25 października 2010

Łzy po żałobie.

Leżałam w łóżku i spoglądałam w jesienne niebo. Nie miałam siły nawet, aby usiąść, aby wziąć do ręki książkę. Wszystko w środku mnie bolało i może przez ten ból jelit, żołądka uwolniły się tłumione przez półtora roku łzy, uwolniły się po jej odejściu. Nie wypłakałam oczu porządnie, nie wypłakałam swojego bólu, choć było widać go w tej przestrzeni i to tak mocno, jakby nie było widać innych fragmentów mojej duszy, tylko ten ból. 

Nie od dziś ludzie płaczą na moim ramieniu, wylewają swoje łzy w mój rękaw. Ojciec, siostry, rodzina, przyjaciele... Ona też płakała przy mnie, a ja czasem przy niej. A kiedy przeszła przez drzwi niedostępne jeszcze dla mnie, poczułam jakby ktoś zamknął kanaliki w moich oczach, jakby te łzy ugrzęzły gdzieś w moim gardle. 
Przecież musiałam stłumić te łzy, połknąć je, aby ci wszyscy ludzie wokół mnie mieli do dyspozycji mój rękaw. Czasem byłam wściekła na wszystko i na wszystkich wokół, wkurzało mnie niezrozumienie. Najchętniej przywaliłabym wtedy głową o ścianę. Z drugiej jednak strony jeszcze bardziej wnerwiali mnie ludzie, którzy mówili... z których ust padło wiele słów, ale których wcale obok nie było, zwyczajnie po to, aby być. Z nią odeszła cząstka mnie... Takie fragmenty nas odchodzą wraz z naszymi bliskimi, ale to wcale nie znaczy, że nie możemy żyć dalej.

Jednemu wystarcza miesiąc, innemu rok, a inny potrzebuje nawet dziesięciu lat, aby się uporać z żałobą, rozpaczą, stratą, żalem i tym wszystkim, co wiąże się ze śmiercią bliskich.

Rany są we mnie, wszystkie rany są we mnie. To, co na zewnątrz, to zaledwie minimalna cząstka tego, jak czuję i co czuję. Chowam moje cierpienie w sobie, jakby było zbyt intymne, aby je pokazać takim, jakie jest. 

Dopiero po ponad roku wypłakałam swoje oczy, dopiero trzeba mi było bólu fizycznego, zatrzymania i spokoju. Nieuzewnętrznione cierpienie zżera od środka... Mnie prawie przegryzło na wylot. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że wypełniłam swoją żałobę, że przeszłam jakiś etap. Tego czasu tak bardzo mi było trzeba, aby dojść do obecnego momentu, aby małymi krokami uporządkować to wszystko w sobie. 

Dziś uderzyło mnie jeszcze jedno. To, jak bardzo mama była emocjonalnie ze mną związana, a ja z nią. Być może przez taki a nie inny przebieg ciąży i porodu... Bezwarunkowa miłość, co nie znaczy, że bezstresowe wychowanie czy nadopiekuńczość. Z ojcem jest inaczej trochę, a ja jestem do niego tak bardzo podobna... z charakteru. Jak kalka. Kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że ani mama, ani ojciec nie znajdą właściwego klucza do mnie. A znaleźli. 

Łzy uporządkowały ten cały chaos i ból. Trzeba się wypłakać, wyzłościć i wyżalić, zajrzeć wgłąb siebie, aby odnaleźć spokój, akceptację, zrozumienie i bezpieczeństwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz