał do niej pewien Grek, a że pisał po angielsku, a ciotka za bardzo go nie znała i nie zna, więc poprosiła, abym jej przetłumaczyła. Porządkowała swoją korespondencję, zahaczyła o listy od Greka i jak to sama stwierdziła, na stare lata chciałaby chociaż wiedzieć, o czym dokładnie on do niej pisał.
A pisał, oj pisał sporo i gryzmolił okropnie, ale dało się przeczytać. Bez względu na miejsce zamieszkania, pochodzenie, kulturę, itd. pod pewnymi względami wszyscy faceci są tacy sami.

Tak sobie siedziałyśmy, rozmawiałyśmy miło, choć ja bardziej szeptem i potakiwaniem, bo za bardzo to słychać mnie nie było. Wybiła północ, a bicie mojego serca przyspieszyło, ale na szczęście nie na długo, bo Bronek wygrał. I dobrze. Poznałam go 12 lat temu w czasie pewnego spływu. Do rzeczy facet z niego. Żonę ma. Dzieci też. Jak sobie z własnym życiem poradził, to i z tą fuchą też da radę.


DZIEŃ 2

Gorąco. Zapas wody, suchego prowiantu i leków zrobiony. Gorączki już nie ma. Za to jest okropnie męczący katar, kaszel jak u gruźlika, gardło się męczy i pojawiła się chrypka. Została do dziś, ale jeszcze pewnie dzień dwa i też się ulotni. Moja chrypka jest podobno seksi. To zdanie innych, nie moje. Przyzwyczaiłam się do niej i jak minie znowu będzie tak... normalnie.

Miasto P. Jak zwykle rozkopane i roboty drogowe. Na szczęście nie w tych samych miejscach. Od kilku lat to jedna wielka budowa. I dobrze, bo przynajmniej ludzie mają pracę. Papierki, papierki i papierki. Kolejne zakupy.

Kilka miesięcy tu nie byłam. Może się tu znowu przeprowadzę, a może nie. Chciałabym, ale nie mam pojęcia, gdzie mnie znowu rzuci, a rzuci musi, bo sama się staram, aby mnie rzuciło. Miasta B. mam serdecznie dość. Nie lubię go. Nie wiem dlaczego. Takie miejsce na chwilę. Na mały przystanek. Na życie? Nie. Natomiast miasto P. to zupełnie inne miejsce, choć równie zielone. Zawsze mi tam dobrze było. I jest.

Bieg na autobus. Boląca kostka. Do jutra mi przejdzie.

Miasto G. i jego komunikacja miejska. Czasem się zastanawiam czy coś w ogóle tam jeździ. Mam szczęście. Załapałam się na ostatni kurs. Nie muszę maszerować piechotą.


DZIEŃ 3

Wczesny poranek. Pochmurno, chłodno. Mam nadzieję, że będzie padać. Roztopiona czekoladka mało dla kogo bywa atrakcyjna. Pada. Nawet leje. W mieście P. kolejny dzień. Szybka kawa na wynos i bardzo ważne spotkanie. Efekt? Pozytywny plus mankament w postaci traumy warszawskiej, jak nazywam konieczność odwiedzania stolicy. Bez "przwodnika" nie potrafię się poruszać i odnaleźć w tym mieście. Nie sądzę, aby to się zmieniło. Miejsce do mieszkania? Nie dla mnie. Nie przeżyję.

Jeśli kolejne kroki będą również pozytywne, trauma warszawska pojawiać się będzie regularnie raz w miesiącu. Kurcze... normalnie jak okres. Do okresu da się przyzwyczaić, więc pewnie do traumy też. Martwić się o to będę później. Byle tylko było pozytywnie.

Kłopoty z zasięgiem. A raczej jego brak. Że też mi się zachciało odwiedzać tę dziurę, ale co zrobić, kiedy ją lubię. Woda, las, kilka wiosek dookoła... muszę wysłać kilka sms-ów, bo o dzwonieniu to ja mogę zapomnieć. Dobrze, że ktoś posadził odpowiednie drzewo, czyli takie, na które można się wdrapać i to jeszcze w odpowiednim miejscu. Dawno nie właziłam na żadne drzewa. Chyba ostatnio na jakimś obozie, aby linki ściągnąć i kilka ręczników... Wlazłam. Zasięg jest, kiedy trzymam się tylko jedną ręką, a drugą macham gdzieś z boku w górze... Czy to nie mogło poczekać do jutra? Mogło. Tylko czy ja bym o tym nie zapomniała? Zapomniałabym.



DZIEŃ 4

Bardzo długa podróż, ale do przeżycia. Z miasta G. do miasta P. Śniadanko i szybka kawa, po drodze wrzucam do torby zakupione świeże bułeczki. Pociąg IR z miasta P. do miasta R., ale ja jadę nim tylko do Krakowa. Dobry dzień na podróż. Nie ma sauny w tej puszce, za to pociąg jest piętrowy. Siedzę sobie na dole.

Wrocław. Dwie studenki, które siedziały obok mnie wysiadają, a na ich miejsce dosiadają się przemiłe dwie panie, siostry, młodości już nie pierwszej i nie drugiej, raczej w końcówce trzeciej i na początku czwartej. Do Katowic zdążyłam poznać sporo ciekawych rodzinnych historii, miłosnych także. Jedna była niezła, wojenna. Pewnie kiedyś o niej napiszę.

Kiedy mijaliśmy kolejne miasto G. z okna widziałam blok jednej z moich sióstr. Nie miałam ochoty na odwiedziny. W końcu dla odmiany ona może mnie odwiedzić. Pociągi jak na razie jeżdżą w obie strony i póki co nic nie wskazuje na to, aby coś miało się zmienić.

Sympatyczne panie wmusiły we mnie przepyszną drożdżówkę z budyniem. Normalnie miałam wrażenie, jakby moja mama maczała w tym palce. Nie miałam apetytu z powodu choroby, ale ciacho zapełniło mi bebechy bez trudu.

Mysłowice. I nawet opóźnienia nie ma.

Niepotrzebnie się cieszyłam. Stanie w polu x czasu. Już nawet nie ma co patrzeć na zegarek, żeby człowieka szlag nie trafił. Kulamy się w tempie żółwia biegnącego w maratonie, ale dobrze, że do przodu. Może za sto lat ta trzęsąca się puszka osiągnie stację Kraków Główny. Przydałaby się normalna toaleta. Muszę umyć ręce, jak już mam być średnio świeża, to niech chociaż dłonie mi się nie kleją.

Nareszcie. Pociągiem do NS nie dojadę, ale nie ma się co martwić, bo PKS od pioruna.

Normalna łazienka i w dodatku czysta. Moje ręce też.

Że też musiałam wybrać sobie ten autobus. Chyba skusił mnie odjazd za 5 minut i wygodne siedzenia. Jest powiew wiatru, ale bus się kula. Kierowca wybiera ślimacze wręcz tempo. Jeśli myślałam, że dojadę za dwie godziny, to wykazałam się niepoprawnym optymizmem.

Melduję się A., że jadę i że dojadę, tylko nie wiem kiedy.

Zabrzęczał mój telefon. Normalnie szczęście się do mnie uśmiechnęło. Nie muszę się martwić o transport na ostatnim odcinku. Będę mieć "taxi"! Tylko czy "Pan Taksówkarz" poczeka na mnie jeszcze pewnie z godzinę? A może nie zechce mu się przyjechać? Lepiej wierzyć, że będzie, bo jak nie...

Wyprzedziły nas dwa autobusy, które wyjechały po nas z Krakowa. Nnnoo... nasz kierowca bije rekordy szybkości. A tak w ogóle to on się boi chyba jeździć na zakrętach. Tyle tylko, że tu jest ich pełno. W końcu to góry. Uuuupppps, przepraszam, mniejsze i większe pagórki. No ale dla kogoś kto mieszka na nizinie to jednak są góry. Dla mnie są. Są piękne. No i woda. Jakoś się uspokajam. Może wytrzymam.

NS! Dzwonię. Widzę A. Biegnie. Nie widziałyśmy się rok prawie. Stęskniłam się. Traktuję ją jak młodszą siostrę. Szalona Młoda. Bardzo ją lubię. Jeszcze trochę zamieszania z telefonem iiii... Mój osobisty "taksówkarz" idzie. Rzucić mu się na szyję czy się nie rzucić? Jednak może się nie rzucę. Mój t-shirt po tylu godzinach najświeższy nie jest... Na dodatek jestem rozczochrana i w ogóle. Lepiej poprzestać na podaniu ręki i uśmiechu.

Wizyta w sklepie. Sok, alkohol, chipsy... I można jechać. Rozkręcam się, jest nieźle. Mówiłam, że jestem bezpośrednia? Co w głowie, to na języku.

Pizza, chipsy i alkohol. Plus lody. Piękny wieczór. Długie rozmowy. A. w końcu dostała prezent ode mnie, ten, który od dawna był już obiecany. Obawiałam się, czy się jej spodoba. Reakcja kompletnie mnie zaskoczyła i zrobiło mi się tak miło. Normalnie w oczach urosłam.

Dopadł mnie mój gruźliczy kaszel. 1.30 w nocy. Czas się zbierać do snu.


DZIEŃ 5

6.00 rano. Myślałam, że pośpię dłużej, ale nic z tego. Jestem jednak wypoczęta. Przychodzi A. Leżymy na łóżku i gadamy.

Czas na śniadanie i moje prochy, więc schodzimy do kuchni i dalej rozmawiamy. Wstaje M., więc my idziemy sobie na huśtawkę. Jest dobrze, nic nam się nie chce, ale trzeba iść do sklepu.

Zamiast do sklepu poszłyśmy sobie do pałacyku. Stamtąd jest niezły widok na pole. Wygląda jak jakaś winnica.

Słońce przygrzewa nam w główki. Odbija już nam z upału. Śmietnik też może być atrakcją zdjęcia.

Litr mleka, chleb, jajka, mąka... a może by tak arbuza jeszcze kupić? Odpowiedni się znalazł. Waży tylko 4,5 kg, więc da się donieść.

Wleczemy się do domu. Mija nas jakaś kolonia. Faceci wokół gapią się na nas jak na jakaś atrakcję turystyczną. No dooobra. A. rzadko tam bywa, a mnie to pewnie pierwszy raz widzieli... Ten arbuz aż się prosi, aby wsadzić go pod t-shirt i zrobić sobie zdjęcie. Słońce grzeje, a my mamy coraz głupsze pomysły. Trzeba się wybrać na wodę, aby mózg ochłodzić. Ciało także, przy okazji. Jednak najpierw naleśniki. Cholera, zapomniałyśmy o oleju. Jest masło, da radę. Pierwszy spalony, drugi spalony... trzeci trochę blady, ale już idzie. Pyszne. Z dżemikiem truskawkowym made by CzG.

Sok? Jest.
Ręczniki? Są.
Krem? No przecież idziemy tylko na chwilę.

Droga nam się dłuży, ale o to i most. Woda. Dunajec. Zbyt rwąco tutaj. Wpadłam na pomysł, aby iść na kamienie. Trzeba wleźć od boku po skarpie na most. Jezdnia, droga dla rowerów... yyyyyyyyy..... a gdzie chodnik dla pieszych? Dobra, to będziemy udawać rowery. Trzeba przejść na drugą stronę, bo po tej naszej robotnicy udają, że pracują.

Widoki piękne. Jestem szczęśliwa, ale chcę już do tej lodowatej wody. Mijamy "pracujących" panów... Słyszymy - "Dziewczyny, wymyć wam dekolty?!". Powinnam im dać w mordę? Gorąco... Zignoruję.

Schodzimy na dół, ściągamy buty. Przypominam sobie, że ostatnim razem, kiedy chodziłam w Dunajcu bez butów, skąpałam się cała. Śliskie kamienie. Po kilku krokach poddaję się i wkładam moje skórzane sandały. Nie jedno przeżyły, to i wodę przeżyją. Zresztą to chyba ich ostatni sezon. Już dwunasty.

Panowie robotnicy nawet już przestali udawać, że pracują. Obserwują nasze wyczyny. Jesteśmy w upragnionym miejscu. Zrzucamy ubrania. Woda lodowata. A. wchodzi, trochę pływa. Też bym chciała, ale zwycięża zdrowy rozsądek. Wieczór mam już zajęty, więc nie potrzebuję gorączki.

Leżymy sobie na ręcznikach, robotnicy mają atrakcję turystyczną. Nic nam się nie chce. Chyba się spiekłyśmy. A trzeba było wziąć krem.

Most - odsłona druga. Jedzie ciężarówka nr 1 - żółta - kierowca nie ukrywa swego zachwytu "atrakcją turystyczną" w naszej postaci. Słyszę, co mówi do kolegi przez radio, bo prawie wrzeszczy, a okno ma otwarte. Jedzie ciężarówka nr 2 - czerwona - kierowca aż wywiesił się przez okno. Jedzie kolejne auto i kolejne, i kolejne... tjaaa.... Czy tu mieszkają prawie sami faceci?

19.09. Jestem po prysznicu. Czuję, że się przypiekłam. A może by tak choć raz w życiu zachować się jak taka lalunia? Powiedzmy pół-lalunia. Spodnie, bluzka, makijaż, perfumy... no nawet się uczesałam. I wisienka na torcie w postaci japonek. Japonki i góry... Zawsze chciałam zobaczyć jak to jest... jak panienka z miasta, która o warunkach w górach i lesie nie ma pojęcia. Fajne uczucie.

"Pan Taksówkarz" wpadł po mnie. Miły jest. Ciekawe, czy wykończę go psychicznie, czy nie? Dziś robi za mojego przewodnika. Kierunek - R., czyli duży pagórek i ruinki, dla moich japonek to górka. Buty zdecydowanie nieodpowiednie. Daję radę. Co chwilę się potykam, idę jak jakaś sierota, ale co tam. Chyba nam się droga pomyliła. Nie ten skręt, ale cofamy się i już prosto pod górę do celu.

Cieszę się jak dziecko i wciąż gadam. Uparłam się wleźć na rozpadające się ruinki, bo stamtąd widok jest piękniejszy. Japonki, to był naprawdę niezbyt inteligentny pomysł, ale od czego głowa na karku. Buty w rękę i do góry! Wlazłam. Jestem z siebie dumna. Mr. Taxi chyba nie myślał, że jestem aż tak zdesperowała i uparta. Trzeba przyznać, że miał rację z tym widokiem.

Góry, doliny i domki, które wyglądają jak pudełka od zapałek. Zachód słońca nad górami, święty spokój, woda w dole, która wije się jak krystaliczna nitka. Pięknie. Jestem szczęśliwa.

Rozmawiamy. Nawet już nie pamiętam o czym. Przekrój chyba przez wszystkie tematy. Dobrze mi się rozmawia, żartuje. Śmieję się. Chyba lubię się śmiać. Przychodzi mi do głowy myśl, że jednak znam się na ludziach. Pierwsze wrażenie? Jest taki, jak sądziłam, że jest. Nawet zanim go poznałam, czułam, że właśnie jest taki. Miły i ciepły. Ostrożny. Obserwuje. Umie analizować. Stawia dobre wnioski. Trafia w sedno, ale się z tym nie afiszuje.

Powłóczyliśmy się trochę po StS, taki przyjemny wieczorny spacerek. Ławeczki i latarnie przy klasztorze, a do tego rośliny wokół. Cicho i spokojnie. Zapomniałam, że może tak być. Chyba lubię właśnie takie miejsca. Nie lubię hałasu.

Tam daleko mogłabym sobie pomieszkać.

Mr. Taxi został przeze mnie wyściskany. Dobrze było go zobaczyć. Mam nadzieję, że ani jemu, ani A. nie zostawiłam swojego wirusa, którego niestety "sprzedałam" kilku osobom. Nie moja wina, że nie chciał siedzieć na miejscu, choć starałam się, aby się nie rozłaził, ale widać, że woli chodzi jak kot, własnymi drogami.

Herbata w kuchni, pakowanie i A. z kefirem na plecach.

Żal, że nie można zostać dłużej.


DZIEŃ 6

Świt i wschód słońca nad górami. Mogłabym tu zostać. Pomieszkać sobie trochę. Chyba tutaj szybciej skończyłabym pisać moją książkę. Tu jest spokój. U mnie go nie ma. Za szybko i za dużo.

6.16 jadę do NS.

Dreptam sobie do PKS-u. Jest prawie 7.00 rano, a tu ani kasa, ani informacja nieczynna. Stanowisko nr 1 - autobus do Krakowa. Jest szansa, że nie będziemy się wlekli.

Dobrze się jedzie, żadnego kulania się.

Śniadanko i kawa w Krakowie. Dobrze mi. Szkoda, że nie mam czasu, aby się powłóczyć po mieście.

Kierunek - Warszawa. Brudny, stary i okropny pociąg. Jeszcze te siedzenia ze sztucznej skóry, do których w tym upale człowiek się przykleja. Wciąż piję, bo gardło mam suche jak wiór. Obok mnie siedzi jakaś rodzina polsko - niemiecka. Też się roztapiają. Nawet się nie ruszam. Chyba przykleiłam się do tego siedzenia. Dobrze, że książka, którą zabrałam ze sobą tak mnie wciągnęła, że nie miałam ochoty opierać się plecami, bo każde oparcie się sprawiało mi ból. Plecy jednak mi się mocno przypiekły.

Duchota na Centralnym. I jeszcze ten "zapach" ciepłego jedzenia. Mdli mnie. Kupuję bilet i uciekam na odpowiedni peron, bo tylko tam jeszcze da się jakoś przeżyć.

Wjeżdża pociąg do B., a ludzie dostają szału. Pchają się jak głupki. Nie pcham się. Nie chce mi się. A miejsce się znalazło. Ruszamy. 36 stopni wewnątrz. Sauna w metalowej puszce, ale przynajmniej z każdą minutą jestem bliżej domu i prysznica.

Widok tablic z nazwą B. ucieszyła mnie bardzo. Przy wysiadaniu zahaczyłam się spodniami. Nadają się tylko do śmieci. Może nikt nie zauważy tej wielkiej dziury na moim tyłku...
Autobus stoi, można się schować. Jeszcze tylko kilkanaście minut...

Dom. Prysznic i kolacja. Zmęczona, ale szczęśliwa. Naładowałam swoje akumulatory. Tylko co dalej? Nie wiem. Jednak już się nie boję. Wiem, że sobie poradzę.










4 lipca 2010

Księżniczka i Mag - zakończenie.

Każdy z nas może spotkać na swojej drodze, zarówno Maga, jak i Czarownicę, spotykamy także innych - wędrówców, księżniczki, księciów, królów i królowe, męczenników i męczennice, wojowników i wojowniczki, sieroty, służących, włazidupy i innych.

Wybór drogi, którą podążamy od nas samych zależy, choć nie zawsze możemy dostrzec, co też przyniesienie nam podążanie daną drogą.

Wybór zakończenia zostawiam Wam, ja już sobie jedno wybrałam. (Ciekawe czy zgadniecie?) Poniżej są dwa, wystarczy kliknąć w warianty. Możecie też poniżej w komentarzach napisać swoje własne.

wariant 1

wariant 2

Jakie refleksje nasuwają się Wam teraz, na koniec?




ps. Komentarze proponuję wrzucać tutaj, bo pod oboma wariantami pojawią się dopiero w sobotę po zaakceptowaniu.

1 lipca 2010

Słabości.

Upały dają mi się we znaki, do tego unieruchomiona łapka i bolące gardło. Nie mam czasu na zwyczajny odpoczynek, a co dopiero na chorobę. Unikam słońca, piję dużo, ładuję w siebie witaminy w postaci owoców, mając nadzieję, że będzie dobrze.

Kiedyś uważałam siebie za złego człowieka, egoistkę, za kogoś bez serca. Może bardziej dlatego, że zaczynałam wierzyć w to, co wmawiali mi inni. Z czasem jednak odkryłam, że ludzie najczęściej zarzucają i wytykają innym to, co powinni wytknąć sobie, co jest ich wadą, ich słabością. Bardzo łatwo dostrzega się drzazgę, rysy i niedoskonałości innych ludzi, a do swoich tak trudno się przyznać. Mało kto chętnie przyznaje się do błędów i właściwie wcale nie musimy z wielką chęcią się do nich przyznawać, wystarczy, że to zrobimy, choć czasem to wielki krok albo nawet coś jak skok w przepaść.

I ja mam swoje słabości. Jestem gadułą, gadam sporo, choć i zmilczeć też potrafię. Czasem jak jestem zdenerwowana wpadam w słowotok nerwowy i nawijam jak katarynka. Mam też kłopot z cierpliwością. Muszę się mocno napracować nad tym, ale każdego dnia jest lepiej. Cierpię na przerost ambicji, co może prowadzić do pracoholizmu, ale nauczyłam się nad tym panować i zazwyczaj się udaje. Kiedy wpadam w złość, lepiej zostawić mnie w towarzystwie worka i dać mi święty spokój, bo inaczej rozpęta się burza z piorunami. Nie ma po co drażnić wściekłej CzG. Bywam wtedy okropna.
Bronię swoich pewnych intymnych zakamarków zagorzalej niż żołnierze jakiejś tam swojej twierdzy i nie lubię, kiedy ktoś się ze mną od razu spoufala.

Mam też słabości w innym tego słowa znaczeniu... ;) Głos. Męski... I zapach też. I muzyka z górnej półki. Oczywiście także książki. Czekolada w każdej postaci, podobnie jak herbata. Taka ze mnie rasistka herbaciana. I czekoladowa też. Do słabości dodam też pomidory, jeżyny, gruszki, maliny i banany. W ogóle owoce i warzywa. Byle dużo i byle świeże.

Jutro zapraszam na ostatnią część opowieści o Księżniczce i Magu. A dziś już uciekam odpoczywać i leczyć się. Wszystkim życzę dobrego piątku.