31 lipca 2012

Ciąg dalszy.

Przegrali. 3:1 z Bułgarią. 

Nic się nie stało? Stało się, ale nie ma tragedii. Zimny prysznic dobrze im zrobi. A przede wszystkim dobrze zrobi wszelkim mediom i dziennikarzom wywierającym presję. Trochę odpuszczą naszym chłopakom.

Oni wyjdą z podniesioną głową na następny mecz i będą ofiarnie walczyć od pierwszego seta, a nie od końcówki drugiego. Poza tym widzą, jak trzeba grać, aby wygrywać.

Oczywiście pół internetu będzie zaraz pełne komentarzy "znawców" siatkówki, którzy nie dość, że pojęcia nie mają o naszych przeciwnikach, to jeszcze i na grze się w ogóle nie znają. Tak tak. Wiecznie to przerabiamy. Obrażanie. Wyzwiska. Wulgaryzmy. Wyśmiewanie. 

Niestety nie dotyczy to tylko siatkarzy, ale i innych sportowców. Wczoraj tak samo potraktowano komentarzami naszych badmintonistów, że za darmo dali przeciwnikom mecz, a kontuzja? No przecież wymyślili. Wstyd. Po prostu wstyd. Osobiście się dziwię, że ci którzy tak obrażają nie podpiszą się własnym imieniem i nazwiskiem? Brak odwagi? A czemu na boisko nie wyjdą i nie zagrają? Nie potrafią? To może niech dziób stulą, bo łatwo się gada.

Co zaś się tyczy dzisiejszego występu naszych... Pierwszy set był kiepski. Jakby ktoś naszym nogi powiązał albo jakby za długo spali. Senni. I ta senność trwała gdzieś do połowy 2 seta. Potem się trochę rozbudzili, ale nie udało im się wygrać. Za dużo własnych błędów. Trzeci set to pogrom Bułgarów. Czwarty? Walka, szczęście, ofiarność, ale... chwilowa senność i to wystarczyło, żeby Bułgaria uciekła z wynikiem. Mimo wyrównania nie udało się wygrać. Bułgaria uciekła kolejny raz i odniosła zwycięstwo. 

Oczywiście wyjście naszych z grupy nie jest zagrożone w żaden sposób. Jednak mam nadzieję, że zimny prysznic poskutkuje i w ćwierćfinale nasi nie będą tak grali. Szczerze mówiąc, obawiałam się, że któregoś dnia nasi popełnią taki mecz. Obawiałam się, że nastąpi to w ćwierćfinale właśnie. Ale wierzę, że będzie lepiej, a zimny prysznic sprawi, że ciśnienie zejdzie, media odpuszczą, a nasi zagrają tak dobrze, jak jeszcze nie grali.  

Wierzyłam w nich, gdy wstawałam w środku nocy, aby oglądać mecze. Wierzyłam, gdy uciekałam z zajęć, aby im kibicować czy to za pośrednictwem tv czy na żywo. Zdzierałam gardło w hali, zdzieram je w domu (współczuję sąsiadom). Czasem lecą takie wiązanki z moich ust, których nie powstydziliby się ci spod budki z piwem. Realnie oceniam szanse i wierzę, wierzę z całych sił. 

Gdyby nasi wygrali wszystko od A do Z, to nie byłoby zbyt nudno? Wszak lubią nam serwować horrory ;) Teraz większość naszych skreśli, a oni sprawią taką niespodziankę, że wielu szczęka opadnie i oczy wyjdą z orbit z podziwu. Czyżbym była szalona? Może odrobinę, ale trochę szaleństwa i fantazji jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

29 lipca 2012

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

POOOLSKAAAA!!! 
POOOLSKAAAAA!!!!

ONI SĄ NAJLEPSI!

3:1 z Włochami
polska hala 

Zawsze chciałam zobaczyć jak Polacy w siatce idą po złoto. Wierzę, że w tym roku to im się uda. Wierzę, wierzę. Zawsze wierzyłam. Droga jeszcze daleka, ale pierwszy krok już jest. Tak trzymać!

26 lipca 2012

Gaciowa terrorystka.

Gorąco. Portki z "wywietrznikami" znów są w użyciu. Zapomniałam się i zeszłam w nich na dół wyrzucić śmieci. Dobrze, że miałam majtki. Przynajmniej nie świeciłam prawie gołym tyłkiem. Wystarczy, że słońce świeci. I grzeje.

Majtki. Niby istotna część garderoby. Dla niektórych zbędna. Zwłaszcza gdy na zewnątrz jest gorąco. Właściwie to nie tylko wtedy, bo przecież bywają sytuacje, gdy majtki nie są koniecznie do szczęścia potrzebne - np. przy okazji uniesień miłosnych. 

Nigdy nie wyszłam z domu bez majtek. Na sobie rzecz jasna. Nie wyobrażam sobie, że w ogóle coś takiego kiedykolwiek zrobię. A jak sobie o higienie pomyślę, gdybym bez majtek jednak gdziekolwiek się wybrała, to moja wyobraźnia dopiero ma używanie. 

Co zaś się tyczy braku majtek... Przypomniała mi się pewna historia:

Mamy mężczyznę i kobietę. Za oknem zima. Mróz. Śnieg. Do tego trzeba dodać mieszkanie, wino, świeczki i w ogóle całą tę atmosferę. 

Para się całuje, współpracuje przy pozbywaniu się odzienia...

Kobieta rozpina Adamowi spodnie i...

K: Gdzie masz majtki? Ściągnęłam je ze spodniami?

M: Nie. Nie miałem na sobie majtek.

K: Jak to nie miałeś?

M: No nie miałem. Nie noszę majtek.

K: Jak to nie nosisz? Ubierasz portki bez majtek?

M: No tak. Tylko do pracy wkładam, jeśli wiem, że będę musiał się przebrać.

K: Uhm...

M: Coś nie tak?

K: Nie... noooo.... w sumie ok... No ale czemu nie nosisz majtek? Nie lubisz?

M: Po co w ogóle je nosić? Ty też nie powinnaś.

I w ten prosty sposób naszej kobiecie odechciało się miłosnych uniesień. No bo jak to? Prezencika rozpakować nie można, bo ktoś nawet nie zadał sobie trudu, aby go zapakować. Wsadził go tylko w pierwsze lepsze opakowanie - coś jak reklamówka jednorazowa. Gdyby chociaż ekologiczna... No i czym tu się podniecać? Zawartością? Pffff... Skoro i tak wszystko widać, a chwila napięcia i oczekiwania towarzysząca człowiekowi tuż przed rozpakowaniem paczuszki pozostaje tylko w sferze pobożnych życzeń.


Co jest gorszego niż obcisłe do niemożliwości białe gacie u faceta? 
Brudne gacie. 
A co jest gorszego od brudnych majtek na tyłku?
Brak jakichkolwiek tamże.

I mogę być sobie nie wiem jak otwarta, postępowa, nowoczesna i tolerancyjna, ale w przypadku majtek na tyłku wcześniejsze cechy nie bardzo mają zastosowanie. Jeśli ktoś nie chce ich nosić, to niech ich nie nosi. Nie przeszkadza mi to, dopóki ten ktoś nie stara się o uniesienia miłosne w moim towarzystwie i przy udziale mojej osoby. Jestem gaciową terrorystką. Gacie być muszą. Czyste. Na tyłku. Nie ma gaci, nie ma uniesienia.

24 lipca 2012

Mysia algebra.

Wielka szklanka kawy mrożonej, ciasto czekoladowe nie są w stanie uspokoić ani pokolorować moich myśli. 

Ja+porządki=tajfun-->efekt zdumiewa
  
wnioski: 
  1. przynajmniej udaję że nie myślę
  2. czarne myśli nadal są czarne
  3. we mnie się gotuje i zaraz para wychodzić będzie mi uszami

smutek
złość
rozżalenie
zdenerwowanie
brak snu (nad ranem jakieś resztki albo nad książką)
brak ochoty na jedzenie za to ochota do gotowania (ale tu akurat się nie martwię, zawsze się znajdzie ktoś kto mnie pozbawi tego kłopotu)
wściekłość
dół
nerwy
strach
mnóstwo: ?????? 
odpowiedzi też się kończą tylko: ?????

Obrzydliwe (choć najbardziej i tak brzydzą mnie ślimaki) małe gryzonie zwane myszami zeżarły moje plany i to w taki chamski bezczelny sposób. Niech no ja je dostanę tylko w swoje łapki, to chyba gulasz z nich zrobię. Dla kotów. Tych blokowych. Z piwnicy. Swoją drogą zamiast grzać się na słonku mogłyby te cholery wyłapać, co by mi więcej nie bruździły, bo ja normalnie oszaleję. 

No to jest po prostu nieprawda. Ja nie mogę mieć przecież normalnego życia. Ja muszę być mistrzem ekwilibrystyki życiowej. Bo inaczej będzie za nudno? No... ale przecież byłoby ciekawie. Nawet bardzo. Zupełnie nie nudno. Ughh a te wredoty... 

Mój mózg produkuje wszelkie możliwe scenariusze, ale jest uparcie coraz bardziej monokolorystyczny w swych produkcjach. Czuję się jakbym grała w rosyjską ruletkę. Na dodatek nie znoszę nie wiedzieć i nie mieć możliwości posiąść wiedzy, na której mi zależy. Nie zawsze muszę wiedzieć i nie wszystko. Tylko to, co jest mi potrzebne. Lecz nie za wszelką cenę i nie wtedy, gdy ktoś nie ma ochoty ucieszyć mnie wiedzą na temat swojej osoby. 
W tej chwili jakakolwiek wiedza w temacie mnie interesującym jest bezcenna. Jednak tylko czas może cokolwiek w tej sprawie uczynić. 

Czas+cierpliwość+nerwy=prawie...szaleństwo

Nie potrafię przestać o tym myśleć. 

Spotkałam ostatnio człowieka, którego widziałam zaledwie kilka razy w życiu. W oczach ma coś takiego, co wzbudza we mnie niepokój. Odnoszę wrażenie, że on jest kimś w rodzaju wieszcza kłopotów, problemów i komplikacji. Jest taki jakiś... jak patrzę na niego, wydaje mi się, że on w życiu zrobił coś bardzo bardzo złego. Spojrzenie w oczy... ułamek sekundy... wiedziałam, że nie wróży to dobrze. Czasem wydaje mi się, jakby ten człowiek czegoś ode mnie chciał. Spojrzenie ma okropne, a to co siedzi w nim w środku, przeraża. Nie tylko mnie.

Miałam niedawno sen o niemożności znalezienia samolotu na lotnisku i o szukaniu wyjścia tamże. Patrzę w niebo zasnutę kawałkami waty i bitą śmietaną z plasterkiem księżyca. Szukam śladów samolotów. Szukam, wołając bezgłośnie. W myślach krzyczę. 

Kolor zmieniony. Stan myśli czarny. Na głowie kakao. Była już kawa i czekolada. Skoro czerń jest wewnątrz, tym bardziej nie może być jej na zewnątrz. 

Oto nowa ja:



Liczyliście kiedyś minuty, godziny i dni? Ja nie. Nie znoszę cyferek. Liczę. Czas mój składa się z minut i godzin. Dni nie odmierzają czasu wystarczająco tragicznie. Tik tak. Tykanie zegara to dla mnie dźwięk bomby z opóźnionym zapłonem. Mówię sobie - oddychaj, spokój, baczność, wyluzuj. Tylko ten cholerny czas. Za wolno. Za szybko. Nie tak. 

16 lipca 2012

Rano.

Zasnęłam porządnie dopiero jak zrobiło się jasno. Gdy noc otulała miasto zasypiałam na minut kilka i znów otwierałam oczy. Stan zawieszenia pomiędzy jawą a snem. 

Nad ranem przyśnił mi się cmentarz przykościelny i kościół. Zwyczajny cmentarz. Jeszcze takiego we śnie nie widziałam. Weszłam do kościoła, bo czegoś od kogoś potrzebowałam, chciałam o coś spytać. Słyszałam śpiew ludzi, bo zaczynała się msza. Gdy stamtąd wyszłam, zrywałam kwiaty pod płotem cmentarza i robiłam z nich bukiet. Piękne, kolorowe, jakby rosły na łące, a nie na cmentarzu. Większość kwiatów była żółta i fioletowa. A potem... nie wiem, co się wydarzyło, ale nagle musiałam uciekać przed kimś. Było ciemno, szłam na przystanek, a ktoś podążał za mną. Mężczyzna. Gdy tylko przyspieszyłam kroku, on też podkręcił tempo. Musiałam przecisnąć się przez wąskie przejście między płotem a murem. Wiedziałam, że mu się nie ta sztuka nie uda, gdyż był zbyt duży. Wreszcie dotarłam do przystanku, na którym czekało sporo ludzi. Autobusy przyjeżdżały jeden po drugim, a ja do swojego stanowiska miałam jeszcze kilka kroków. Odwróciłam się. Znów zobaczyłam tę postać. Daleko. Na początku ulicy. Na szczęście podjechał przepełniony autobus, a mi udało wcisnąć się do środka. 


A wiecie czego szukałam w kościele? Toalety. I wcale nie chodziło o to, że na jawie moje potrzeby fizjologiczne dochodziły do głosu. Akurat spały tak samo jak i ja. Ubikację znalazłam. Tyle tylko że z niej nie skorzystałam, gdyż były tam niespłukane odchody w znacznej ilości. 




Powiem tylko tyle - cholera, żeby to się teraz sprawdziło. 


Proszę mi wybaczyć też, ten taki z lekka "kwadratowy" opis, ale mam kłopot z zebraniem myśli, bo biegną mi wielotorowo. W każdym razie wszystko mi się w główce poukładało.


Kościoły i cmentarze zawsze mi się śnią, gdy coś bardzo ważnego ma się w moim życiu wydarzyć. Ostrzegają, dają nadzieję, zapowiadają początek albo koniec. Dotyczą tylko tego co odciśnie na mnie swój znak, rzeczy, które są naprawdę istotne, są takimi jakby głównymi punktami, zwiastują zwroty i zmiany. Nie zawsze chciałam przyjąć do wiadomości ich przekaz, nie zawsze chciałam się przystosować, nie zawsze byłam czujna. Pamiętam każdy z tych snów i każdy z nich się sprawdził w dość krótkim czasie. Pozostaje mi tylko zaczekać i nie przeszkadzać.


 

15 lipca 2012

Dom i lotnisko.

Męczą mnie sny. Bardzo mnie męczą. Budzę się co chwilę, czuję się gdzieś w środku taka przestraszona. A czasem jestem taka radosna. 

Ostatniej nocy źle spałam. Budziłam się. Byłam niespokojna. Obudziły się moje lęki. A w środku nocy obudził mnie sen o wilkołaku i księżycu. Wilkołak przejechał pazurami po moim policzku i to mnie zbudziło. Otworzyłam oczy, a za oknem szalała burza, świszczał i gwizdał wiatr. Zrobiło się zimno. Moje cienkie drzwi skrzypiały, poruszały się, a ja chciałam się schować. Czegoś się bałam. Dziwna noc i dziwny sen. 

Za jakiś czas w towarzystwie telewizora zasnęłam znów. Przyjęcie. Sporo alkoholu. Bardzo duży drewniany dom. Kieliszki wypełnione czymś białym. Wino? Szampan? Wypiłam trochę. Poszłam z kimś po piwo. Przyniosłam w puszkach i dałam jakiejś kobiecie. Siostrze? Koleżance? Dużo ludzi. Nie chciałam siedzieć z nimi. Uporczywie szukałam podręcznika od geografii i chciałam odrobić w zeszycie zadanie domowe z tego właśnie przedmiotu. Miałam atlas. W pokoju, w którym się znalazłam było dużo kolorowych poduszek. Siedziałam na nich. Leżałam. Pamiętam jeszcze, że były tam wielkie drewniane schody. Dom miał 3 lub 4 piętra plus parter. Za oknem była noc. Dom dość słabo oświetlono. Przytłumione elektryczne światło. Nie było świec. Nie pamiętam rozmów. Czegoś szukałam. Wskazówek. 

Kilka nocy wcześniej spałam bardzo źle. Nie pamiętam, co mi się wtedy śniło, a czuję, że to ważne. Jeszcze wcześniej śnił mi się mój własny paszport, który chowałam i wyjmowałam, czekając na lotnisku na samolot, a później szukając odpowiedniej bramki wejściowej. Ogromne lotnisko. Trudno było tam coś znaleźć. 

Muszę poskładać wszystko do kupy. Coś mi się w tej główce rozjaśnia, ale tyle jest wciąż znaków zapytania. Przeczucia tłumią mi lęki. Jestem niespokojna. A z drugiej strony gdzieś w środku czuję narastające szczęście. Dwie różne emocje, które mieszają we mnie. Myślę o zimie, choć jest środek lata. Boję się przeprowadzki i tego, co przyniesie ze sobą, choć przeprowadzka się wcale mi nie zapowiada. Czuję w środku nadchodzące zmiany. Jednak w tej chwili cholera mnie bierze, zaraz oszaleję, nadchodząca noc mnie paraliżuje, nie znoszę spać sama w domu, gdy mi się TE sny śnią, jestem zestresowana i zdenerwowana. Byle do rana jakoś przetrwać. Może nie trafi mnie szlag. I ten niepokojący wiatr za oknem. Czekam na coś... tylko czym będzie to COŚ. 

To teraz 2 głębokie wdechy, gorąca herbata, kocyk i nocne oglądanie tv. Bo spokojnie to zasnę chyba dopiero jak się zrobi jasno za oknem.  




12 lipca 2012

Babeczki czekoladowe.

Ostatnio znajduję sobie tylko dwa zajęcia, aby nie myśleć albo aby rozładować stres, nerwy, albo żeby nie pytać. Gotowanie i porządki. Z pierwszego korzyść odnoszą wszyscy wokół, bo urozmaicam im posiłki, karmię ciastami i ciastkami. Ja nie mam specjalnie apetytu. Za to piję jak smok - miętę z cytryną. Z drugiego korzyść odniosę i ja, no i jest spora szansa, że moje biurko wreszcie doczeka się sprzątnięcia, a góry papierów przestaną na nim straszyć. Póki co robię generalne porządki, biurko zostawiając sobie na deser. Jakbym w amok gotowania i porządków wpadła. Szaleństwo.

Dziś nie potrafiłam sobie od rana znaleźć miejsca. Okropne. Zamiast sprzątania wybrałam dziś gotowanie. Wybór padł na zupę czereśniową i babeczki czekoladowe. 

babeczki czekoladowe (przepis na 6-8 sztuk w zależności od wielkości foremek) 

składniki:

1 jajko
4 łyżki cukru
opakowanie cukru wanilinowego
150 ml mleka
80 g  masła 
pół tabliczki gorzkiej czekolady
3-4 kostki czekolady mlecznej
180 g mąki pszennej
1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli

Masło i czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej  (Żaroodporną miskę stawiamy na garnku z gotującą się wodą. Woda powinna gotować się niezbyt mocno.) i odstawić do przestudzenia. 

Jajko ubić mikserem z cukrem i cukrem wanilinowym. Następnie dolać mleko i ubijać dalej. Później dodać rozpuszczoną czekoladę z masłem i miksować. Stopniowo dodawać mąkę wymieszaną z proszkiem i solą. Ubić wszystko na gładką masę.

Masę nałożyć do foremek, najlepiej do 3/4 ich wysokości. Piec w 200 stopniach przez 20-25 minut. Po 20 minutach najlepiej sprawdzić patyczkiem czy babeczki są już upieczone. 




Zaserwowałam sobie babeczkę ze świeżo ubitą śmietaną 30%, malinami i borówkami. Troszkę mi lżej. Babeczki udały się wyśmienicie. Czekoladowe i wilgotne w środku. A przepis zrobił się sam... po otwarciu lodówki ;) Przyznam, że miałam pewne obawy, że coś się może nie udać, właśnie dlatego że przepis tworzył się w trakcie robienia. 


Od tego tygodnia wszelkie opowiadania, bajki i inne takie można czytać na patykiemipiorem.blogspot.com



 

8 lipca 2012

Dom z porzeczkami.

Pierwszy raz byłam tam ponad 10 lat temu. Słyszałam coś o opuszczonym domu i czarnych porzeczkach. Wsiadłam na rower i kierując się ustnymi wskazówkami, pojechałam tam. Kilka minut jazdy od domu mojej siostry. Najpierw do brukowanej drogi, następnie przez most i zaraz za mostem w lewo, a dalej pod lasem już prosto. Od drogi widać było dom i krzaki porzeczek, lecz aby tam dojechać trzeba było skręcić raz jeszcze w lewo i kawałek pojechać prosto. Wtedy okolica domu nie była tak mocno zarośnięta, a porzeczki nie były zdziczałe. Winorośle oplatały dom, lecz nie były zbyt rozrośnięte. Obok domu było skoszone pole z resztkami stogów siana i rozwalającym się wozem. Tuż przy polu stała budka z dykty. W środku był stołek, kanapa, popielniczka z niedopałkami. Dom stał pusty. Za to krzaki porzeczek pełne były pięknych dużych owoców.

Jakieś dwa lata później wraz z moimi dwoma siostrzeńcami codziennie jeździliśmy tam. Nigdy nie pochodziliśmy do domu. Jednak któregoś dnia postanowiliśmy obejrzeć go sobie. Dom jak dom. Ślady życia były tylko w kuchni. Część szyb w pokojach była wybita, a ściany nosiły ślady ognia i wody. Pożar. Interwencja strażaków. Dom się nie spalił. Jednak po kątach straszyły kikuty mebli, a po podłodze walały się kawałki porcelany, niedobitki z zastawy stołowej. 

Postanowiliśmy wejść na dach, aby rozejrzeć się po okolicy i zajrzeć na strych. Bezpiecznie to nie było i ja powinnam była to wiedzieć. Niby dorosła, w każdym razie tuż po maturze, a tyle głupoty w głowie. Nie przewidziałam konsekwencji, nie przemyślałam. Zacznę może od początku. Na dach wleźliśmy z drzewa, na które wdrapaliśmy się po oponie. Dach był dość stabilny. Komin się rozsypywał. Położyliśmy się na skraju dachu na jego krótszym boku, żeby zajrzeć na strych. Zauważyliśmy dużo śmieci, parę bardzo starych męskich łyżew, kilka pustych paczek po papierosach, sporo pustych słoików i butelek, mnóstwo siana. Być może było tam coś ciekawszego, ale dostać się na strych można było tylko od boku, zwieszając się z dachu. Nikt z nas tego nie próbował ze względu na zbyt duże niebezpieczeństwo. 

Dziwię się sama sobie, że tę kwestię przemyślałam, a nie przemyślałam problemu zejścia. Mogliśmy zejść tak samo jak weszliśmy, ale po co. Lepiej było zwiesić się z dachu na rękach, stanąć na parapecie i zeskoczyć. Brzeg dachu wytrzymał wyczyny obu moich siostrzeńców, lecz przy moich zaczął się buntować. I nic w tym dziwnego, skoro drewno było spróchniałe, zaczęło mi się kruszyć w rękach, a metalowa listwa, która była na jego brzegu, odpadła. Podciągnęłam się na rękach, żeby nie spaść, ale w ten sposób byłam unieruchomiona. Każdy gwałtowny ruch sprawiał, że drewno kruszyło się. W takiej pozycji nie miałam szans dosięgnąć nogami do parapetu, a skakać wprost z dachu na ziemię byłoby jeszcze większą głupotą, ponieważ na dole pełno było szkła z szyb. Moi siostrzeńcy grasowali wówczas z widłami i łopatą w domu, dając się ponieść swojej wyobraźni, usiłowali znaleźć "skarby". 

Wisiałam w kiepskim miejscu. Musiałam sie przesunąć, bo jeszcze chwila, a spadłabym. Jednak te kilka ruchów w bok nie zdały się na wiele. Czułam, że za moment spadnę i to prosto w te szkła, a wtedy dopiero by mi się w domu dostało. Ktoś musiał mi pomóc, bo szans na wejście na dach i zejście normalną drogą nie miałam. Zaczęłam krzyczeć. Jeden z młodych wyjrzał przez okno. Gdy zobaczył, co się dzieje, wyszedł i kierując się moimi wywrzaskiwanymi prośbami podstawił mi swoje dłonie, żebym mogła na nich oprzeć stopę, aby odbić się i skoczyć. Miałam do wyboru szkło albo pokrzywy. Wybór był oczywisty. Pokrzywy. 

Myślicie, że więcej nie weszłam na tamten dach? Skądże znowu. Jasne, że wlazłam. Następnego dnia. Jednak zeszłam drogą wejściową. 

Jeździłam tam później co roku. Lecz odkąd do wypraw dołączył mój najmłodszy siostrzeniec (a stało się to dość szybko, bo już w kolejnym roku), przestałam wchodzić na dach. Dla niego było to zbyt niebezpieczne. Ostatni raz byłam tam w ubiegłe lato. Zmieniło sie tam. Część domu zawaliła się. Roślinność zarosła okolicę, porzeczki zdziczały. Gdzieś obok śliwy zagnieździły się szerszenie. Wokół powstają nowe domy, okolica żyje. Jednak czy ktoś pamięta jeszcze o domu z porzeczkami?

Kiedyś chciałam odszukać właścicieli. Kupić ten dom. Zaopiekować się porzeczkami. Kiedyś... A teraz...? Dom ożywa. Powoli. W słowach.


























ps. Być może kiedyś już Wam opowiadałam o tym domu i o porzeczkach. Być może... Mam do niego sentyment. A ostatnio jeszcze większy, właśnie dlatego że dom żyje. W słowach.



PS 2. Polacy wygrali LŚ! Polacy zdobyli puchar! Wysłali do domu Brazylię, ograli Kubę, zniszczyli Bułgarię, dokopali USA! Proszę Państwa, czapki z głów przed siatkarzami! Brawo, brawo! I to się nazywa sukces, a nie tam jakieś ostatnie miejsce w grupie. Trzymam kciuki za medal olimpijski.