Szpital to dziwne miejsce. Czasem bardzo ruchliwe, z mnóstwem zabieganych ludzi - wchodzą, wychodzą, przemieszczają się, cieszą się i płaczą, pracują i odwiedzają. Czasem jest jednak cichy, spokojny, jakby uśpiony, a człowiek kiedy powoli sunie korytarzami ma wrażenie, że jeśli głośniej coś powie, to aż mury zadrżą, budząc śpiących pacjentów.
Od wielu miesięcy przemierzam szpitalne korytarze, odwiedzam dziesiątki pomieszczeń w tych mniejszych i większych gmachach, spotykam całe mnóstwo mniej lub bardziej chorych ludzi. Szpitale są trochę jak drugi dom dla mnie, choć ja ani nie jestem pacjentką, ani pracownikiem żadnego z nich. Bywam w nich jako osoba wspierająca, towarzysząca, załatwiająca, odwiedzająca.
Dziwne to uczucie, kiedy się widzi tak bardzo chorych ludzi, kiedy spotyka się te same twarze, a czasem... którejś brakuje. Odchodzą... przechodzą przez drzwi dla nas niedostępne albo zdrowieją. Kiedy udaje im się wygrać, naprawdę się cieszę. Kiedy przegrywają, wciąż zastanawiam się, na ile jest to przegrana, a na ile wygrana. To trochę tak jak ze szklanką, która w połowie jest wypełniona wodą - czy ta szklanka jest w połowie pusta czy w połowie pełna? Wszystko zależy od naszego punktu widzenia, punktu siedzenia, od naszych punktów odniesienia.
W piątek odwiozłam siostrę ojca do szpitala, bo akurat ma teraz kolejny cykl leczenia. Kiedy czekałam na windę, aby zjechać na dół i kupić jej wodę mineralną, do windy podszedł mężczyzna, właściwie młody chłopak, może w moim wieku, pacjent oddziału, który jest po sąsiedzku z oddziałem cioci. Właśnie pisałam sms-a do siostry, ale poczułam, że mi się przypatruje. Kliknęłam, wysłałam wiadomość, podniosłam głowę, jednocześnie odwracając ją w jego stronę. Mężczyzna odezwał się do mnie, pytając co robię w szpitalu, do kogo przyszłam. Wywiązała się między nami krótka rozmowa. Dowiedziałam się niewiele. Mężczyzna przejechał jakieś 500 km na leczenie, zostanie kilkanaście dni i jest tu sam. Nie bardzo miałam czas, aby dłużej z nim porozmawiać, ale jakoś tak wyszło, że obiecałam mu, że go odwiedzę w tym szpitalu. Chyba sama się nie spodziewałam takiego obrotu wydarzeń.
Żadna ze mnie siostra miłosierdzia czy coś, ale z chęcią odwiedzę tego człowieka, porozmawiam z nim. Ma w oczach coś takiego, jakąś taką iskrę. Jestem ciekawa, jakim jest człowiekiem i kim jest. Spróbuję go złapać w poniedziałek, zanim odbiorę ciocię. Nawet nie zapytałam, jak się nazywa, nie wzięłam numeru, nic zupełnie. Wiem tylko, że leży w którejś z sal na sąsiednim oddziale. W poniedziałkowym zamieszaniu, harmidrze i szpitalnej bieganinie, nie będę wzbudzać niczyjego zainteresowania, kiedy będę iść korytarzem, zaglądając do sal, wypatrując tego człowieka. W szpitalnym zamieszaniu nie wzbudzę niczyjego zainteresowania, poza człowiekiem, który tam czeka.
Od wielu miesięcy przemierzam szpitalne korytarze, odwiedzam dziesiątki pomieszczeń w tych mniejszych i większych gmachach, spotykam całe mnóstwo mniej lub bardziej chorych ludzi. Szpitale są trochę jak drugi dom dla mnie, choć ja ani nie jestem pacjentką, ani pracownikiem żadnego z nich. Bywam w nich jako osoba wspierająca, towarzysząca, załatwiająca, odwiedzająca.
Dziwne to uczucie, kiedy się widzi tak bardzo chorych ludzi, kiedy spotyka się te same twarze, a czasem... którejś brakuje. Odchodzą... przechodzą przez drzwi dla nas niedostępne albo zdrowieją. Kiedy udaje im się wygrać, naprawdę się cieszę. Kiedy przegrywają, wciąż zastanawiam się, na ile jest to przegrana, a na ile wygrana. To trochę tak jak ze szklanką, która w połowie jest wypełniona wodą - czy ta szklanka jest w połowie pusta czy w połowie pełna? Wszystko zależy od naszego punktu widzenia, punktu siedzenia, od naszych punktów odniesienia.
W piątek odwiozłam siostrę ojca do szpitala, bo akurat ma teraz kolejny cykl leczenia. Kiedy czekałam na windę, aby zjechać na dół i kupić jej wodę mineralną, do windy podszedł mężczyzna, właściwie młody chłopak, może w moim wieku, pacjent oddziału, który jest po sąsiedzku z oddziałem cioci. Właśnie pisałam sms-a do siostry, ale poczułam, że mi się przypatruje. Kliknęłam, wysłałam wiadomość, podniosłam głowę, jednocześnie odwracając ją w jego stronę. Mężczyzna odezwał się do mnie, pytając co robię w szpitalu, do kogo przyszłam. Wywiązała się między nami krótka rozmowa. Dowiedziałam się niewiele. Mężczyzna przejechał jakieś 500 km na leczenie, zostanie kilkanaście dni i jest tu sam. Nie bardzo miałam czas, aby dłużej z nim porozmawiać, ale jakoś tak wyszło, że obiecałam mu, że go odwiedzę w tym szpitalu. Chyba sama się nie spodziewałam takiego obrotu wydarzeń.
Żadna ze mnie siostra miłosierdzia czy coś, ale z chęcią odwiedzę tego człowieka, porozmawiam z nim. Ma w oczach coś takiego, jakąś taką iskrę. Jestem ciekawa, jakim jest człowiekiem i kim jest. Spróbuję go złapać w poniedziałek, zanim odbiorę ciocię. Nawet nie zapytałam, jak się nazywa, nie wzięłam numeru, nic zupełnie. Wiem tylko, że leży w którejś z sal na sąsiednim oddziale. W poniedziałkowym zamieszaniu, harmidrze i szpitalnej bieganinie, nie będę wzbudzać niczyjego zainteresowania, kiedy będę iść korytarzem, zaglądając do sal, wypatrując tego człowieka. W szpitalnym zamieszaniu nie wzbudzę niczyjego zainteresowania, poza człowiekiem, który tam czeka.
Może On też zobaczył to coś w twych oczach:),że zagadną do Ciebie.Hm szpitale,dużo w nich czasu spędziłam i choć to raczej nie przyjemne miejsce,czasem można spotkać bardzo fajnych ludzi,pomimo wszystko,że są chorzy.
OdpowiedzUsuńTak pomyślałam Czekoladko,skoro jest ktoś tam,który czeka.To może nie czekać do poniedziałku:).A skoro jest sam i jest niedziela..No ale tak sobie gdybam;).
Pozdrawiam życząc miłej niedzieli i owocnej rozmowy z nieznajomym:).Robaczek.
Spotkania w szpitalu...zjeżdżałam windą z synem z banalnym podejrzeniem wstrząsu mózgu...na piętrze hematologii wsiadł nastolatek w masce z mamą.Krótka wymiana zdań-po przeszczepie szpiku był na kontroli.Sąsiad na łóżku syna chłopiec z domu dziecka po którymś tam zabiegu towarzyszącym porażeniu mózgowemu.Nastolatka z anoreksją ważąca 38kg -"JUŻ proszę panie przytyłam".Moje wejścia do szpitala ,a było ich dziesiątki z różnych powodów to moje rekolekcje.Uczą mnie dystansu do własnych problemów i pokory.Wiele lat temu mój przyjaciel przypadkiem zainteresował się kobietą na wózku z sm.Ich długie szpitale rozmowy zaowocowały adopcją jej córki.Kobieta miała świadomość,że niedługo odejdzie.Była samotną matką.Przyjaciel miał żonę ,dzieci nie mieli.Pozdrawiam.M
OdpowiedzUsuńEch, ja nie cierpię szpitali..od samego ich zapachu jestem bardziej chora, zmęczona, wyzzuta z sił.
OdpowiedzUsuńAle historia ciekawa...i ciekawa jestem czy uda Ci się go odnaleźć, porozmawiać. Usciski!
Robaczku, nie mam zielonego pojęcia. Nie było mnie cały weekend w domu, nawet dość daleko byłam, więc w te odwiedziny dzisiaj to chyba musiałabym się samolotem czy helikopterem udać, bo inne środki lokomocji nie przemieszczają się tak szybko.
OdpowiedzUsuńTak czasem jest, że i w szpitalu poznaje się ciekawych ludzi.
Pozdrawiam Robaczku i życzę przyjemnego tygodnia :)
Tak M., w szpitalach można spotkać naprawdę różnych ludzi, a te spotkania z nimi mogą zaowocować sprawami, o których wcześniej nie pomyślelibyśmy, że mogą się wydarzyć. To, co napisałaś o tej adopcji, naprawdę mnie poruszyło. Jak dobrze, że tacy ludzie istnieją, naprawdę :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Czarodziejko, ja też tak kiedyś miałam. Sam widok szpitala wywoływał we mnie mdłości, ale to się zmieniło.
OdpowiedzUsuńJutro jakoś spróbuję tego pana znaleźć i porozmawiać. W końcu obiecałam, a nie należę do osób, które sobie szastają słowami na prawo i lewo, mamiąc nimi innych ludzi i robiąc jakąś nadzieję.
Pozdrawiam ciepło :)
Życzę wszystkim przyjemnego nowego tygodnia, który już za godzinkę z hakiem ;)
OdpowiedzUsuńWitaj :)
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem, jest poniedziałek... Pozwodzenia Gruszeczko :)
Szpitale to ja mam wpisane w życie... jedyne co tam znalazłam miłego to czekolada z automatu. Bywały czasy, że latami nie wychodziłam z tego miejsca, czasami biegałam po schodach z piętra na piętro - bliscy mi ( na szczęście tylko część) odeszli zmęczeni chorobą. Uspokoiło się :).
Spokojnego dnia :)
Szpitale uczą nas pokory i dystansu do własnych dolegliwości. Przyjaciółki mojej mamy odwiedzające ją licytują się w wyliczaniu leków, które muszą łykać i wymieniają całą masę chorób. A moją mamę prawie nic nie boli, leków żadnych nie przyjmuje, tylko leży ze złamaną miednicą. Pytane, czy zamieniłyby swoje dolegliwości z mamą - zaprzeczają.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z tym, co piszesz Aniu. Jeśli chodzi o te przyjaciółki i w ogóle o ludzi, którzy odwiedzają chorych, to nietaktem jest mówić o swoich własnych dolegliwościach, chorobach, a szczytem jest licytowanie się, kto ma gorzej. Mogłyby powściągnąć swoje języki.
OdpowiedzUsuńDla Twojej Mamy życzę dużo zdrowia i mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
Trzymaj się ciepło :)
Cześć dd :) Fakt, mamy poniedziałek, a ja byłam po ciocię w szpitalu...
OdpowiedzUsuńZ tym wpisaniem się szpitali w życie, to ja też tak mam. Wpisały mi się od kilku lat w rozkład codzienności.
Życzę Ci spokoju i szczęścia. Niech się wszystko toczy spokojnym dobrym rytmem :)
Byłam w szpitalu i...
OdpowiedzUsuńHmmm... Jak myślicie, co się wydarzyło albo co się nie wydarzyło?
Gruszeczko, wiem, wiem, że ten szpital też masz i dlatego to napisałam, bo zrozumiesz :)
OdpowiedzUsuńDręczysz nas kobieto...co było????
Wiem, że i Ty mnie rozumiesz :)
OdpowiedzUsuńA z tym dręczeniem to hmmm... fajnie tak czasem wzbudzać ciekawość i jej nie zaspokoić ;)
Później napiszę pod nową notką :)