31 lipca 2011

Kuchenne zmagania - zmagania ze wspomnieniami.

Gotuję. Dużo. Maniakalnie. Mogłabym z kuchni nie wychodzić, łącząc ze sobą smaki... wciąż i wciąż... jak słowa. Włączyłam radio. Tori Amos. Chwilę wcześniej pomyślałam, że przeszłości nie można tak właściwie oddzielić grubą krechą, bo zawsze wyjdzie. Zawsze. Jakoś. Ścisnęło mnie gdzieś w środku i chyba zawsze będzie ściskać, gdy usłyszę jej głos. A to wszystko od momentu, gdy w dłoniach trzymałam płytę, nie swoją, lecz z jej muzyką. Wspomnienie.

Sny wracają. Dzieją się. I będzie się ich więcej dziać. To czas. Już.

Siostra powiedziała mi ostatnio, że od zawsze byłam inna. Dziwna. I te sny moje. Już od dziecka. Stwierdziła, że to może dlatego że jestem z bliźniąt, jednojajowych. Tylko że ja jestem tu, a moja bliźniaczka tam. Wiem tylko, że odkąd pamiętam tęsknię tęsknotą, której słowami wyrazić nie potrafię i jakbym od zawsze żyła z duszą, z której kawałek wyrwano. I samotność moja wewnętrzna jest inna, mieszka w moich oczach.

Totalnie irracjonalne decyzje. Przeczucia.

Może jest we mnie więcej romantyzmu niż myślę.

Alchemia kuchenna. Układa moje myśli.


Ugotowałam ryż wraz z sokiem z jednej cytryny. Następnie na oleju podsmażyłam 1 posiekaną w drobną kosteczkę cebulę oraz potarte na tarce 2 duże ząbki czosnku i kawałek imbiru, również potarty (ok. 1cm). Dodałam do nich pokrojoną w paski pierś kurczaka. Podsmażyłam kilka minut. Następnie dodałam pół szklanki pokrojonych suszonych pomidorów, pół żółtej i pół czerwonej papryki, pokrojonych w kostkę. Doprawiłam solą, pieprzem, sokiem z cytryny. Dodałam również skórkę otartą z całej cytryny. Dodałam odrobinę wody. Poddusiłam chwilę i dodałam 3/4 szklanki mleka kokosowego (jeśli ktoś nie lubi smaku kokosa, może dodać tylko pół szklanki, dla smaku potrawy wystarczy, a nie będzie "zajeżdżało" kokosem). Smak jest wyśmienity, delikatny, lekko cytrynowy. Na koniec lubię posypać sobie jedzonko natką pietruszki.



26 lipca 2011

Prąd.

Miała być inna zupełnie notka, bo kulinarna, ale wyleciała w kosmos, po tym jak nagle w całej okolicy zgasł prąd. W kosmos poleciała część mojej pracy... Niby brak prądu to przecież nic takiego, dziwić się nie powinnam, żyć bez prądu potrafię, ale... gdy przez jakąś godzinę prąd średnio co minut zostaje włączony na sekund kilka lub kilkanaście, po czym zostaje znów wyłączony, to zaczyna trafiać mnie szlag i cholera, zwłaszcza gdy powinnam pracować.

Pracy odechciało mi się całkowicie, ale może to i lepiej, może jutro jakoś bardziej z górki mi to pójdzie. Włożyłam baterię do lapka, więc tu mogę sobie pobrykać... i dobrze, bo sen jak zwykle gdzieś daleko ode mnie sobie krąży. Świeczki i zapałki są zawsze pod ręką na takie okazje właśnie, woda na wszelki wypadek wypełniła kilka naczyń i dwa wiadra, bo gdy prądu dłużej nie ma, to na mojej górze również i wody nie ma. Dawno tu takich cyrków z prądem nie było. Tak sobie pomyślałam, że my ludzie, którzy na co dzień mamy prąd, chyba się bardzo do jego posiadania przyzwyczailiśmy. Jestem ciekawa, ilu z nas wytrzymałoby tydzień bez prądu, bez bieżącej wody, bez cywilizacyjnych wygód... Dla mnie nie stanowi to problemu, chyba że zmuszona jestem pracować (a niekoniecznie lubię to robić starą metodą), a prąd jest mi do tej pracy po prostu konieczny. Myślę sobie, że gdyby nagle w całym mieście zabrakło prądu, to bardzo utrudniłoby to ludziom życie, może nawet część z nich spanikowałaby, a gdybyśmy byli zmuszeni cofnąć się do czasów tak sprzed 150 lat... ciekawe, ile osób dałoby sobie radę i żyłoby zupełnie normalnie?

Ostatnio doszłam do pewnego wniosku, że im więcej mamy udogodnień, wynalazków cywilizacyjnych, tym mniej mamy czasu, mniej jesteśmy kreatywni i zaradni, nie jako jednostki, tylko ogólnie jako ludzie, a zwłaszcza ta bardzo młoda część naszego społeczeństwa. Byłam w niedzielę u mojej najstarszej siostry na obiedzie, a później reanimowałam jej komputer. Mój siostrzeniec nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, bo skoro komputer nie działa, tv odłączona bo remont totalny w domu... a do tego złość, że czemu to naprawianie tak długo trwa. Gdy tak siedziałam przy tamtym komputerze, przypomniały mi się wakacje z czasów szkoły. Letnie wakacje spędzałam na różnych wyjazdach, często na łódkach - ojciec pracował, a ja pływałam, zajmowałam się sobą; jeździłam też na różne obozy (odkąd skończyłam 14 lat sama sobie zarabiałam na wyjazdy i to zupełnie normalnymi zajęciami), a gdy chodziłam do podstawówki to większość lata spędzałam jednak w mieście, ale spędzałam go z ludźmi - szaleliśmy na podwórku i nie można nas było do domu zagonić. Wciąż było słychać "rozmowy" na linii ziemia-okno, a teraz? Na podwórku są co najwyżej maluszki z rodzicami, rodzeństwem, dziadkami, opiekunkami. Czasem jakieś dziecko przejedzie na rowerze. Jest pusto. A gdyby tak prądu nie było... Jestem ciekawa, co i czy by się zmieniło.

Właśnie pojawił się prąd... Jednak chyba nie zrezygnuję ze świeczek na dziś, bo tak mi jakoś dobrze, ciepło, miło. Chyba wrócę do pisania, może grać zacznę na nowo... Może powinnam. Ojciec dziś spytał mnie, dlaczego przestałam pisać. Może powinnam wrócić, może to dobry moment... Prądu nie było, a notatnik z tekstami i długopis same wpadły mi w dłonie. Może czas, aby zacząć na nowo?

25 lipca 2011

Zmiany, zmiany... ;)

Postanowiłam. Zmieniam fryzurę. Muszę, muszę, po prostu muszę, bo inaczej się wykończę. Nie mogę patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Wydaję się sama sobie brzydka, odpychająca, ohydna. Muszę coś zrobić z włosami choćby na "chwilę"...

Pragnienie zmian na głowie zawsze nieodłącznie wiązało się ze zmianami w moim życiu i to pragnienie zmiany wyprzedzało. Czasem zmiany na głowie zbiegały się dokładnie w czasie ze zmianami w życiu, czasem jedne wyprzedzały drugie lub odwrotnie. Jednak zmiany nie mogły być delikatne... musiały być mocno widoczne. I tak mam w dorobku różne cięcia, łącznie z prawie na łyso i różne kolory.

Od wczesnego dzieciństwa tak mam. Gdy pierwszy raz domagałam się usilnie fryzjera i ścięcia moich mysich ogonków, miałam nieco ponad trzy lata. Od tamtej pory, gdy tylko po głowie mi biegają myśli, dotyczące zmiany fryzury, mogę być pewna, że jeśli na zmianę się zdecyduję, życie mi się zmieni. A ja jeśli się na coś decyduję, to zdania nie zmieniam.

Postanowione. Przy najbliższej okazji, jak tylko doogarniam mój życiowy kocioł rodzinny, zmiany na głowie zostaną wprowadzone w życie. Mam pewne obawy, co z tego wyniknie i czy będzie mnie można ludziom pokazać... na szczęście moja fryzjerka prędzej nic z moimi włosami nie zrobi niż miałaby mi wyrządzić krzywdę jakimś paskudztwem na mojej głowie. Obawiam się raczej tego, co wymyśliłam ;)
Ostatnim razem nie było tak źle... jeden kumpel trzy rundki wokół mnie zrobił, oglądając mnie z każdej strony zanim powiedział mi "cześć", a inny stał na środku korytarza z otwartymi ustami i wzrokiem w mojej osobie uktwionym przez dobre pół minuty... jakbym co najmniej zielona była ;) A ja tylko zmieniłam kolor włosów na czekoladowy.

W tych zmianach, drugą, oprócz samej zmiany rzecz jasna, najcudowniejszą rzeczą ze zmianą związaną, jest obserwowanie reakcji otoczenia na zmianę. Bezcenne :D

22 lipca 2011

wizyta

nad moją kuchnią anioł usiadł
usiadł anioł nad kuchnią moją
i skrzydłem złamanym powiewa

w szacie zakurzonej
w zakurzonej szacie
rozgrzewa dłonie rozgrzewa
w cieple domowego ogniska

spojrzał na mnie jasnymi oczami
oczami jasnymi na mnie spojrzał
gdy uchyliłam pokrywkę garnka w zieleni
łyżką parującą zupę mieszając zupę parującą
głowę nad garnkiem nachyliłam

anioł w kieszeniach poszarzałej od drogi szaty czegoś szukał
szukał czegoś w szaty kieszeniach
gwóźdź wyjął i na stole położył
obok talerza zupy gorącej
obok zupy talerza gwóźdź położył

gdy się posilił
na gwoździu nad kominkiem aureolę zawiesił
zawiesił aureolę na gwoździu
skłonił się
skrzydłem machnął wychodząc machnął skrzydłem

i tylko kołdra piór podłogę zaścieliła
w słowa się składając się w słowa
"dla Ciebie
gdybyś mnie potrzebowała
zawołaj"

21 lipca 2011

tak jakoś

Plany myszy jedzą.
Lepiej nie planować, bo i tak zjedzą.
Tylko czemu te cholery nie mogą żreć w inny sposób? Niech sobie żrą jak muszą, ale może jednak trochę inaczej, bez straszenia.


Boję się. Naprawdę się boję. Patrzę w lustro i mówię sobie, że powinnam być dzielna, że inni mają przecież znacznie gorzej. Czy ten czas musi być czasem takim pokurczem? Kopnęłabym go z chęcią w tyłek, bo kurczy się wtedy, gdy nie powinien. Mam tylko nadzieję, że darowano mi jeszcze trochę czasu, wystarczającą ilość czasu...

Chyba dotarło do mnie to, czego od pewnego czasu do siebie w ogóle nie dopuszczam... Dobrze, że to jeszcze nie teraz. Uświadomiłam sobie też coś bardzo ważnego. Gdybym sama siebie nie posłuchała, uległa racjonalnym argumentom sióstr moich, to ja sobie nie wyobrażam, co by dzisiaj było... Jedyny plus dzisiejszych wydarzeń jest taki, że może w końcu pewne sprawy do pewnych osób dotrą, a ja przestanę mówić do ściany.

Cholernie się boję i nie chcę myśleć o tym, co będzie, co jest nieuniknione. Wiem, że przeżyję to mocno. Dobrze, że już jest lepiej, a co będzie, czas pokaże. Uszło ze mnie powietrze, stres wychodzi i strach. Wdech, wydech, wdech, wydech... próbuję uspokoić zmęczone myśli. Wystraszyłam się, ale dobrze, że lepiej jest i mam nadzieję, że dobrze będzie.

Ah...

Rzadko właściwie oglądam telewizję, ale ostatnio nie potrafię sobie znaleźć miejsca. Śpię snem przerywanym, budzę się co chwilę, przekręcam się z boku na bok, w każdej pozycji jest mi niewygodnie. Jedynie nad ranem sen jest bardziej normalny choć krótki. Nie czuję się zmęczona fizycznie. Miotam się. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Wciąż coś gotuję, wymyślam kuchenne eksperymenty, łączę smaki, choć sama nie mam zupełnie ochoty na jedzenie. A jeść jednak muszę, więc wymyślam.

W poniedziałek wróciłam z pogrzebu mojego wujka, który był moim ojcem chrzestnym. Ciepły, dobry, cudowny człowiek. Jeszcze nie tak dawno się z nim widziałam, rozmawiałam, słuchałam jego relacji o tym, jak dzielnie walczył z chorobą, która jednak wygrała. Chociaż ja sobie myślę, że to pozorne zwycięstwo, bo przecież on zostawił w nas - ludziach swój ślad, mocno odciśnięty. I to on wygrał.

Czuję się coraz bardziej bezsilna, słaba. I jestem kompletnie zagubiona.

Włączyłam sobie telewizor i jakoś przypadkiem trafiłam na trzy filmy. Jeden po drugim. Wszystkie trzy lubię, a dwa ostatnie oglądałam nie wiem, ile razy. Uwielbiam je. Zawsze jakoś pojawiają się same z siebie, kiedy mi ich potrzeba, bo nie wiem, dlaczego, ale wyzwalają we mnie dobre emocje, energię. Przypominają mi różne zdarzenia, różne sprawy i na koniec zawsze się uśmiecham.

Życie proste nie jest, bo skomplikowane jest w prostocie swojej, ale w tej prostocie jest też piękne i radosne.

15 lipca 2011

Kuchenne zmagania - letni pudding.

Pudding jest dobry na wszystko. Jesienią i zimą uwielbiam ciepłe, gorące, których smakowity zapach odgania wszelkie smutki. Natomiast lato to czas letnich puddingów, owowcowych, chłodnych i przepysznych. Dziś zrobiłam pudding z malinami i borówkami, bo te owoce akurat zawierała moja lodówka, ale równie dobre będą jagody, truskawki, poziomki, żurawiny czy jeżyny. 

Wzięłam 4 filiżanki owoców i pół filiżanki cukru. Włożyłam to do garnka, podgrzałam, pogotowałam, aż owoce puściły syrop i zaczęły się rozpadać. Pudding robię zwykle w szklanej misce, którą wykładam folią spożywczą, żeby łatwiej było go później wyjąć. Potrzebowałam też chleba pszennego, który pokroiłam na kromki. Z każdej kromki poodcinałam skórki, a kromkę zamoczyłam jedną stroną lekko w syropie, aby pudding miał ładny kolor. Kromkami wyłożyłam miskę, stronę zamoczoną w syropie kładąc na folię. Gdy już obłożyłam całą miskę chlebem, do środka włożyłam owoce, starając się aby nie było zbyt wiele syropu. Na wierzch położyłam również chleb, kolorową stroną do góry. Przykryłam wierzch wystającymi kawałkami folii spożywczej, położyłam na niej talerz i obciążyłam puszkami, które znalazłam w lodówce. Pudding włożyłam do lodówki. Musi w niej pozostać minimum 7-8 godzin. Po tym czasie wyjęłam talerzyk, odwinęłam folię, położyłam talerzyk na puddingu i odwróciłam pudding, wyjmując go z miski.

Bardzo lubię go jeść z jogurtem zmieszanym z miodem i migdałami albo z gęstą kwaśną śmietaną wymieszaną z cukrem trzcinowym. Do tego świeże owoce i jest przepyszny letni deser. 
Proszę mi wybaczyć niedopracowaną prezentację, a w sumie jej brak, ale już od południa odczuwałam potrzebę zjedzenia puddingu i jak już był gotowy to... :)


 
 
 
 

14 lipca 2011

Plecak z ekonomią.

Jestem wykończona. Psychicznie i umysłowo. Literki mi się mylą, języki jeszcze bardziej. Przeżyłam angielski ekonomiczno-finansowy koszmar. Po polsku z trudem jestem w stanie przeżyć żargon ekonomiczny, a co dopiero w obcym języku. Niby angielski to dla mnie nie jest problem, ale... pod warunkiem, że ja w ogóle mam o czymś jakieś pojęcie, bo jak nie mam... Najpierw musiałam sobie łopatologicznie przyswoić pewne pojęcia, a potem mogłam się zabrać za męczarnię. Chyba wolałabym rąbać drewno albo przerzucać węgiel. Mój mózg ma dość. Jedyny plus z tej katorżniczej okropnej pracy jest taki, że obudziła się we mnie wena i skończę wreszcie to, co odłogiem leży, a nad czym termin mi wisi. Po tym paskudztwie to będzie sama przyjemność. Nie znoszę wszystkiego co ma związek z finansami, ekonomią, cyferkami i gdyby dało się żyć tak, aby stosować handel wymienny (przedmiotowo-usługowy) bez konieczności operowania pieniędzmi to ja chęcią tak bym właśnie żyła, a że się nie bardzo da we współczesnym świecie... Przystosowałam się jakoś do pewnych konieczności, ale żargon ekonomiczny, cyferki, tabelki i wykresy z tym związane napawają mnie wstrętem. Jedyna korzyść jaką wyniosłam z mojej dzisiejszej pracy to znaczące poszerzenie słownictwa w angielskim. Każde słówko zawsze się przyda, bo jak mnie znowu gdzieś na emigrację rzuci...

Usiłowałam też ostatnio znaleźć nowy plecak, bo ten mój już ledwo żyje i po wieloletnim intesywnym użytkowaniu zbliża się do końca własnego żywota. Szukanie kiepsko mi idzie albo raczej powinnam powiedzieć, że mam wymagania, które nie odpowiadają temu, co produkują firmy. Ja tylko chcę plecak 40-, max 45-litrowy, w odpowiednim kolorze, nieprzemakalny albo chociaż z pokrowcem od deszczu, odpowiednimi kieszeniami, taśmami, regulowanymi szelkami, pasem biodrowym i piersiowym, kolor też musi mieć odpowiedni i jeszcze innych kilka szczegółów również. Na cenę już nawet nie patrzę. To najmniej istotna sprawa. Obejrzałam setki produktów od wielu producentów... i nie znalazłam niczego. A pan w jednym ze sklepów dobił mnie kompletnie, proponując mi plecaki damskie w kolorze różu i jaśniutkiego fioletu (!). Czy ja wyglądam na różową księżniczkę?! Chyba jednak będę musiała z czegoś zrezygnować... problem w tym, że z niczego nie chcę. W sumie godne uwagi są tylko dwa modele, ale musiałabym zrezygnować z pojemności... Ja sobie jak zwykle coś ubzduram i jeszcze brnę do tego ;)

13 lipca 2011

Nocą.

Lubię noc, noc ciemną, czarną, granatową, bezksiężycową i tą, którą rozświetla blask księżyca, świecącego jak wielka lampa. Lubię noc zimową, jasną i gęstą śniegiem, burzą śnieżną, zamiecią i noc spokojną, mroźną. Lubię noc letnią, ciepłą, gdy leżąc na łóżku okryta prześcieradłem, przyglądam się gwiazdom przez okno albo gdy wtulam nos w siano czy układam się do snu w śpiworze w namiocie lub pod chmurką. Lubię noc... wypełnioną stukotem i gwizdem pociągu, który gdzieś spieszy się... może nad morze? Lubię noc z szumem drzew i mgłą unoszącą się nad jeziorem, noc rozgwieżdżoną i wietrzną. Lubię, gdy ciemność kołysze mnie na nocy skrzydłach, choć czasem dreszcz wstrząsa moim ciałem, gdy lęki nocą wracają. Lubię otulić się nocą, usiąść nad wodą, która faluje, marszczy się, błyszczy. Lubię noc wilgotną, ziemią pachnącą i lasem sosnowym. Nocą rozmowy są inne, ludzie stają się inni, a z mroku wyłania się wszystko to, co dzień jasny skrywa. Burze nocą też inaczej wyglądają... kolory na ciemnym tle nieba... Błyska się w oddali... żółto-pomarańczowy słup przeciął niebo... Piękny. Idę na balkon popatrzeć.

10 lipca 2011

Życie.

Życie jest jak pudełko czekoladek bez opisu. Nigdy nie wiesz, na co trafisz. I za to najbardziej lubię życie. Lubię, gdy mnie zaskakuje.

Życie jest piękne, lecz pięknie żyć, łatwo nie jest.

Choć nie stłukłam żadnego lustra w swoim życiu, limit siedmiu lat nieszczęść już wyczerpałam. Przy okazji zmieniłam się ja, zmieniło się moje podejście do życia. Spotkałam więcej niż jednego Maga (to już niebywałe szczęście) i Księżniczka zmieniła się w Czarownicę. Trwale. A to już coś.

8 lipca 2011

Domowa zieleń.

Uuuuffff... wygrali nasi chłopcy w siatkę, ale ciśnienie mi skoczyło i nabluzgałam się mocno... Jestem siatkówkową maniaczką. Uwielbiam męską siatkówkę. Ah... i może już w tej kwestii nic więcej nie powiem, bo jakbym się rozgadała, to by końca nie było, a chciałam o czymś innym.

Robiłam dziś porządki na balkonie. Jakoś w końcu go ogarnąć musiałam, poprzesadzać roślinki, bo taki na przykład rozmaryn, z trudem wyhodowany malutki krzaczek, potrzebował większej doniczki, żeby mógł się rozrastać. Trzeba też było wsadzić zakupione ostatnio kwiatki. Okoliczne balkony pięknie wyglądają, a mój był pustawy. Trochę nie było kiedy się za to wziąć.

Kwiaty kupiłam zupełnie się nie zastanawiając, jak je powsadzam. Potem wymyśliłam sobie, jak je porozmieszczam, a ostatecznie zrobiłam i tak inaczej. Gdy się ze wszystkim uporałam, posprzątałam śmietnik, który zrobiłam w przedpokoju, pozgarniałam poroznoszoną wszędzie ziemię, wyszłam sobie na balkon popatrzeć na swoje dzieło... i mnie strzeliło... jak grom z jasnego nieba, piorun czy co tam innego strzela.

Przypomniał mi się pewien sen. Śnił mi się całkiem niedawno. Spojrzałam na kwiaty... w tym śnie były dokładnie takie i tak wsadzone, ustawione. Sen typowo proroczy i się wydarzy, już niedługo... Przypominam sobie otoczenie, całą otoczkę sytacji, zdarzeń, pojawiają się przeczucia, nabierając barw, emocji, ale... żadnych szczegółów. Nie pamiętam, nie mogę sobie przypomnieć. Coś zrobię, gdzieś będę, ale może lepiej nie usiłować sobie przypomnieć... jeszcze zepsuję sobie niespodziankę...

W sumie te prorocze dawno nie wracały do mnie tak masowo. Zdarzały się pojedyncze, a teraz przychodzi jeden po drugim, jak tylko uda mi się zasnąć. Coś wisi w powietrzu, coś naprawdę wisi i myślę, że wcale to nie jest siekiera, brzytwa czy inna gilotyna.

Kwiatki wyglądają bardzo ładnie, cieszą moje oczy. Mam nadzieję, że wszystkie roślinki będą dobrze rosły. Lubię, gdy kwiaty i zioła są wokół, w moim otoczeniu. Lubię, gdy jest zielono. Domy bez roślin wydają mi się takie puste, zimne, bezduszne i czasem jakieś takie wyniosłe... Jedna roślinka zmienia naprawdę wiele. Wnosi między ściany życie, energię i piękno.

6 lipca 2011

Zbytek szczęścia?

Dziwny dzień. Duszny. Jakby zbierało się na burzę... Lekko drgające powietrze, które jakby mgłą spowijało wszystko dookoła. Jak tylko wyszłam z domu, poczułam, że migrena będzie się dziś ze mną ostro szarpać...

Pół ulicy rozkopane... Zapowiadali ten remont od dawna, ale w tym miejscu i ta ulica to jakaś masakra. Z dnia na dzień zmieniają trasy autobusów, przystanki się pojawiają i znikają, a wychodząc z domu, człowiek nie wie, co zastanie, gorzej... po kilku godzinach nie wiadomo, czego się spodziewać. Informacja wisząca na przystanku o zmianie tras autobusów była tak bez sensu napisana i nijak się miała do rzeczywistości, choć pewnym wysiłkiem umysłu można się domyślić, co autor miał na myśli... Co najmniej dziesięciu osobom tłumaczyłam dziś, jak jeżdżą teraz pewne autobusy i gdzie można znaleźć najbliższy przystanek.

Pętlę autobusową też przesunęli... tylko w sumie nie wiem czemu. Podobno dlatego że torowisko na dworzec jest budowane... tylko że w ogóle nie w tym miejscu i właściwie nie trzeba by pętli zmieniać, bo nie ma utrudnień, ale może tak dla zasady... Skoro pół miasta jest rozkopane... Przejechanie przez B. z jednego końca miasta na drugi to droga przez mękę. Zwykle jest kiepsko i średnio to przyjemne doświadczenie, ale ostatnio to już zło konieczne.

A dziś chyba kierowcom totalnie odbiło... w mieście i poza nim. Jechałam z siostrą autem i jak widziałam to, co wyczyniają idioci na drodze... w duchu dziękowałam Opatrzności, że czuwa nad nami i nikt w nas cudem nie walnął. O centymetry uniknęłyśmy dwóch czołówek, jednego uderzenia z boku (idiota tirem wyprzedzał bez kierunkowskazów, na zakręcie i na ciągłej, zresztą to, co ten palant robił...) i kilku stłuczek. Może to wszystko wina tej dziwnej dzisiejszej aury?

Jak wracałam ze sklepu o centymetry uniknęłam wypadku... miałabym marne szanse na przeżycie... A potem na pasach jakiś facet ruszył sobie centralnie na mnie przechodzącą, bo za pasami korek się ruszył... tylko że ja byłam przed jego maską... i dobrze że się cofnęłam, bo bym miała piękne kolorowe ślady na ciele... Jakby ci kierowcy byli totalnie nieuważni, rozproszeni... Może to z winy pogody właśnie?

Po powrocie do domu odstresowałam się przy... prasowaniu. Prasowanie, oprócz sadzenia kwiatków i mycia okien (te dwa zajęcia też są na ten tydzień przewidziane), z takich prac hmmm... nazwijmy to domowych..., działa na mnie relaksująco, odprężająco, usuwa wszelkie psychiczne napięcie. Na szczęście miałam górę prasowania, z czego 4/5 prasowałam charytatywnie... Zlitowałam się nad górą prania mojej przyjaciółki i powiedziałam, że jej pomogę. Ja uwielbiam prasować, ona tego nie cierpi, wyprasować trzeba jednak było pewne rzeczy, a przy dwójce malutkich, ruchliwych, ciekawych świata dzieci gorące żelazko aż prosi się o nieszczęście. Wyszła całkiem fajna wymiana usług ;) Ona ma wyprasowane, a ja się zrelaksowałam.

Odkąd pamiętam prasowanie ma na mnie zbawienny wpływ i prasowałabym wszystko, co można i trzeba prasować. Robię to z przyjemnością. Góra prania zapowiada relaks. Za to góra brudnych naczyń... jak ją widzę, to jestem chora normalnie. Ponad wszystko nie cierpię zmywania. Najchętniej bym uciekła, schowała te gary, żebym nie musiała ich oglądać i gdyby tylko w tej małej kuchni dało się wcisnąć zmywarkę (niestety albo pralka, albo zmywarka, bo w łazience pralka się niestety nie zmieści), to już dawno miałaby ona swoje miejsce w kuchni. Choć zaczynam się poważnie zastanawiać, czy jednak jakimś cudem tego miejsca jej nie wykombinować.

Wracając do prasowania... nie lubię wkładać na siebie ubrań, które nie są wyprasowane, które są pomięte, bo sama się wtedy czuję jak zmięta kartka. Zresztą chyba lubię ten zapach wyprasowanych ubrań, ich ciepło po dotyku żelazka. A jeśli dodać jeszcze dzisiejszą siatkarską ucztę... Ah... :) Żeby się jeszcze migrena poddała... tylko czy aby nie byłby to zbytek szczęścia?

4 lipca 2011

Kuchenne zmagania - czereśnie i inne takie.

Uwielbiam czereśnie. Przez te tegoroczne kaprysy pogodowe miałam spore obawy, że z czereśniami będzie totalnie kiepsko i że w ogóle, ani trochę nie mam szans, aby się ich najeść. Jednak z ulgą powitałam ich pojawienie się na straganach na pobliskim targowisku. Na szczęście koszmarnie wysoka cena 20 zł za kg mocno się obniżyła i czereśnie zawitały do mojej kuchni w postaci m.in. kompotu, naleśników z czereśniami i placka z czereśniami.

Ostatnio o bladym świcie, gdy spać nie mogłam, udałam się do kuchni, wyciągnęłam z lodówki czereśnie i zrobiłam sobie naleśniki... rozchodzący się z okna zapach pewnie obudził niektórych sąsiadów. Mhmmm.... naleśniki z czereśniami. Pychota. Zaraz potem postanowiłam resztę wykorzystać do ciasta. Umyte, wydrylowane i ułożone na cieście dodały mu smaku, aromatu i wyglądu. Przepis wygrzebałam gdzieś z mojej własnej głowy i wyszło coś w rodzaju hmmm... babko-biszkoptu... pojęcia nie mam jak to nazwać. I już sobie w brodę pluję, że nie zapisałam proporcji, bo nie pamiętam ich zupełnie. Chyba powinnam przy sobie w kuchni mieć kartkę i długopis, wszystkie pomysły naskrobać na karteluszku, bo jak się udadzą, to potem siedzę i myślę, myślę i myślę, jak ja to zrobiłam.

Tak samo miałam kiedyś z curry. W końcu zapisałam sobie co mam razem wymieszać, aby wyszła mi odpowiednia mieszanka, bo tej sklepowej ogólnodostępnej to ja nie używam. Ale o przyprawach to kiedyś jeszcze napiszę.

Wracając do czereśni... chyba jutro zrobię raz jeszcze czereśniowe ciasto, ale tym razem zapiszę sobie co i jak. Jeśli się uda tak, jak za pierwszym razem albo lepiej, tak jak wczorajszy schab z czerwonymi porzeczkami, podzielę się przepisem i zamieszczę foto.

Poza tym muszę też koniecznie to samo zrobić z babeczkami z wiśniami, tartą z jagodami i malinami, no i oczywiście z ciastem morelowym z rozmarynem, a na jesieni z ciastem dyniowym.

Może wreszcie wbiję sobie na mur do głowy, że powinnam zapisywać sobie wszelkie przepisy i proporcje, zwłaszcza jak produkt końcowy się uda, bo potem wpatruję się w różne składniki, które zawierają szafki i lodówka, czekając aż do mnie przemówią... składniki, nie szafki z lodówką ;)

Przy takiej pogodzie za oknem to mam tylko ochotę na ciepłe dania, ale gdy słońce znów wróci i rozgości się, grzejąc nas promieniami, pocałunkami ciepła zmuszając powietrze do zgęstnienia... zrobię chłodnik z arbuza z ogórkiem, melisą i odrobiną melona. Pyszny jest też chłodnik miętowo-arbuzowy oraz arbuzowo-pomidorowy.

Będę sobie wszystko skrupulatnie zapisywać w zeszyciku i od czasu do czasu się tu dzielić. Może komuś coś posmakuje...

2 lipca 2011

Bo dobry facet musi być jak... DGD.

O mężczyznach napisano i powiedziano już wiele. A ja mam swoją własną teorię.

Jaki powinien być dobry facet?

Facet powinien być jak dobra gospodyni domowa.

Facet powinien być jak dobra gospodyni domowa i nie tracić przy tym nic z faceta.

Facet powinien być jak dobra gospodyni domowa, nie tracić przy tym nic z faceta i radzić sobie z tzw. męskimi zajęciami.


Facet musi być inteligentny. Musi być też otwarty i tolerancyjny. Oczywiście musi radzić sobie z wszelkimi gwoździami, śrubkami, uszczelkami, remontami, itp. Musi umieć PATROSZYĆ RYBY i inne takie też. Facet musi mieć pasję, jakąkolwiek, byle normalną, żadnych patologii i chorych głupot. Facet musi też i powinien ... (ale to zachowam dla siebie ;).

I powinien być jak dobra gospodyni domowa, w skrócie DGD, - sprząta, pierze, prasuje, zmywa naczynia, myje okna, pierze i wiesza firanki, ceruje skarpetki, przyszywa guziki, gotuje nie tylko jadalne, ale smaczne rzeczy. Nie marudzi, że brudno, że koszula nie jest wyprasowana czy że obiadu nie ma, czekając aż kobieta wróci z pracy, a sam w tym czasie nic nie robi. Facet, który jest jak dobra gospodyni domowa, widząc, że coś należy w domu zrobić, weźmie i to zrobi, a nie będzie wygłaszał tekstów, że to powinna zrobić kobieta. Nie, on nie musi dbać o garderobę kobiety, nie musi gotować obiadu z czterech dań na poziomie najlepszych restauracji, nie musi sprzątać tak, że byłoby sterylnie jak w jakimś laboratorium. Po prostu nie powinien robić za nieudacznika. Jeśli nic nie stoi na przeszkodzie, aby robił (ma sprawne ręce, nogi itp.), to niech robi. W końcu jego ubrania same się nie wybrudziły, jedzenie samo nie wyparowało z lodówki i garnków, talerze same się nie pobrudziły, a w domu się samo nie nabałaganiło, więc logiczne jest, że samo się nie upierze, nie posprząta, nie umyje.

W dzisiejszych czasach mamy całe mnóstwo udogodnień, więc prace domowe nie powinny sprawiać żadnego kłopotu. Facet, który jest jak DGD sam widzi, że należy je wykonać i wykonuje je bez zbędnego marudzenia, że to powinna kobieta. Facet, który jest jak DGD, pomaga kobiecie, a czasem ona pomaga jemu. Facet, który jest jak DGD, wie, że jego kobieta nie jest kuchenką, pralką ani zmywarką, lecz człowiekiem. Facet, który jest jak DGD, a na dodatek potrafi świetnie gotować, jest jak igła w stogu siana, o tę igłę dbać należy.

Dobry facet powinien być jak DGD, a przynajmniej starać się. I z pewnością na tym skorzysta nie tylko jego partnerka (względnie partner), ale i on sam.