14 stycznia 2011

Listy do...

Słońce...

Wiesz... deszcz siąpi z ciemnego nieba. Mgła pochłania wszystko, chowa w fałdach swojej wilgotnej sukni, znaczonej ciepłymi, rozmazanymi smugami i plamami świateł latarń. Z kubka paruje gorąca herbata z nutą bergamoty. Gdzie jesteś? Chciałabym dojrzeć ze swojego okna wszystkie zakątki miasta... Może zobaczyłabym Ciebie? Może właśnie jeszcze pracujesz, może wędrujesz ulicami, wracając do domu, a może stoisz jak ja w oknie, wpatrując się w wieczór ciemny, wdychając zapach chłodu, zapadającej powoli nocy?

Zamknęłam oczy, odgarniając włosy z szyi. Zawstydziłam się własnych myśli, własnych myśli o Tobie, o sobie. W moich myślach o Tobie jestem naga... mam obnażone ciało i duszę. Jestem jak rozpalona pochodnia. Czasem jednak chciałałbym tylko schować się pod Twoją skórę. Być tam. Blisko... Cicho... Pulsować w Twoich żyłach, tętnić w sercu.

Mógłbyś dotknąć tylko wnętrza moich dłoni... Przesunąć palce po skórze nadgarstków... Złapać mnie za rękę... Zamknąć ją w swojej dłoni. Mam chłodne dłonie. Rozgrzewam je o ścianki kubka, choć zamiast ceramicznej materii wolałabym czuć pod palcami Twoje ciało.